a
IndeksLatest imagesRejestracjaZaloguj
Komnata - Page 2



 

 Komnata

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : Previous  1, 2
AutorWiadomość
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Komnata   Komnata - Page 2 EmptySro Cze 19, 2013 9:41 pm

First topic message reminder :

Komnata - Page 2 Medieval_Bedroom_lush_colors.sized


Przestronna, bogato zdobiona komnata, położona w nasłonecznionej części zamku. Znajduje się tu pełen kompleks niezbędnych dla przybyszy z Dorne przedmiotów - poczynając od szerokiego łoża z baldachimem, poprzez dębowy stół z karafką pełną schłodzonego, dornijskiego wina i kończąc na pięknie zdobionych arrasami ścianach. Wygodne siedziska pozwalają wypocząć strudzonym wędrowcom, a promienie słońca wpadające przez pozłacane zasłony otulają wnętrze pomieszczenia złotym nimbem.
Powrót do góry Go down

AutorWiadomość
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyNie Mar 15, 2015 3:26 pm

+ 18

Liczy się to, co dajesz, a nie to, co otrzymujesz w zamian.
Zaskakujący, łatwowierny altruizm nie był cechą, której można spodziewać się po Księciu Dorne; nawet zwykły altruizm, nie mający w sobie nic z łatwowierności czy zaskoczenia, nie należał do przejawów człowieczeństwa, mogących występować u Edrica Martella… ale to właśnie z jego ust przed blisko dwoma laty padły podobne słowa, wywołując u młodszego brata niemal zwierzęcy, pierwotny popłoch.
Co masz na myśli?
Wino w złotym kielichu zakołysało się niebezpiecznie, balansując tuż przy krawędziach naczynia i grożąc rychłym zaplamieniem kosztownych szat (wtedy jeszcze) przyszłego Lorda Słonecznej Włóczni – precyzyjny spokój Edrica zapobiegł tragedii niemal bez wysiłku i wprawił w ruch rękę, która uniosła puchar do ust, po raz setny tamtejszego wieczoru zwilżając książęce gardło wybornym trunkiem.
Zamiast wyłącznie odbierać, musisz również obdarowywać. Tylko tak podbijesz serca tłumu.
W ciemnych oczach Martella zamigotał cień rozbawienia, gdy kolejny z dzbanów dornijskiego wina okazał się pusty – z dwójki obecnych na tarasie książąt, to Trystane wyjątkowo zachowywał trzeźwość, nerwowo postukując palcami o blat stołu. Nierówny, głuchy rytm przez długi czas był jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę wczesnego wieczoru i dopiero słowa młodszego Martella przerwały milczenie, wlewając w jego żyły płynny lód, który niemal pozbawił ciało umiejętności ucieczki.
Tylko jedno serce chcę podbić, bracie.
Kierując się ku wyjściu, boleśnie czuł beznamiętne spojrzenie Edrica odprowadzające go ku drzwiom – onyksowa, lśniąca para oczu tkwiła nieruchomo w futrynie jeszcze długo po opuszczeniu przez Trystana tarasu, zaś przytłumione alkoholem myśli prędko odzyskały bystrość postrzegania, wyrywając z ust głuche westchnięcie. O tym jednak młody Martell nie mógł wiedzieć – tak, jak o setkach innych spraw, które ukrywał przed nim starszy brat.
Wspomnienia tamtego wieczoru jak zwykle powracały w najmniej odpowiednim momencie, bezwzględnie wyrywając się z pamięci i uderzając w księcia z wilczą zajadłością – musiała minąć długa, pełna wewnętrznego zażenowania chwila, by myśli w końcu oddaliły się od obrazów przeszłości… i skupiły na tym, co najistotniejsze teraz.
Tu i teraz.
Serce łomotało w nierównym, niekontrolowanym rytmie, napędzane wzburzoną krwią i alkoholem rozlewającym się po wszystkich zakątkach ciała. Zmysły, niemal boleśnie wytężone, pozwalały odbierać rzeczywistość z pełną feerią oferowanych przez nią doznań – zapachy, dotyk, barwy, każdy z bodźców rozpadał się na części pierwsze, drobinki, okruchy, już nie ziarenka, ale pyłki, wszystko zaś po to, by w końcu zsyntezować się w zupełnie nowy, niepowtarzalny twór, którego nigdy nie uda się odtworzyć. Książę - czujny, sam we wszechświecie własnego ciała, pozbawiony rozpraszających działań wszelkich czynników zewnętrznych - mógł odbierać, pojmować i rozumieć jedynie Qorena, który z właściwą sobie skutecznością atakował zmysły Martella nagle, jedną pieszczotą po drugiej, a następnie w kombinacjach, jak ciosy dobrego, szybkiego mistrza fechtunku. Poczucie bezpieczeństwa, które – nieświadomie – zapewniał Sand, na dłuższą metę zapewne okazałoby się złudne (w końcu odkąd Trystane pamięta, jego najlepszym ochroniarzem był on sam), lecz póki trwało… książę nie mógł mieć nic przeciwko. Relacja z Qorenem nasuwała dość tragiczne skojarzenie z bólem – była nie tyle jak choroba czy gorączka, ale słodkie, znane od lat cierpienie, które wymaga czasu i milczenia. W obliczu bliskości Sanda to, co budziło w Martellu poczucie ulotności godnej martwych liści gnijących pod nagim drzewem, nagle zaczynało budzić pragnienia i entuzjazm.
Podczas kolejnych pocałunków, które znaczyły gorącą, śniadą skórę mokrymi śladami, Trystane w końcu dostał to, czego pragnął… a teraz – teraz jego purytańska natura nie chciała się z tym pogodzić. Książę wyraził życzenie, które nawet nie tyle spełniono, co wepchnięto mu w dłonie… i mimo wszystko pragnął odnaleźć negatywy.
Problem w tym, że ich nie było.
Każde muśnięcie ust Qorena pełgało po ciele niczym leniwy płomień, który – zamiast wywoływać ból i oparzenia – rozpala pragnienia do czerwoności, doprowadza krew do wrzenia i sprawia, że miraże kolorów, kształtów, rzeczy bez nazwy i formy zlewają się w jedną formę, w niezapomnianą strukturę. Z każdym kolejnym dotykiem Sanda, z każdym, spokojnym pocałunkiem drażniącym skórę i przybliżającym go do właściwego celu podróży, umysł wypełniała niemal anielska symfonia składająca się z przyspieszonego bicia serca, wciąż cichego i pozornie opanowanego oddechu, z szelestu materiału wamsu zsuwającego się na podłogę – przez wyostrzoną percepcję umysłu przetoczyła się chmara niesamowitych woni, wyraźny zapach potu, wina, wiatru i ten specyficzny aromat hormonów, podniecenia, na które już wkrótce złoży się także pot, nasienie, osiągnięta i spełniona rozkosz. Trystane, wpatrując się w intensywne, ciemnobrązowe spojrzenie, przypomniał sobie kilka scen z dotychczasowych spotkań z Sandem - obrazy wspólnie spędzonych chwil wracają z pełną ostrością w towarzystwie zapachu, dotyku, smaku i tej nieposkromionej, niemal pierwotnej żądzy bękarta.
Przeszłość jak zwykle wymknęła się spod kontroli księcia, nie pozostawiając niczego poza niejasnym niesmakiem odczuwanym wobec samego siebie; niesmakiem zamkniętym w szczelnym słoiku i rzuconym na samą krawędź świadomości – w chwili obecnej umiejętność samokontroli uleciała jak powietrze z przebitego sufletu, zostawiając Martella z wszechogarniającą, zaskakującą falą tak wielkiej czułości wobec dotykającego go mężczyzny, jak gdyby był rodzonym bratem – krew z krwi i kość z kości. Centymetr po centymetrze, milimetr po milimetrze Sand sunął w dół, aż w końcu musnął ustami samo centrum rozkoszy; sposób, w jaki prowadził pieszczoty, sposób, w jaki całował, w jaki napawał się zapachem i smakiem nie sprzyjał zachowywaniu zimnej krwi… ale na tym polegało osiągnięcie pełni zadowolenia – nigdy nie powinniśmy się spieszyć. Prawdziwe porozumienie z Qorenem rozpoczęło się właśnie w tym momencie: za pośrednictwem ciała i delikatnego ruchu bioder księcia, gdy język Sanda przyjemnie podrażnił zmysły, za pomocą jego głodnego spojrzenia – aż nagle, z właściwym sobie nienasyceniem Trystane zapragnął mieć Qorena całkowicie. Tylko i wyłącznie dla siebie, tutaj, w tym momencie, tak, by żaden z nich nigdy nie zapomniał o łączącej ciała więzi. Długie palce Martella musnęły czoło bękarta, pieszczotliwie, jakbym książę pragnął odgarnąć ciemny, niesforny kosmyk. Złudne wrażenie uleciało w momencie, w którym zanurzył dłoń we włosach Sanda, stanowczym pchnięciem zachęcając go do pełnego oddania – gorący oddech na podbrzuszu i każde muśnięcie języka budziło coraz większe pragnienie, nieposkromiony głód, który – o ile nie zostanie zaspokojony przez bękarta z własnej woli – Trystane będzie musiał ukoić sam. Ciszę panującą w komnacie wypełniły dźwięki wydawane przez łakome usta Qorena smakujące męskość księcia - ciało odpowiadało na pieszczoty Sanda, poddawało się przyjemnym skurczom przeskakującym przez mięśnie jak rozprzestrzeniająca się pożoga, biodra reagowały delikatnym ruchem na jego wirtuozowskie pocałunki i jedynie palce Martella potrafiły reagować na rozkazy, gładząc ciemne włosy Qorena. Podniecenie sięgnęło szczytu, kiedy usta bękarta nie ustawały w pieszczocie, karnie nasilając jej intensywność – ta zaskakująca furia w rozkoszy przyniosła nie mniej zaskakujące rezultaty, gdy Sand nagle poderwał się z miejsca, jednym, stanowczym ruchem obracając księcia na stole. Łokcie Martella boleśnie zderzyły się z blatem, gdy Sand opadł na niego całym ciałem, rozgorączkowanym szeptem zdradzając to, czego obaj pragnęli… odkąd tylko los brutalnie ich rozdzielił. Trystane zacisnął palce na krawędzi stołu dokładnie w chwili, w której Sand naparł na niego twardą, pulsującą z pożądania męskością - pod wpływem nagłego, brutalnego pchnięcia, wyprężone ciało księcia przeszył dreszcz, zaś głowa opadła między ramiona w próbie stłumienia głuche jęknięcia, które i tak wyrwało się spomiędzy zaciśniętych zębów. Ból, choć dopiero zaczynał zakleszczać się w zmysłach, tracił na znaczeniu w obliczu bliskości Sanda i jego niepohamowanej potrzeby nadrobienia straconego czasu – zupełnie, jakby Qoren obawiał się, że lada moment Trystane zniknie, pozostawiając po sobie jedynie dojmujący… niedosyt, na co z kolei Martell nie mógł pozwolić; być może dlatego bez cienia protestu zacisnął palce na krawędzi blatu, powolnym ruchem bioder zachęcając bękarta, aby sięgnął po więcej, znacznie więcej - po tyle, ile tylko zechce.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyNie Mar 15, 2015 9:35 pm

+18


Przez chwilę czuł się tak, jak przed sześciu laty, podczas ich pierwszego, prawdziwego spotkania.
Nie, nie wtedy, gdy na placu ćwiczebnym w Hellholt zdołał uchwycić spojrzenie szarych, niepokojąco jasnych tęczówek, kiedy zaproponował mu krótką potyczkę, podczas której zdołał powalić go na ziemię i rozbić nos. Nawet nie wtedy, gdy jeszcze tego samego dnia, kiedy Hellholt objął zmierzch swymi lepkimi ramionami, zwiastując duszą i upalną noc, a on zamiast opuścić twierdzę, dostawszy to, czego wówczas pragnął najmocniej – czyli złota – zjawił się w komnatach księcia pod pretekstem rozmowy o przebytej walce i udzielenia kilku porad. Zamiast tego wykręcił mu ręce, chwycił za kark, zamierzając go zgiąć, schylić, zmusić do uległości, lecz gdy tylko silne dotknęły gorącej, przyjemnie napiętej skóry szyi, a ciemnobrązowe spojrzenie niemal utonęło w bezbrzeżnej szarości, przywodzącej na myśl fale rozbijające się o klif, o bladym i pochmurnym świcie. Dreszcz, przeszywający każdy z mięśni, nakazał poluźnić uścisk i wypuścić z dłoni wyrywającego się księcia. Sand, zaniepokojony własną reakcją, zniknął z komnaty, zirytowany i dziwnie… zdezorientowany, bo pragnął Martella – pragnął niemal boleśnie, chcąc poczuć na własnej skórze jego usta, dłonie, język, spojrzenie, pragnął smaku księcia na własnych ustach, rozgorączkowanego szeptu tuż przy uchu.
I dostał to, kiedy po raz pierwszy do niego przyszedł i spotkali się tak naprawdę..
Obraz tamtej nocy, kiedy stracił nad sobą kontrolę jak nigdy, jak teraz, wracał do niego za każdym razem, gdy mógł znów dotknąć, usłyszeć, posmakować księcia. Za każdym razem, gdy sięgał po dłoń Trystane. Jego palce, silne i ciepłe, bardzo ciepłe, prawie parzyły. Qoren nigdy jednak nie mógł, ani nie chciał wyrwać się z tego uścisku. Czuł, jak coś gorącego wypełnia jego klatkę piersiową, otula mocno bijącą pustkę, tam gdzie winno być serce. I ona zwalniała, ta pustka, cichła i zamierała, a w miarę jak poprzez zaciśnięte palce na dłoni bękarta, wlewało się w niego to dziwne, zdumiewające ciepło, ubywało mu świadomości. Słodkie ciepło, księżycowe, bądź słoneczne, płynne niczym rtęć, zalewało go niespokojną, szalejącą falą pożądania, będącego jak sztorm, jak burza piaskowa. To ciepło, przekazywane dotykiem, przekazywane wraz z oddechem z ust do ust, napierało na brudny, odwieczny egoizm bękarta, sznurowało mu usta i spychało na meandry jaźni, pozwalając jedynie na jakieś mruknięcie od czasu do czasu. To ciepło dopiero uczyło, że aby brać należy też dawać, a ta nauka zajmowała mu długie, męcząco długie miesiące, może nawet lata spędzone z dornijskim księciem, lecz doszło do głosu już przy swoim narodzeniu.
Sand nie wiedział, nie miał choćby cienia podejrzeń, w czym tkwiła przyczyna – dlaczego jego umysł reaguje tak, a nie inaczej. Ciało, rozpustne i pożądliwe, stanowiło odpowiedź samą w sobie, Powód, dla którego jego zachowanie było dla niego samego zagadką, spoczywał na samym dnie upadłej duszy, zagrzebany pod grubą warstwą cierpienia i samotności, które koiła obecność Martella.
Każda istota na świecie pragnie odczuć, że jest komuś potrzebna; chce czuć, że jego bliskość jego pożądana, czasem wręcz niezbędna. Być może było to swego rodzaju egoizm, który tak mocno cechował Qorena, albo po prostu doskwierające poczucie samotności, które niwelował Trystane. Nawet, gdy fizycznie nie było go obok, kiedy bękart z zarządzenia przyszłego Lorda Słonecznej Włóczni lądował w innej części Siedmiu Królestw, to doskonale wiedział, że ma do kogo wrócić. Że powinien wrócić.
Wracał za każdym razem.
I teraz też czuł się tak, jakby wrócił. Jakby jego długa i wyczerpująca wędrówka dobiegła końca; zdawało mu się, że lepka duszność w końcu została zmyta ze skóry, a jednocześnie ciało wypełniało coraz większe gorąco, sięgające niebotycznych jednostek.
Smak Trystana na ustach, woń jego ciepłej, smagłej skóry, sprawiały, że kręciło mu się w głowie. Przed oczyma migotały maleńkie, czarne plamki, zaburzające ostrość widzenia – nie dostrzegał nic innego, ponad ciało dornijskiego księcia. Ani obrazów na ścianach, ani drzwi, ani miękkiego łoża, aż proszącego, by je lubieżnie wykorzystać. Potrafił dostrzec jedynie szybko unoszącą się klatkę piersiową Martella, mięśnie przyjemnie rysujące się pod skórą, spojrzenie, które coraz mocniej spowijała mgła odczuwanej przyjemności. Mógł słyszeć tylko to westchnienie i jęki wyrywane z ust pieszczotą języka bękarta. Złamał wszelkie pieczęci oporu księcia i to co odczuwał wszystkimi zmysłami – a czuł jedynie jego – napędzało krew płynącą w żyłach do szaleńczego tempa.
W piersi rozrastało się pragnienie, by dać jeszcze więcej, by dostać jeszcze więcej – ale to się zlewało w jedną całość, dawane pieszczoty, nabierające z każdą chwilą intensywności, doprowadzały Qorena na skraj wytrzymałości, aż w końcu wytknął za tę krawędź duży palec u stopy i… runął w tę przepaść ochoczo, z uśmiechem na ustach. Pozwolił księciu zapanować nad sobą, jako jednemu jedynemu – poddał mu całą swą wolę, robił dokładnie to, czego pragnął i jeszcze więcej, jeszcze bardziej, jeszcze mocniej. Jak zawsze wytrącił go z równowagi, Sand zgubił rytm, poczuł jak wszystko przestaje się liczyć, jak wywraca się na lewą stronę. Północ zmieniała się we wschód, a zachód w południe.
A gdy w końcu oderwał usta od skóry księcia, od jego męskości, niemal drżał z nadmiaru bodźców, z trudem rozwiązując troki własnych spodni.
Głośne, przejmujące westchnienie, cichy jęk wyrwał się z pomiędzy ust, gdy wszedł w Martella mocno i prawie brutalnie, a potem następny kiedy poruszył się w nim ostrożnie. Dłoń Sanda przesunęła się po skórze pleców księcia, wzdłuż kręgosłupa, w niemal pieszczotliwym, kojącym geście, nim biodra bękarta znów się poruszyły. Ostatnia drobina, najmniejszy atom, samokontroli (wywołanej troską?), nie pozwoliła na zbyt brutalne ruchy. Sand zacisnął dłonie na biodrach Trystane, wcześniej przesuwając je po nagich pośladkach, nim jął poruszać się w nim powoli – a później coraz szybciej. I mocniej. Zatracał się w dzikiej, obezwładniającej chuci, ruch bioder księcia zachęcał do kolejnych kroków, co Sand bez zbędnej zwłoki uczynił, wchodząc w księcia coraz głębiej.  Jedna z dłoni trzymała biodro, druga spoczęła na lędźwiach księcia , gładząc skórę niecierpliwym, rozgorączkowanym gestem.
-Myśl o mnie, Martell. Każdego pieprzonego dnia, za każdym razem, kiedy robisz sobie dobrze, tak jak ja. – podniecony szept pieścił skórę księcia, gdy bękart nachylił się nad nim, by złożyć, pomiędzy łopatkami pocałunek, by koniuszkiem języka popieścić skórę, nim jego biodra zaczęły poruszać się coraz szybciej.  – Tak jak ja.
Sand nie kontrował ani własnych słów, ani tym bardziej reakcji na to, jak oddziaływał nań dornijski książę. Trystane sprawiał, że drżał niemal jak w febrze, od nadmiaru rozkoszy, którą sam od niego brał, którą brutalnie czerpał garściami.
-Trystane…
Wrząca lawa, płynąca w jego żyłach zamiast krwi, skropliła się na końcu, gdy Sand poczuł znane, nadchodzące uczucie spełnienia w lędźwiach, kiedy tak zakręciło mu się w głowie, że zapomniał jak się nazywa. Nie potrafiłby w tym momencie powiedzieć kim jest, skąd jest,, nie potrafił powiedzieć nic, prócz imienia mężczyzny, którego obecność niosła za sobą… wszystko.
Wszystko, co było mu potrzebne.
Podniecenie sięgnęło szczytu, eksplodowało apogeum rozkoszy i Sand poczuł jak po ciele rozlewa się błogie uczucie spełnienia. Poruszył się w księciu jeszcze raz, powoli i ostrożnie, nachylił, by ucałować skórę… lecz to przecież nie był koniec.
Nie mógł być koniec.
Wysunął z niego własną męskość, zamiast tego otulając biodra Martella dłońmi, własną ręką ujmując żądzę, której nie mógł ot tak porzucić.
-Czego chcesz? – spokojne pytanie, leniwie przebrzmiało w ciszy, mąconej przez przyśpieszone oddechy obu Dornijczyków, zwiastowało jedynie, że Sand jest gotów spełnić następne z życzeń księcia – zrezygnować z własnego egoizmu, zrobić to… czego pragnął. Oddychał głęboko, wciągając w nozdrza woń spełnienia, podniecenia i ciała Trystane, co wiązało się z osiągniętą rozkoszą i potęgowało ją dwukrotnie.
-Tylko powiedz.[/i][/i]
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyPon Mar 16, 2015 12:28 am

+ 18

Zanikanie w podobnym miejscu - w ciasnej klatce bez snu, w której ciało na wieki rozpuszcza się, skrywa w okryciu trzeciej skóry, tam gdzie rozkosz przekracza granice tego co znośne i przekształca się w trzaskające płomienie w źrenicach oczu – nie mogło być bolesne. W miejscu, w którym dotyk dłoni pieszczących ciało jest taki sam jak dotyk skrzydełek motyla, prawidła czasu odgrywają jedynie szczątkowe znaczenie i powodują, że książę zostaje zawieszony w dojmującej ciszy, niepewny, pozbawiony gruntu pod nogami oraz niepodważalnej świadomości, iż posiada choć okruchy silnej woli.
W takim miejscu jak to – umieszczonym poza rzeczywistością, poza Czerwoną Twierdzą, Królewską Przystanią, Westeros, znanym światem - bliskość Sanda przywodzi na myśl długi sen, prowadzący do wiecznej podróży utrapionej duszy Martella. Trystane doskonale pamięta, jak po pierwszym zbliżeniu z Qorenem czuł irracjonalną, naiwną potrzebę przeniesienia na pergamin szelestu zsuwających się z nich ubrań, opisania drogi, którą język Sanda pokonywał, przesuwając się po gorącym, spragnionym pieszczot i uwagi ciele, tego jak ręce bękarta bawiły się kosmykami zmierzwionych włosów, delikatności z jaką pieścił brzuch, zapachu jego oddechu na twarzy, delikatnych muśnięć ciepła pojawiających się zawsze wtedy, gdy ciało ogarnia gorączka lubieżności, wspólnej radości orgazmów, odpoczynku splecionych ciał, przypadkowych muśnięć dłonią, kiedy próbowali zasnąć, i sposobu w jaki Sand obejmował księcia, żeby ten nie mógł uciec na drugi koniec łóżka. Trystane próbował przypomnieć sobie wszystko, co myślał, kiedy Qoren po raz pierwszy w niego wszedł.
Bezskutecznie.
Wspomnienia różniły się od siebie niczym dzień od nocy, czerń od bieli, złoto od ołowiu, a mimo to – po tak wielu dniach, nocach, porankach i popołudniach – zaczęły spajać się w jeden, potężny obraz, w którym zachowany został nawet najdrobniejszy szczegół, najmniej błaha okoliczność wspólnie spędzonego czasu. Wystarczyło przysunąć się, blisko, bliżej, dojrzeć mikroskopijne szczegóły, malutkie niczym ziarnka piasku wkradające się pod paznokieć… i wtedy, dopiero wtedy upragnione wspomnienie mogło powrócić, poszerzone o jedno, dwa, tysiąc innych, nieodmiennie związanych z Sandem.
Za pierwszym razem, gdy tylko poczułem na sobie głęboki, ciemnobrązowy wzrok… zastanawiałem się, czy jego skóra jest słonawa, czy też wręcz przeciwnie.
Qoren, całując Martella podczas drugiego (trzeciego? Szóstego?) spotkania, gryzł jego wargi zapamiętale, pozostawiając małą rankę po wewnętrznej stronie ust. Metaliczny smak krwi wypełnił wtedy zmysły, pozwalając jednak, by Trystane dokładnie zapamiętał tamtą chwilę – chwilę, w której Sand wpijał się w szyję niczym kot w rui, który doskonale wie, że należy przedłużyć zwierzęcy gatunek poprzez ten rytualny, pierwotny akt. Choć od tamtej pory minęło ponad sześć lat, książę potrafił przywołać w myślach pasję bękarta - sposób, w jaki ssał wargi Martella, zupełnie jak pozostawiony na pustyni pies, który chce uczcić swojego właściciela po tym, jak po dniach poszukiwań go odnalazł i stwierdził, iż jego pan o nim nie zapomniał. Były to wspomnienia wywołujące gęsią skórę, ten charakterystyczny, przyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, zmuszający czubek języka, by wytrwale poszukiwał dawno zagojonej ranki.
Później odkryłem, że po kąpieli pachnie jak gałązka oliwna, zupełnie taka, której używa się do aromatyzowania potraw.
Przez lata Trystane uważał, że jest uprzywilejowany, mogąc korzystać ze swojego zwierzęcego pożądania i nie wiążąc się z nikim – przed, po, nawet w trakcie poznawania Qorena pozwalał, by kolejne kobiety oraz mężczyźni, którzy przewijali się przez jego życie, myśleli o każdym milimetrze książęcego ciała, nie dotykając go. Pozwalał, by czuli woń jego pożądania bez możliwości upojenia się nim. Pozwalał, by zastanawiali się, jak Martell smakuje, przeżuwając kawałek pozbawionego wyrazistości antrykotu w papryce. Pozwalał w końcu, aby znikali na schodach jak cień, bardziej delikatni niż włókienko bawełny…
… jednak Sand nie podążył ich śladem. Już na samym początku, łamiąc wszelkie zasady nietykalności, szacunku, choćby zwykłej obawy przed rodziną książęcą, pozbawił się możliwości zniknięcia z życia Martella; Trystane początkowo tego nie przyznawał, wyszukując w Qorenie wyłącznie same wady -  z uporem wytykał brak ogłady, bezczelność, niechlujny sposób bycia. Uśmiechał się spokojnie i w obecności Sanda prowokująco przyznawał, że nie lubi, kiedy bękart zachowuje się tak, jakby wiedział najlepiej, gdzie tkwi błąd w wiedzionym przez istoty ludzkie życiu, a jeszcze bardziej nie lubi, kiedy Qoren milczy, słucha i stara się nie stracić wątku, jak cierpliwy wujaszek, poświęcający cenny czas na opowieść małej dziewczynki o tym, co wystraszyło jej lalkę…
… choć żadne z tych słów nie było prawdą. Trystane bowiem lubił te chwile, gdy Sand nie mówił zupełnie nic, przysłuchując się (i nie zapamiętując choćby pół sylaby) monologowi księcia; lubił, gdy Qoren nagle wybuchał szyderczym śmiechem, w prostych, otwartych słowach wytykając komuś, że plecie głupstwa. Lubił w końcu to, jak bękart sięgał po swoje, nie bacząc na konsekwencje.
Zupełnie jak dzisiaj.
Sposób bycia Sanda, jego pewność siebie, która powodowała, że wydawał się niezniszczalny, a także jego niewielki lęk w obliczu przeciwności – wszystko to sprawiało, że Martell poddawał mu się niemal bezwiednie, bez udziału cienia wątpliwości, wiedząc jednocześnie, że w głębi duszy Qoren nabierał pewności siebie w sytuacji, gdy ktoś się z nim nie zgadzał… co z kolei Trystane niejednokrotnie wykorzystywał, naumyślnie reprezentując odmienne stanowisko. Sand odbierał to bardzo osobiście i odczuwał ogromną satysfakcję, mogąc przekonać księcia do swych racji, używając przy tym wszelkich dostępnych mu środków.
Tak właśnie czuł się Martell, kiedy uprawiał z bękartem miłość – nieustanne starcie charakterów mogło dobiec końca dopiero wtedy, gdy zbliżyły się na tyle blisko, aby zlać się w jeden, spragniony bliskości gorącego ciała twór. Gdy Qoren przesunął palcami po linii kręgosłupa księcia, drażniąc tym samym wytężone do granicy bólu zmysły, Trystane niemal poczuł przemieszaną energię - własną i tą płynącą z ciała Sanda - która pozwala mu roztopić się w doskonale znanym, paraliżującym uczuciu rozkoszy. Każdy ruch bioder bękarta oznaczał krok ku osiągnięciu spełnienia, krok ku dokładnemu nacieszeniu się jego ulotną obecnością – nawet ból, dyskomfort, wypolerowany blat stołu, na którym ślizgały się łokcie, dotkliwie ocierając skórę, obawa przed skrzypnięciem zawiasów zwiastujących otwierające się drzwi komnaty - wszystko przestało mieć znaczenie, gdy tylko Martell poczuł silny uścisk dłoni Qorena na swych biodrach, później zaś jego pieszczotę drażniącą lędźwie. Nawet głos Sanda, zniżony do zachrypłego, głębokiego szeptu, wdzierał się do zmysłów księcia bez cienia oporu, brał w bezwzględne panowanie najdrobniejsze przebłyski świadomości i zmuszał, by jedyną odpowiedzią na słowa bękarta było głuche, stłumione przez skórę jęknięcie. Usta Martella, wciśnięte w zgięcie łokcia, z trudem hamowały chęć nieograniczonego, zanurzonego w rozkoszy krzyku, który rodził się w piersi i próbował stamtąd wyrwać – energia  osiągniętego spełnienia w swej intensywności przywodziła na myśl małą śmierć, którą Trystane za każdym razem usiłował udomowić.   Szept Qorena, ostatnie, potężne pchnięcie, dobiegający końca akt miłosny – bodźce nałożyły się na siebie, wpychając Martella do stanu całkowitej ekstazy, w której osiągający szczyt książę czuł się jak spadająca gwiazda, tracąca życie dla krótkiego, intensywnego przebłysku… najczystszego szczęścia. Pasja, pożądanie, przelewana przez Sanda gama emocji była jak góra, obok której rozciągała się ogromna przepaść – książę balansował na jej krawędzi, jedną nogą na ziemi, drugą zaś w pustce i nigdy, nigdy nie potrafił zdobyć się na odwagę, by runąć w ciemność, poddać się całkowicie i zapomnieć… o wszystkim.
O wszystkim.
Ciężki, niespokojny oddech nie mógł ulec uspokojeniu nawet wtedy, gdy Trystane na krótki moment wyplątał się z uścisku Qorena, tylko po to, by obrócić się ku niemu na lśniącym, zimnym blacie. Nozdrza wypełniał wyraźny, ostry zapach nasienia, które znaczyło udo księcia ciepłą strużką. Tego intensywnego zapachu Martell próbował niejednokrotnie końcem języka, ten sam zapach palił go od środka i to właśnie on otrzeźwił świadomość na tyle, by książę wyciągnął ku Sandowi dłoń, opierając ją na silnym, pokrytym kropelkami potu ramieniu.
- Tylko, kurwa, przeżyj. – wyrzucił z siebie cicho, przywołując na usta blady uśmiech – dokładnie tymi słowami Qoren żegnał Martella na noc przed bitwą i…
… Trystane sądził, czuł, był pewien, że powinien wypowiedzieć je przed powrotem Sanda do Dorne. Oblężenie Starfall stanowiło wystarczająco dobry powód, by obawiać się zbrojnych, bezwzględnych starć… bądź jednej, idiotycznej, zbłąkanej strzały.
O nic więcej nie proszę. Po prostu przeżyj.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyPon Mar 16, 2015 10:38 pm

Ludzie w coś wierzą, by o sobie zapomnieć. Kryją się w ideałach, szukają schronienia w herosach z pieśni i zabijają czas tysiącami wierzeń. Najbardziej by ich przygnębiło, gdyby tylko na tej kupie oszustw znaleźli się nagle twarzą w twarz z czystym istnieniem. Qoren Sand nie wierzył w żadne ideały, nie uznawał autorytetów i nie czcił żadnego z żadnego z wielu bogów – a co z tam idzie, był nagi wobec cierpienia, dlatego… uciekał. Tułaczka po Siedmiu Królestwach w młodzieńczych latach była niczym innym, jak tyko ucieczką od samego życia.  Zaczynał przekraczać krawędź, oddalał się od prawdziwej rzeczywistości w nieunikniony sposób, jak łódź odpływająca od brzegu. Mocno trzymał się śmierci (innych), niczym liny, która go ciągnęła i odfruwał, mając tylko nadzieje, że wyląduje z dala od miejsca, w którym znajdował się wcześniej.
Nigdy tego nie planował, nigdy nawet nie sądził, że zapragnie mimo wszystko na moment, na dłużej się zatrzymać. Nawet po pierwszej, wspólnie spędzonej z dornijskim księciem nocy, sądził, że uda mu się zapomnieć, wyrzucić to z pamięci jak każdego mężczyznę i każdą kobietę przed nim. Próbował sobie wmówić, ze to nie znaczy nic – że paląca od środka żądza jest tylko kolejnym przystankiem. Pogubił się wtedy, podczas tej nocy, nie panując nad sobą i swymi dłońmi zupełnie – pragnął jedynie jego ciepła. Przyśpieszonego oddechu pieszczącego szyję, zębów drażniących skórę drapieżną pieszczotą,  chciał wtedy tylko poczuć zapach i smak spełnienia księcia, chciał widzieć na twarzy Trystane jak kona z przyjemności, którą nagle i niepojęcia zapragnął mu podarować. Nawet to jednak, nie przekonało go wówczas do końca, że powinien się zatrzymać – Sanda nie, lecz głęboko ukryte meandry jaźni już to wiedziały. Qoren przekonywał się o tym każdej następnej nocy przez następne tygodnie, coraz mocniej utwierdzając się w przekonaniu, że to było tym czego szukał.
A skoro już to odnalazł – nie zamierzał pozwolić temu odejść. Odejść jemu.
Martell przypominał mu egzotycznego ptaka o różnobarwnych piórach, który zachwyca zmysły, lecz nigdy nie pozwala zbliżyć się za nadto. Qorena ogarnęła obsesyjna myśl, niedające spokoju pragnienie i poczucie, że powinien go chwycić w dłonie. Nie zamknąć, nie zniewolić – po prostu mieć go dla siebie przez ułamki chwil, przez całe noce, albo dnie.
Sand był człowiekiem, który nudził się szybko. Nużyli go ludzie i te same zajęcia. Nie przepadał za niekończącą się grą w cyvasse, nie odwiedzał tych samych dziwek, nie lubił nawet pić tego samego wina każdego dnia, choćby i było kurewsko dobre; nie pozostawał zbyt długo w tym samym miejscu.
Wyjątkiem był czas, dzielony z Martellem – nieistotne, czy na miłosnym zbliżeniu, gdzie obaj gubili się we własnych pragnieniach, wyłączali spoza świata, skupiając jedynie na tym co przyjemne i gorące. Dłonie bękarta za każdy razem pieściły ciało księcia z tą samą, zaskakującą jego samego fascynacją; za każdym razem dziwił się jak jedynie szept księcia, bądź muśnięcie palców księcia może rozpalić jego zmysły. Dotyk, jaki ofiarował mu Trystane, budził w bękarcie dawno uśpione poczucie bezpieczeństwa, spokoju… radości. Czystej, niezmąconej radości, jaką czerpał garściami i smakował językiem. Nie wahał się więc przed niczym, nie tracił chwil, wykorzystywał w pełni, to co było mu dane, jakby obawiał się, że Trystane rozproszy się w powietrzu, jak dym zatracający się w ciemności nocy, gdy trzymał go w objęciach. Sand nie pozwalał umknąć ani jednej chwili, ani tej, gdy ich zbliżenie zakrawało o najdzikszy, pierwotny akt lubieżności, ani wówczas, gdy brał go nieśpiesznie, zcałowując pot ze smagłej skóry. Nie myślał i nie śnił, że spotka na swej drodze w tak czystej formie tak gwałtowną żądzę i tak tęskne pożądanie. Lecz nawet wówczas, gdy nie czuł Martella pod palcami, kiedy krew płynęła w żyłach spokojnie – nie było to pod żadnym pozorem czas zmarnotrawiony.
Sand zwykł rozkładać się na miękkich poduszkach, w dłoni trzymając kielich z winem i wciskając sobie figi do ust, jak gdyby nie obchodziło go nic, prócz własnej wygody – ciemnobrązowe spojrzenie utkwione miał w Martellu. Nieistotne co robił  - czy zapamiętale spisywał coś na pergaminie, skrzypiąc orlim piórem, czy pochylał się nad wyjątkowo starym woluminem traktującym o historii Volantis, czy… po prostu zasypiał. Sand lubił wsłuchiwać się w spokojny oddech, uśmiech wkradający się w kąciki ust, gdy jaźń tworzyła wyjątkowo przyjemny sen. Nie potrafił oprzeć się ochocie, by położyć się obok i zasnąć, bądź… obudzić księcia w wyjątkowo rozkoszny sposób.
Każda z tych chwil miała swoje miejsce w pamięci bękarta z Hellholt, pielęgnowane nie osiadały kurzem, ich obraz nie ulegał zatarciu – gdy Sand opuszczał Słoneczną Włócznię, stanowiły główny fundament spokoju. Te wspomnienia pozwoliły mu przeżyć ostatnie miesiące, przeżyć do dzisiaj, by dołożyć do nich następne – i Qoren nie dopuszczał do siebie myśli, że mogło być ostatnie.
Tylko, kurwa, przeżyj.
Spokój, który jeszcze przed uderzeniem serca nieśpiesznie rozlewał się po każdej tkance ciele bękarta wraz z osiągniętym spełnieniem, natychmiast został wzburzony – niczym woda, w którą ktoś mocno rzuca duży, ciężki kamień. Rozleniwione zmysły drgnęły niespokojnie, Sand otworzył usta bezgłośnie, jakby chciał coś powiedzieć i wycofał się w ostatniej chwili. Serce, małe i zaciśnięte jak okrutna pięść, przystanęło na moment – by zaraz zacząć bić szybkim, nierównym rytmem. Oblizał usta, wciąż smakujące księciem i na chwilę zamarł w bezruchu, ze spojrzeniem utkwionym głęboko w oczach Martell, których sięgał blady uśmiech.
Wyciągnął ramiona, zbliżył się o krok i objął go – inaczej niż wcześniej, bez tego rozgorączkowanego, palącego pożądania, bez nieopanowanej żądzy – mocno przyciągając do siebie, kładąc dłoń na karku, drugą wplątując w potarganą, ciemną czuprynę. Usta bękarta złożyły na ramieniu Trystane pocałunek, nim pociągnął go w stronę łoża – nie po to, by znów jąć rozpalać księcia do czerwoności (choć to pragnienie nieśpiesznie zakleszczało się na obrzeżach umysłu), lecz na nie opaść i przygarnąć go do szerokiej piersi. Leniwie, bardzo leniwie i z niepojętą ostrożnością przesunął palcami po szorstkim policzku Martella, musnął opuszkami maleńką, niewidoczną bliznę na dolnej wardze, którą zostawiły jego własne zęby.
Dopiero wtedy bękart odetchnął głęboko i naprawdę spokojnie.
-Złego diabli nie biorą. – rzucił nieodłącznym, kpiącym tonem, a na usta wychynął doskonale znany Martellowi uśmiech, którym obdarzał go wówczas, gdy próbował uciec od ciążącej powagi, chcąc rozładować napięcie, przerzedzić atmosferę. Spokojnie nacieszyć się ciepłem drugiego ciała, które zaznało rozkoszy.
-Muszę być żywy, by następnym razem dostać jeszcze więcej. - dodał bezczelnie, jakby wszystko, absolutnie wszystko, zwyczajnie mu się od Martella należało.
Palce Sanda z wolna pieściły męski kark, podczas gdy on napawał się wonią księcia, spełnienia ich obojga, orgazmu i potu. Zmysły nieśpiesznie traciły na intensywności odczuwania, pozwalając bękartowi zanurzyć się w słodkim niebycie.
-Żałuję, że nie mogłem na to patrzeć. – powtórzył Qoren, przygryzając na moment płatek ucha Trystane. –Twój brat chyba też tego żałował. Był tak zadowolony, pozwolił pić żołnierzom całą noc. Całe, pieprzone Dorne świętowało.
Mówił wolno, coraz wolniej i ciszej, jakby miał zapaść w sen – lecz nic takiego nie miało miejsca. Oczy pozostawały szeroko otwarte, a świadomość rejestrowała i zapamiętywała każdą chwilę, zapach i dotyk. Nie chciał pozwolić sobie na uronienie choć jednego słowa księcia – choć zazwyczaj zdawał się nie przywiązywać uwagi do samej treści jego monologów. Mimo wszystko chciał go słuchać.  Za każdym razem.
Wszystkiego.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyCzw Mar 19, 2015 12:26 am

Czas stał się migotliwą procesją warstw przebłyskujących obrazów, które nie posiadały ani wspólnego źródła, ani tym bardziej jednolitego celu. Pod wpływem zewnętrznych bodźców wspomnienia przeszłości splatały się z odbieraną przez zmysły teraźniejszością i nagle, zupełnie poza kontrolą, tworzyły wizję przyszłości - przyszłości zwykle zbyt nierealnej, by mogła dopełnić się choć w miernej części. Jakiś czynnik – zapach, słony smak tańczący na ustach, odległy, nieokreślony dźwięk – sprawił, że na kilka uderzeń serca umysł księcia wypełnił obraz tonącego w Wąskim Morzu słońca, będącego niczym kula pomarańczowego ognia zanurzająca się w szkliste wody i malująca na niebie plamy purpury i szkarłatu. Nozdrza natychmiast wypełnił przydymiony zapach jesieni, przechodzący w ostry, krystaliczny podmuch zimowej nocy, przesyconej nagłym hukiem olbrzymiego pioruna,  z wolna zamierającym w aksamitnej ciszy. Nic się nie poruszało. Nic nie żyło. Nic się nie zmieniało. Cisza nie miała granic. Stopniowo, pomału i z nieskończoną subtelnością wspomnienia związane z ostatnim rokiem spędzonym w Końcu Burzy powracały jedno za drugim, aż w końcu przybrały zawrotne tempo, nadchodziły bez chwili wytchnienia, zupełnie jakby kierowała nimi ręka wybornego szermierza – w myśli bezwzględnie wdarł się obraz porannego światła na wąskiej, kamienistej plaży; pierwszy wschód Martella na wolności w siedzibie Baratheonów uczczony został przez naturę ulewnym, krwisto-ciepłym deszczem, polem pomarańczowego brzasku pełgającego na wodach Zatoki Rozbitków, przeszytym mgłami chłodnego błękitu, brzęczącą symfonią wibrującej energii uwalnianej przez potęgę przyrody. Zatrważająca ilość bodźców odbieranych przez księcia wywołana została nagłym wyciszeniem wewnętrznego piekła, które nie opuszczało Dornijczyka przez ostatnie kilkanaście miesięcy. Umysł Martella, z wyjątkiem odosobnionych momentów, od ponad roku składał się całkowicie ze związku zmysłowych impulsów, przenikających do jego myśli o każdym czasie. Trystane najprawdopodobniej wciąż istniał i zachowywał względnie zdrowe zmysły wyłącznie dzięki skupisku owych czuciowych obrazów; książę w pewnym sensie stał się sam swoim zmysłowym przeżyciem, swoją własną eskalacją emocji, nie będąc jednocześnie związanym pod żadnym względem ze wspomnieniami i nerwowym oczekiwaniem, nie będąc oderwanym punktem postrzegania rzeczywistości, sardonicznie krążącym we wnętrzu obolałej czaszki. Martell lubił sądzić myśleć - a przynajmniej od dobrych kilku (kilkunastu?) chwil spędzonych z Sandem właśnie taką strategię snucia wniosków stosował – że czas był dla niego inny. Że nie był taki, jakim pojmowała go reszta ludzi, że nie istniał w pojęciu sztywnych ram. Trystane w swych myślach nie przesuwał się chwila po chwili, chronologicznie, jak ślepiec wymacujący drogę na trakcie. Był jednocześnie we wszystkich punktach tej drogi, z szeroko otwartymi oczami, wytężonym słuchem, zaostrzonymi zmysłami – zupełnie jak podczas dni i nocy spędzanych na wojnie. Czas był dla Martella tym, czym dla innych jest przestrzeń - to środowisko, w którym mógł poruszać się w więcej niż jednym kierunku.
Jak dokładnie to wytłumaczyć? Jak przekazać, by stało się zrozumiałe? Wszyscy jesteśmy ludźmi zrodzonymi z kobiet, chociaż z drugiej strony książę doskonale wiedział, iż z innymi ma mniej wspólnego niż ze żmiją czy zimnym kawałkiem żelaza. Na domiar złego Martell miał czelność twierdzić, że ten stan rzeczy może trwać wiecznie, że już zawsze będzie obojętny jak skorupiak w swojej muszli.
A przynajmniej sądził tak aż do dzisiaj.
Aż do chwili, w której ponownie nie ujrzał Sanda. Aż do momentu przywołania dokładnie wyrysowanej w myślach mapy jego ciała, aż do nieuniknionego aktu, podczas którego zmysły roztopiły się w utęsknionym, doskonale znanym uczuciu bezgranicznej błogości. Dla księcia obecność Qorena na te kilka, kilkanaście chwil stała się naturalnym biegunem istnienia, jedyną wskazówką czasu w świecie, w którym wieczór mógł być gorącym zapachem mężczyzny w mroku komnaty, błyszczącą gwiaździstą nocą splątanych prześcieradeł przylegających do jego ciała lub srebrnym, opalizującym światłem anonimowego korpusu u boku; w świecie, w którym dzień był iskrzącym płomieniem posiłku chrupiącego w zębach bądź – dlaczego by nie - niebiańskim kurantem gorącego ciała partnera uderzającego o chłodną taflę w Wodnych Ogrodach po przypominającym ostrą papryczkę zapachu wszechobecnej pustyni. Spojrzenie Sanda pełgające po nagiej, ozdobionej jedynie kropelkami potu skórze sprawiało, że umysł Martella gnał szaleńczo niczym rozpędzony jeździec, desperacko próbujący zsynchronizować swe myśli na powrót z rzeczywistością i usiłujący - na próżno - dogonić świat, który go wyprzedził.
Trystane wiedział, doskonale wiedział, że tu już nie chodzi o zwykłe, poczciwe szaleństwo. Przez Qorena, przez sposób, w jaki bękart nagle powrócił, wtargnął w życie księcia, cały świat wywrócił się na lewą stronę, a Martell właśnie oglądał go od podszewki. Jak nikt znał uczucie bezgranicznej bezradności, gdy zmysły niemal trzeszczą w szwach, mając w zasięgu ręki, kogoś, kogo nieustannie pragną –  kogoś, kto znajduje się na tyle blisko, by można było poczuć na własnej skórze ciepło jego ciała, specyficzną, znajomą woń i...
… i wtedy świadomość powoli sięga po znajdujące się na wyczerpaniu pokłady racjonalności. Zdrowy rozsądek mówi wtedy, że nie możesz nic zrobić. Że nie wypada. Że ten ktoś cię nie chce. Już nie potrzebuje. Wtedy w piersi narasta frustrujące, bolesne uczucie; wije się i skręca, starając za wszelką cenę wydostać, przed popadnięciem w całkowity obłęd ratuje jednak malutki promyk nadziei, skrzący się gdzieś w odległym gwiazdozbiorze jakim jest dusza. Bliskość Qorena w żadnym stopniu nie pomagała w podejmowaniu rozsądnych decyzji – zwłaszcza, gdy Sand zbliżył się ponownie, wypełniając umysł księcia krótkim przebłyskiem tlącego się na peryferiach świadomości szczęścia. Wciąż gorące i przyjemnie lepkie od potu ciało bękarta bez problemu zawładnęło myślami Martella – wystarczył krótki pocałunek złożony na ramieniu nienasyconymi ustami, wzmocniony o łaskoczącą pieszczotę szorstkiego zarostu, by Trystane bez cienia oporu podążył za Sandem w stronę łoża.
Dalsza część popołudnia?
Kąciki ust księcia zadrgały mimowolnie, gdy rozpalona skóra nagle zetknęła się z zimną pościelą – chwilowy dyskomfort stłumił gest Qorena, przez który Trystane niemal zniknął w objęciach bękarta – delikatne muśnięcie opuszkiem palca na krótki moment przykuło uwagę Martella, nakazując wszystkim zmysłom skupienie się na ledwie wyczuwalnym dotyku Sanda błądzącym po ustach. Pierwsze słowa wywołały na nich trudny do określenia uśmiech – zupełnie, jakby książę pragnął podzielić kpiący, swobodny ton Qorena… co ostatecznie mu się nie udało.  
- Na więcej- w szarych tęczówkach zaigrał cień rozbawienia, gdy Trystane jeszcze bardziej zmniejszył odległość dzielącą do od bękarta – gorące usta bez problemu odnalazły dostęp do obojczyka Sanda, spokojnie muskając słoną, śniadą skórę; czubek nosa po chwili przesunął się delikatnie po rozgrzanym ciele, wyznaczając na nim krętą, łaskoczącą ścieżkę i nieustannie wędrując ku szyi, gdzie wargi księcia odnalazły kolejny przystanek – tym razem pocałunek przywarł do skóry na dłużej, zahaczając o nią zębami i pozostawiając tuż nad prawym obojczykiem wilgotny, różowy ślad. - … trzeba zasłużyć. – zakończył z satysfakcją Martell, poddając się subtelnej pieszczocie Sanda; pod dotykiem silnych palców księcia ogarnęło obezwładniające ciepło, spotęgowane przez gorący szept tuż przy uchu i zmuszające do mimowolnego pomruku bezgranicznego zadowolenia, które niemal rozsadzało ciało od środka.
- Qoren… - imię, wymówione o dwie oktawy niżej niż zazwyczaj, to nieznaczne wzruszenie ramion, ten wyraz całkowitego spokoju w szarych tęczówkach, które błądziły po twarzy bękarta — to wszystko mogło być grą, piekielnie dobrze poprowadzoną i konsekwentną do samego finału…
… lecz  książę doskonale wiedział, iż jego zachowanie było efektem chwilowej utraty bardziej wysublimowanego stanu umysłu. Jego zwykła, codzienna, racjonalna świadomość właśnie opłakiwała swój własny zgon, gdy palce Martella musnęły twarde mięśnie Sanda drgające pod ciepłą skórą brzucha. – Pan Światła prowadził ostrze, nie ja. I to On czuwał, kiedy pół uderzenia serca dzieliło mnie od posmakowania stali Tyrella wpakowanej w samą pierś. O, tutaj. – wskazujący palec księcia przesunął się po skórze Qorena, rysując nad lewym żebrem księżycowate cięcie, które z perspektywy samego Martella mogło wyglądać jak uśmiech. – Zadowolony, to takie… - Trystane zmarszczył delikatnie brwi, obracając się na plecy z cichym szelestem miętej pościeli.
Jakie?
Kąciki ust zadrgały nerwowo, gdy książę przeczesał palcami zmierzwione włosy, wbijając spojrzenie w baldachim wiszący tuż nad głową.
- … w stylu Edrica. Nawet gdy na świat przyszła jego córka, był jedynie usatysfakcjonowany. Jak gdyby dokonał intratnej transakcji, która po latach miała zwrócić się z nawiązką. – ostatnie słowa Martella niemal zniknęły w szepcie, do jakiego nagle opadł głos księcia. Dotychczasowa swoboda uleciała bezpowrotnie, pozostawiając Dornijczyka w ponurym milczeniu, przerywanym jedynie przez cichy oddech wprawiający pierś w delikatne falowanie, co – nie licząc zimnego uporu w spojrzeniu – było jedynką oznaką żywotności Martella.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyCzw Mar 19, 2015 1:05 pm

Z naprawdę wielkich posiadamy tylko jednego wroga – czas.
Dla Sanda czas posiadał niezwykłe właściwości. Nie zawsze niezwykłe było równoznaczne z pozytywami – on bowiem wykazywał niezwykłe okrucieństwo. Zaginał się, plątał, wykrzywiał – robił wszystko, by zadać jak najwięcej katuszy, zupełnie jak Sand, gdy jako młody chłopiec znęcał się nad zwierzętami. Najczęściej czas zwalniał wówczas, gdy bękart opuszczał Słoneczną Włócznię i udawał się w kolejną podróż – na drugi kraniec Dorne, do Królewskiej Przystani, czy Reach, nieistotne. Zdawał się wówczas płynąć niemiłosiernie wolno. Zbyt wolno, by mogło to być zgodne z prawidłami natury. Sekundy zmieniały się w minuty, minuty w godziny, godziny w dnie, a dnie w całą wieczność. Poruszał się do przodu tak pomału, jak stary i schorowany żółw po plaży, by zakopać się w mokrym piachu i zdechnąć.  Z powolnością godną sadyzmu królewskiego kata dobiegał końca wędrówki, by natychmiast przyśpieszyć do zawrotnego, zabójczego tempa wtedy, kiedy bękart powracał. Wystarczyło uderzenia serca, by zaledwie zmrużył oczy, a mijała cała noc. Ten okres zdawał się upodabniać do spadającej gwiazdy, komety na niebie, pędzących tak szybko, że ludzkie oko ledwie mogło je wychwycić. Od tego był jednak jeden wyjątek.
Bliskość księcia, ciepło jego ciała obok były śmiercią. Podczas tych godzin, gdy książę znajdował się obok, jego smukłe, silne palce pieściły ciało bękarta umiejętnie i ochoczo, kiedy ćwiczył walkę włócznią, wykazując się przy tym zwinnością i szybkością godną dzikiego kota, albo żmii, aż wreszcie gdy zasypiał spokojnie, a na jego twarzy malował się błogi spokój – to wszystko było śmiercią. Śmiercią odrębności, śmiercią dystansu, śmiercią czasu. Sand potrafił zapomnieć, który oddech należał do niego; że ciała są dwa, a nie jedno.
To było po stokroć tak dziwne, niewłaściwie jego naturze i niezrozumiałe, ze nie potrafił wskazać przyczyny podobnego stanu rzeczy – a ponadto nawet nie starał się tego uczynić. Bękart nie chciał komplikować tego, co podarował mu los, szukając dziury w całym. Nie zadawał samemu sobie pytać, nie potrzebował nawet odnaleźć jakiegokolwiek sensu w tym wszystkim – zamiast trwonić czas na podobne rozważania, wykorzystywał go jak najlepiej, nie zamierzając popełniać błędów z przeszłości.
Qoren często się gubił. Wśród morza ewentualności: tego, co potrzebne, mniej potrzebne i zbyteczne, tego, co przyjemne a pożyteczne, tego, co szkodliwe, bardziej szkodliwe, a smakowite, tego, co opłacalne, bardziej opłacalne, a krzywdzące, tego, co prawdziwe, mniej prawdzie, kłamliwe, ale dające korzyści. Gubił się w tym gąszczu i rozstrzygał fałszywie. Sand zgubił się na chwilę, na miesiąc, niemal na całe życie. Pobłądził i nie potrafił wrócić. Nie przyznawał się do bycia nieuczciwym, brutalnym, egoistycznym , ani do tego, że skrzywdził drugiego człowieka. Potrzeba było mu obecności dornijskiego księcia, ratującego od rozpaczy, który ostrzegał, upominał i nie odchodził – i Siedmiu mu świadkiem, że naprawdę starał się słuchać.
Przynajmniej wtedy, gdy był obok.
Rzadko mówił o tym, co robił, czym zajmował się na polecenie Lorda Słonecznej Włóczni – wiedza ta była kompletnie nieistotna i winna być pozbawiona dla Trystane znaczenia; a nawet jeśli tak nie było, Sand nabierał wody w usta i milczał, będąc gorzej upartym niż najgłupszy osioł. Choćby wracał z kolejną, paskudną raną, krwią na rękach, dosłownie i w przenośni, wyjątkowo niechętnie i bez zbędnych szczegółów, uchylał rąbka tajemnicy. Pomimo tego, że zazwyczaj nie miał oporów, by mówić wiele, wulgarnie i nietaktownie, nawet przy młodszych siostrach Martella, to o własnych zajęciach mówił niechętnie. A kryło się za tym wyłącznie jedno – obawa przed obrzydzeniem księcia. Trystane musiał, musiał wiedzieć kim w rzeczywistości był Sand – sam się o tym przekonał podczas pierwszego wieczora ich znajomości – ale mimo to, bękart wciąż obawiał się, że Martell odsunie się z dezaprobatą, wstrętem i wzgardą do jego brutalności i braku człowieczeństwa.
Co wówczas by zrobił?
Powrócił do tego, co było przed sześciu laty, zatracając się we własnym obłędzie bez reszty? Pozwolił szaleństwu przejąć nad sobą kontrolę, aż w końcu – bez wątpliwości – zgniłby w czyichś lochach, został stracony, albo skończyłby zakopany pośrodku pustyni, po głowę w piachu i otoczony przez wkurwione skorpiony?
A czy to ważne?
Nie zastanawiał się nad niczym – istotna była wyłącznie bliskość Trystane, ciepło promieniujące od smagłej skóry, jej słony posmak na języku bękarta, łaskotanie jego zarostu na ramieniu i gęste, ciężkie powietrze pachnące ekstazą, nasieniem i potem, jedynie chłód pościeli otrzeźwił go na tyle, by mógł dostrzec co działo się wokół. Ostre, jasne promienie słoneczne wpadające przez okiennicę, lawirujący w nich kurz i małego pająka, wspinającego się po stojącym obok łoża kufrze. Spojrzenie bękarta omiotło komnatę, który z zaskoczeniem odkrył, że świat zewnętrzny wciąż istnieje – jeszcze przed chwilą (a raczej cały czas) głos księcia, smak, zapach i rozedrgane, rozgrzane ciało stanowiło absolutne centrum wszechświata; jedyną w promieniu wielu mil studnią na pustyni i wyłącznie jedną figą w obliczu głodu, która wystarczyłaby na całą wieczność.
Ramię bękarta mocniej przycisnęło do siebie księcia, wciąż pragnął go blisko, jak najbliżej, a wówczas usta Trystane podjęły rozkoszną wędrówkę po obojczyku i szyi mężczyzny, który zmrużył oczy jak kot, gdy drapie się go tuż nad ogonem. Znów przestał dostrzegać i pojmować cokolwiek poza Martellem, potrafiąc skupić uwagę wyłącznie na rozkosznym, mocnym pocałunku – z pomiędzy warg bękarta mimowolnie wydobył się cichy jęk i głębokie westchnięcie, gdy znów poczuł dreszcz podniecenia biegnący mu po nagich plecach. Kąciki ust uniosły się w zadowolonym, w pełnym upojenia uśmiechu, uintensywnionym przez pomruk księcia, jego gorący oddech pieszczący skórę.
-Nie zasługuję na więcej? – odrzekł bękart, tonem małego, urażonego chłopca, jednocześnie odgarniając włosy z czoła Trystane i całując je krótko, zamiast kontynuować temat, wodził dłonią między łopatkami i dole pleców Martella, całkowicie ignorując to, co mogło dziać się poza gościnną komnatą. W każdej chwili mogło rozlec się skrzypienie drzwi, a do środka wpaść strażnik Baratheonów, który ujrzałby dwóch nagich mężczyzn, splecionych na łóżku w miłosnym uścisku – nie dbał o to.
Ciemnobrązowe spojrzenie, zaniepokojone nagłą ponurością Martella, skupiło się na jasnoszarych tęczówkach, gdy Sand próbował pojąć przyczynę zaistniałego obrotu sytuacji.
-To czy Twój Pan Światła uczył Cię walczyć? – odparował Sand, próbując nie koncentrować się na dotyku palców księcia na jego brzuchu; mięśnie ledwie wyczuwalnie zesztywniały, a twarz stężała w nieprzyjemnym grymasie, na samą myśl o posmakowaniu stali Tyrella przez księcia.
Co wtedy bym zrobił?
Odpowiedź była prosta i doskonale mu znana już od kilku dni imienia. Dałbym się zabić. Byle gdzie, byle komu.
-Zstąpił z tych niebios, czy gdzie on tam siedzi, wcisnął do rąk miecz i nauczył jak się nią posługiwać?
Martell doskonale znał podejście bękarta do wiary – do jakiegokolwiek z wierzeń. Sand zdawał się tego nie potrzebować i negować wszystko, co opowiadał mu septon, bądź Czerwony Kapłan, sprowadzony do Słonecznej Włóczni. Qoren polegał na tym, czego mógł doświadczyć, czego mógł dotknąć, posmakować i co mógł usłyszeć; nie wierzył, że składane modły, czy śpiewane pieśni w jakikolwiek sposób mogły mu pomóc w walce – zwyczajnie tego nie robił.
A wciąż pozostawał żywy.
Twój brat to bydlak, nie lepszy ode mnie, to proste, pomyślał Sand, odganiając z myśli ponury obraz Lorda Słonecznej Włóczni, zamiast tego obracając się na bok i obejmując ramieniem pierś księcia. Trystane mu uciekał, umykał z jego objęć – a bękart zawsze niwelował ten dystans, byleby czuć jego bijące serce, oddech i ciepło na własnej skórze; a jeszcze bardziej – nie podobał mu się zimny, ponury opór, nagły wraz niezadowolenia, w którym zastygła twarz księcia, a więc zrobił to, czego można było się po nim spodziewać. Dłoń przebiegła po klatce piersiowej,  powoli unoszącej się pod wpływem uspokojonego już oddechu, aby spocząć na boku Trystane…  w wyjątkowo wrażliwym miejscu, które palce bękarta podrażniły, podrapały i połaskotały, chwytając się wszelkich sposobów, by uwaga Martella została zwrócona na właściwy tor.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptySob Mar 21, 2015 12:55 am

W bezwzględności upływającego czasu istniała pewna, niepokojąca ciągłość, która w okrutny oraz trwały sposób oscylowała przez ostatni rok wokół odczuwanego przez Martella morza bólu. Trystane unosił się w głuchej próżni i czekał. Przyszło pragnienie, nasycił je, czekał dalej. Przyszedł głód, zaspokoił go szczyptą pożywienia, czekał dalej. Uświadomił sobie bicie własnego serca, pulsowanie krwi w żyłach, czekał dalej. Kinestetyczna świadomość funkcji cielesnych osłabła. Czekał dalej. Kojąca iluzja bezpiecznego zamknięcia w przezroczystej osłonie zawieszonej w skończonej rzeczywistości ograniczonej malowaną w gwiazdy kurtyną, zaczęła ustępować pod nieznośnym ciśnieniem czasu, który nie zna upływu, i wymuszonej kontemplacji. Kryształowo czysta substancja przestrzeni stopniała w nicość, z której przedtem wywabił ją swoją myślą, i w tej samej chwili gwiazdy przestały być punkcikami farby na odległych ścianach, a stały się drobinami świetlistej materii, odległymi o całą wieczność, o przepastne jary nicości absolutnej. Wszechogarniająca czerń nie była już malowaną ścianą kieszonkowej rzeczywistości, lecz totalną nieobecnością wszystkiego - światła, ciepła, dźwięku, ruchu, barwy, życia - rozciągniętą w dal, bez granic, które nadałyby jej kształt, bez najmniejszej szczeliny, która nadałaby jej znaczenie.
To była próżnia, a on był w niej. Martell stwierdził ze zdziwieniem, że jego umysł jest w stanie ogarnąć tę bezlitośnie prawdziwą percepcję rzeczywistości – jakkolwiek groźną, jakkolwiek przerażającą – bez tarczy iluzji. Bezczasowe trwanie obdarło go ze zdolności podtrzymywania iluzji, a mając do wyboru rozdygotany lęk i chłodną, zdystansowaną akceptację jednej rzeczywistości, wobec której stał, umysł jego wybrał to drugie.
Tak wyglądała brutalna prawda. Podczas miesięcy zarówno spędzonych w Końcu Burzy, jak i dni, tygodni, księżyców przewegetowanych w głuchej ciszy pozbawionej obecności Qorena, Trystane istniał wyłącznie w duszącej próżni. To była jego rzeczywistość. Poruszał się, a wszystko wokół trwało w bezruchu. To był fakt. Słyszał własny oddech, a wszystko inne było ciszą. To była prawda, przed którą nie sposób uciec. Kształt własnego ciała odbierał jako błonę oddzielającą jego rzeczywistość wewnętrzną od nicości na zewnątrz, a wszystko inne było na zawsze pozbawione formy, w przestrzeni i w czasie. To była próżnia. To był wszechświat. To była prymarna rzeczywistość. Rzeczywistość, od której ludzie uciekali – w religie, w sny, w sztukę, w poezję, w filozofię, w metafizykę, w literaturę, w muzykę, w wojnę, w miłość, w nienawiść, w paranoję, w kontakt seksualny. W nieskończoną liczbę rzeczywistości mieszczących się wewnątrz człowieka. Poza rzeczywistościami umysłu, istniała tylko nicość bez formy i końca, szczątkowo zanieczyszczona drobinami materii. Trystane zaś był jedynie przypadkowym produktem końcowym łańcucha chaotycznych i nie mieszczących się w granicach prawdopodobieństwa zdarzeń tych nie znaczących zanieczyszczeń. Próżnia ani o nim wiedziała, ani o niego dbała.
Próżnia nie istniała. Była wiecznym i nieskończonym nieistnieniem, które pomniejszało i obejmowało sobą to, co istnieje.
Gdy tylko Sand opuszczał Słoneczną Włócznię, Martell unosił się w czeluści niebytu, trwając poza czasem, i próżnia poczęła sięgać w głąb jego istnienia czułkami swego nie-ja, sięgać po samo sedno i rdzeń, aż znalazła odbicie w próżni wewnętrznej. Nieobecność Qorena sprawiała, iż Trystane boleśnie doświadczał samego siebie jako cienkiej skorupy bytu wokół rdzenia nicości, unoszącej się w bezczasowo i bezforemnie rozległym niebycie. Był błoną grubości pojedynczego atomu między próżnią na zewnątrz a próżnią wewnątrz. Był anomalią w całej tej nicości, przypadkowym zawęźleniem, sztuczką kuglarza, w której zdwojona nicość wytworzyła coś – świadomość, byt, życie. Był niczym, i był wszystkim, co jest. Był cieniutką linią wyrysowaną na mokrym piachu plaży. Nie było go. Był wszystkim. W bezczasowym trwaniu, nerwowym wyczekiwaniu, w histerycznej próbie uspokojenia rozedrganych nerwów, w heroicznym usiłowaniu uspokojenia umysłu, który tworzył najczarniejsze scenariusze losu Qorena, Martell istniał nadal jako bańka świadomości w oceanie niebytu, przypadkowy skrawek materii przepompowany w stan, który sam miał przyjemność nazywać życiem; jako ognisko uczucia w nicości, która nie znała ani uczucia, ani wiedzy o sobie. Był poza lękiem, poza dumą, poza upokorzeniem, w rzeczywistości, gdzie pojęcia te nie miały znaczenia, samo znaczenie też nie miało znaczenia.
Jedynie tajemnica cierpienia wciąż pozostawała dla niego zagadką. Tak samo jak ból, kolejny niedoceniony fenomen  materii. Trystane nie potrafił zdobyć się choć na odrobinę empatii, nie potrafił wyobrazić sobie oceanu męki, którego głównym katalizatorem był oddalony o dziesiątki, setki mil Qoren. Nie, to nie tak, że książę nie znał udręki, katuszy, tortur. Prawdę mówiąc - uczucie nieustannego cierpienia było mu znacznie bliższe od pojęcia miłości bądź sympatii.
Tyle tylko, że ból pojmował. Rozumiał, zgłębiał i co najbardziej istotne – kontrolował.
Ukojenie przychodziło dopiero, gdy Sand w końcu powracał do Słonecznej Włóczni, uparcie milczący bądź wręcz przeciwnie – gadatliwy, poruszony, dobitnie uzewnętrzniający wszystkie te emocje, które nie miały związku z wykonanym przez niego zadaniem. Trystane niemal nigdy o nic nie pytał… niemal. Unikanie tematu było znacznie wygodniejsze niż jego zgłębianie, choć prawda brzmiała całkiem inaczej: książę obawiał się tego, co może usłyszeć.. i to nie dlatego, iż mógłby stracić do bękarta zaufanie (którym nigdy w pełni nie obdarzył Sanda); strach leżał znacznie głębiej, oscylując wokół tajemnic, jakie sam ukrywał przez Qorenem. Cuchnące sekrety, zroszone nie mniejszą ilością krwi od tej widniejącej na sprawach bękarta – szczera obawa, że którykolwiek z nich wyjdzie na jaw, nakazywała Martellowi przejawianie zrozumienia dla poczynań Sanda. Tak zwyczajnie, po prostu – jeśli Trystane o nic nie pytał, Qoren również nie poruszał problematycznych kwestii. Banalny, naiwny układ, mogący w każdej chwili ulec całkowitemu zrujnowaniu, wszystko zaś przez jedno, nieopaczne słowo bądź dwa kielichy wina za dużo…
… dlatego czasami najbezpieczniej było milczeć, dusząc w sobie obawy, które niemal brutalnie napierały na ciężko bijące serce. Nawet teraz - gdy książę dobitnie czuł obecność Sanda, każdym calem swego ciała odbierając jego obecność i doskonale wiedząc, iż zupełnie nic nie jest w stanie odebrać mu dotyku Qorena błądzącego po nagich plecach – nawet teraz obawy trawiły Martella od środka, zamieniając słodycz spotkania w nieznośny posmak goryczy porażki.
- Udowodnij. – jedno słowo, cztery sylaby, zlepek dziewięciu liter – dokładnie na tyle zdobył się Trystane, nim jego usta ponownie zetknęły się ze skórą Sanda, tym razem w próbie ukrycia uśmiechu, który zaigrał na wargach… najpewniej wywołany tonem głosu bękarta – delikatny pocałunek musnął silne, umięśnione ramię, drażniąc ledwie wyczuwalną pieszczotą starą i poblakłą już bliznę. Palce Martella ponowiły dotyk ust, opuszkami przejeżdżając po ukośnym znamieniu, zupełnie jakby książę pragnął zmyć ze skóry Qorena zarówno piętno… jak i związany z nim ból. Dopiero kolejne słowa Sanda zdołały otrząsnąć Dornijczyka ze stagnacji i zmusić umysł do przyspieszonej pracy, której owocem miała być – w miarę możliwości – wyprana z ironii odpowiedź.
- Pan Światła nie uczył mnie walczyć. – przyznał spokojnie Trystane, wbijając szare tęczówki w błyszczące, zaskakująco ciepłe spojrzenie bękarta. Kąciki ust księcia zadrgały niespokojnie, gdy dostrzegł na twarzy Sanda wyraz zaciekłego niezadowolenia, który gościł nań najczęściej podczas wspólnych wypraw do karczm.
- Nie uczył mnie też, jak się pieprzyć… ale sam przyznasz, że wychodzi mi to całkiem nieźle. – Martell uniósł się na moment na łokciu, aby móc uważniej przyjrzeć się twarzy Qorena i – dopiero, gdy upewnił się, że bękart nie wybuchnie sarkastycznym śmiechem – ponownie opadł na poduszki. – Gdyby nie On, musiałbyś przekraczać próg tej komnaty w towarzystwie Wielkiego Septona odgrywającego rolę cnotki, a nawet jeśli pozwoliłbym Ci na to, co miało miejsce przed momentem… - głos księcia zamarł niemal teatralnie, gdy Trystane zanurzył głowę w miękkiej poduszce, mrużąc oczy z pierwotną, dziką satysfakcją. - … rżnąłbyś zimną rybę, nie rozpalone słońce. – zakończył zaskakująco poważnie Martell, nawet nie zerkając w stronę Sanda – doświadczenie podpowiadało mu, że bękart właśnie uśmiecha się od ucha do ucha, przygotowując niewybredną ripostę, od której mogłaby się spłonić niejedna portowa dziwka z dwudziestoletnim stażem. Unikanie wzroku Qorena zapewniało również swego rodzaju bezpieczeństwo i gwarantowało, że Trystane nie złoży broni pod wpływem roziskrzonego spojrzenia bękarta – myśli księcia odbiegały zresztą od pozornej wesołości, oscylując obecnie wokół ciemnych, nieustępliwych tęczówek Edrica.
Pan Światła zapomniał jedynie o zdrowym rozsądku.
Pierś uniosła się i opadła pod wpływem ciężkiego westchnięcia dokładnie w momencie, w którym Sand przerzucił przez nią rękę – Martell syknął cicho z niezadowolenia, już przygotowując się do obrócenia głowy ku Sandowi i obdarowania go wiązanką ostrych słów…
… ale wtedy palce bękarta musnęły czuły, pilnie zastrzeżony punkt tuż pod trzecim żebrem – po skórze księcia przebiegł przyjemny, delikatny dreszcz, gdy fortel Qorena bezwzględnie zaczął się powodzić. Trystane dość skutecznie zwalczył mimowolny cień uśmiechu tańczący w kącikach ust, jednak kiedy bękart ponowił łaskotkę – ostatnia linia oporu została przekroczona, pozostawiając Martella z…
- Przestań. – wymamrotał niewyraźnie, nadal z oślim uporem wpatrując się w baldachim – prośba (rozkaz?) zostały rzecz jasna zignorowane, zaś sam książę poruszył się niespokojnie, próbując uciec spod palców Sanda.
Bezskutecznie.
- Qoren, jesteś dziecinny. – kolejne słowa, tym razem przetykane rodzącym się w głębi piersi śmiechem nie zabrzmiały tak ostro, jak miały to uczynić w zamyśle – Martell za wszelką cenę próbował ratować resztki swej godności, kiedy więc z gardła niemal wyrwał się chichot, przetoczył się nagle w stronę bękarta, przerzucając przed jego pierś rękę i zwinnym, kocim ruchem…
… wsuwając się na silne biodra Sanda, z dłonią opartą po lewej stronie głowy Dornijczyka oraz twarzą wiszącą tuż nad nierównym, niezliczoną ilość razy złamanym nosem.
- I nigdy mnie nie słuchasz. – cichy szept najpewniej nie dotarłby do uszu bękarta, gdyby nie minimalna odległość, która dzieliła go od Martella, zniwelowana na dodatek przez nagły, niecierpliwy pocałunek – usta księcia wpiły się w wargi Sanda zachłannie, na kilka uderzeń serca pozbawiając go możliwości odpowiedzi; ta zresztą najwyraźniej nie odgrywała dla Trystana żadnej roli, zwłaszcza w obliczu jego języka, który najpierw zahaczył o zęby bękarta, później zaś, milimetr po milimetrze pogłębiał pieszczotę, po raz kolejny dzisiejszego popołudnia wprawiając serce w opętańczy pęd.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyNie Mar 22, 2015 2:44 am

Są doświadczenia, po których człowiek nie może już dalej żyć normalnie. Czuje wówczas, że cokolwiek by nie robił, nie ma to już żadnego znaczenia. Gdy bowiem dotrze do pewnej granicy, gdy w zapamiętaniu przeżył wszystko, co na owych groźnych rubieżach można znaleźć, codzienne gesty i zwykłe dążenia tracą wszelki sens. A mimo wszystko żyje, choć czuje, że może rozpaść się na kawałki pod naporem wszystko, co niesie życie i perspektywa śmierci. Umiera z samotności, z gniewu, z nienawiści – wszystkiego co może zaoferować świat. Bękarta te uczucia wypełniały niczym zbyt duży bagaż na wozie – ponad granice jego wytrzymałości. A tak straszne, mocne uczucia zwracają człeka ku nicości. Sand rozszerzał się wewnętrznie, rósł aż do szaleństwa, aż do okolic, gdzie nie ma już granicy, do obrzeży ciemności, do obłędu. Wrodzone szaleństwo, podjudzane przez nabytą brutalność i nienawiść do świata, było jak eksplozja, której nie potrafił opanować, która za każdym razem wyrzucała go aż do krańców okrucieństwa. Na tych krawędziach miał poczucie, że nie był już panem własnego życia, niejednokrotnie – przerażały go szamocące się w nim siły, za które nie odpowiadał, a które mimo wszystko ewoluowały w związku z ośrodkiem osobowości. Tym życiem kierowały już tylko pobudki pozbawione motywacji. Pasja absurdu, prawdziwy obłęd rzucały snop demonicznego światła w ten chaos. Żadne ideały moralne, estetyczne, religijne i społeczne nie były w stanie ukierunkować życia bękarta oraz jego celu.
A jak wówczas można ochronić życie przed przekształceniem się w niebyt?
Żyję, bo góry się nie śmieją, a robaki nie śpiewają.
Qoren przypuszczał, a raczej był pewien, że po wszystkim co uczyniono jemu oraz tym, co on uczynił innym – pozostaje mu jedynie śmierć, skok w nicość, bo nie może przeżyć już nic. W każdym człowieku tkwił szaleniec, który próbuje się wydostać – w przypadku bękarta mu się powiodło, najkrótsza bowiem droga do obłędu, to ta wiodąca przez samotność. Sand w głębi ducha, sam przed sobą – potrafił przyznać, że to co robił nie było do końca normalne, ba! Było wręcz chore. Gwałt stanowił dla niego chleb powszedni – krzyk dziewek, ich ból, rozpacz i łzy były dla niego formą sprawiedliwości. Wypaczonej, źle pojętej sprawiedliwości, w rzeczywistości będącej jedynie zemstą na bogom ducha winnych istotach, które miały wyjątkowe nieszczęście, spotykając na swej drodze bękarta. Mężczyznę, który mord traktował niemal tak, jak artysta traktuje swe dzieło… z namaszczeniem. Miał krew na rękach i na całym ciele, lecz sumienie wciąż pozostawało czyste. Sand nie potrafił czuć się winny. Wyrzuty sumienia pozostawały mu obce aż przez dwadzieścia pięć dni imienia jego nędznej egzystencji, aż do momentu poznania Martella.
Próba zgięcia jego karku była zaledwie maleńkim, lekkim kamyczkiem na sumieniu, w porównaniu z chwilą, gdy poniesiony wściekłością, którą podjudzała zwykła, ludzka zazdrość, będącej jak bolesna zadra za paznokciem, niemal złamał kornijskiemu księciu nos. Pierwszy i ostatni raz. Ból, wywołany ugryzieniem piekielnego kundla Jezala, był prawie niczym w porównaniu z obrzydzeniem,  jakie Sand czuł wobec samego siebie.
Po raz pierwszy.
Bolesne doświadczenie, jak trucizna, jak jad jątrzyło jaźń bękarta, popychając go do momentu, w którym po raz pierwszy użył słowa przepraszam – zgiął własny kark, zgiął kolana, złamał w sobie wszystko, co można było złamać, byleby nie tracić tylko tego, co zyskiwał za każdym razem, obcując z Trystanem. Nieczucie całkowitej izolacji. Brak bolesnego uczucia pustki. Martell uwalniał w bękarcie dotychczas nieznane pragnienia – nie tylko fizyczne, choć pozornie zdawały się przeważać nad wszystkimi innymi, lecz także pragnienie… zwykłej, niczym niezmąconej bliskości.
Zupełnie tak jak teraz, gdy ciepło smagłej skóry księcia zdawało się być wszystkim, czego teraz potrzebował; kiedy czuł, że Martell nie chce, nie zamierza, nie potrafi się odsunąć, łaknąc dotyku Qorena równie mocno, co on sam. W głowie bękarta zaległa cisza, tak jak miało to miejsce za każdym razem, gdy zmęczeni miłosnymi uniesieniami, nieraz zbyt brutalnymi, padali zmęczeni na ciepłą pościel, splatając się w uścisku – wtedy z umysłu Qorena znikała każda myśl, każde słowo i obraz, mogące zakłócić spokój, który tak dokładnie jak ciecz w naczyniu, zdawała się wypełniać umysł mężczyzny.
Spokój i cisza – pojęcia Sandowi obce, stawały się przy Trystane normalnością… i niemal przyjemnością, gdy sam je burzył przekornym tonem, prowokującym słowem i jeszcze bardziej wyzywającym uśmiechem, który starał się ukryć. Żadna zmiana na twarzy księcia nie umknęła uwadze Qorena, który z zadowoleniem obserwował te cienie, te próby ukrycia, z rozkoszą spoglądał na mężczyznę, którego znał.
-Mam uklęknąć i udowodnić? – cichy, prowokujący pomruk wyrwał się z piersi Qorena, gdy usta księcia delikatnie pieściły poznaczoną bliznami, szorstką skórę bękarta, przyprawiając go o słodki dreszcz. Jego palce przeczesały energicznie ciemną, rozwichrzoną czuprynę księcia, targając ją jeszcze bardziej.
A gdy Sand nachylał się, by ucałować usta Trystane, on ciągnął temat swojego Pana Śwatła, co przywołało niezadowolony grymas na twarzy bękarta.. który zaraz przerodził się w szeroki, pozbawiony jakiejkolwiek kpiny uśmiech.
-Sam przyznam, że pieprzysz się genialnie. – wtrącił natychmiast, podchwytując uważne spojrzenie szarych, roziskrzonych tęczówek.
Następne słowa wywołały wyłącznie… stłumione prychnięcie najszczerszym śmiechem, podczas którego Sand dotknął zarośniętego policzka księcia, przesuwając kciuk po mocno zarysowanej kości policzkowej.
-Pozwoliłbyś mi się zerżnąć w obecności Wielkiego Septona, książę? – usta bękarta zbliżyły się niebezpiecznie do ucha księcia, by gorący szept trafił tam bez najmniejszych zakłóceń, po chwili muskając płatek ucha. Ostatnie słowa nacechowane były już rozbawieniem, wywołanym teatralnie poważnym głosem Martella i nikły gdzieś pośród śmiechu.– Widziałem kiedyś jedną Tully, w życiu bym jej nie przeruchał.
Palce jednocześnie jęły atakować czułe miejsce z precyzją godną fechmistrza oraz ochotą godną małego dziecka, gdy przychodzi do figli – Trystane w ciągu sześciu lat musiał już do tego przywyknąć… w szczególności do tego, że Sand nie okazywał litości w tej słodkiej torturze, uparcie dążąc do tego, by książęcy śmiech wypełnił ciszę – co i tym razem okazało się zaskakująco skuteczne. A to sprawiło, że na ustach Qorena wykwitł szeroki, pełen satysfakcji uśmiech, którego nie zdołał przygasić ani książęcy rozkaz, ani w zamierzeniu ostra obelga, która w rzeczywistości tylko spotęgowała samozadowolenie bękarta…
… choć to było niczym w porównaniu z uczuciem, gdy książę znalazł się tak blisko jego ciała, że dzielić ich mogły tylko milimetry – aż w końcu znalazł się na nim, przygwożdżając bękarta do poduszek, choć Sand nie wydawał się mieć coś przeciwko.
Pomruk zadowolenia został przerwany przez pocałunek, wywołujący dreszcze na całym ciele Qorena, którego dłonie natychmiast jęły błądzić po nagim ciele księcia, przyciągając je blisko, jak najbliżej. Sand odwzajemnił pocałunek bez cienia oporu, z noworodzącą się ochotą wpijając w usta księcia; język kontratakował, a zęby przygryzły po raz kolejny wargę księcia, nim pocałunek stał się bardziej zachłanny.. i mocny. Dłonie bękarta przesunęły się z silnych pleców, na pośladki, które bez oporu ścisnął, doskonale czując jak w jego własnym ciele na nowo rodzi się nic innego, jak pożądanie. Krew znów przyśpieszyła i zgęstniała, a serce zostało wybite ze swego normalnego rytmu – biło niespokojnie i prędko.
-Zawsze Cię słucham. Norvoshijskie galery rzeczne panują nad wodami Noyne aż po ruiny Ny Sar. – gdy tylko usta księcia na chwilę oderwały się od warg bękarta – on powtórzył kompletnie bezużyteczną, usłyszaną przed laty od Martella informacją, która z niepojętych powodów zalęgła się w głowie Sanda jako jedna z nielicznych. Jedno zdanie, ułamek monologu, którym Trystane obdarował bękarta pewnej nocy, został zapamiętany i teraz odtworzony – choć nie miało to żadnego znaczenia, bękart nie pozwolił mu na śmiech, czy kolejną ripostę, kolejny, coraz bardziej zachłanny i roznamiętniony pocałunek spadł na wargi księcia… mieli przecież wyjątkowo, niezwykle mało czasu, by nadrobić ostatni rok.
Co w gruncie rzeczy było niemożliwe, lecz Sand nie zamierzał odpuścić.
Jego dłoń przesunęła się z biodra księcia, na jego męskość, którą zaczęła nieśpiesznie pieścić – Qoren doskonale czuł jak wrząca lawa ponownie przelewa mu się przez żyły i tętnice, pobudzając do życia kolejne pokłady rozpusty i pożądania… które wymagały spełnienia.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyNie Mar 22, 2015 6:13 pm

Pewne wspomnienia, okoliczności, bodźce, krótkie przebłyski pamięci przypominały fale uderzające o kamienisty brzeg dzikiej plaży bądź widok spadającej gwiazdy mknącej przez czarny jedwab nieba. Pod wpływem nagłego ciosu pole widzenia – zupełnie irracjonalnie - wypełnia jaskrawe, złote światło, zaś ciało przenika rozkoszna ciepła poświata. Tlące się wewnątrz ogniki świadomości cofają się od ciebie, aż nareszcie stają się czymś, czego oko ludzkie znieść nie potrafi: plazmatycznym sercem pochodni, które zdaje się bić i pulsować jak żywe ciało. Owo gwałtowne, niekontrolowane przeobrażenie tłumionych w sobie emocji następowało zwykle pod wpływem zewnętrznego czynnika – czasami wystarczył zapach, znajomy smak na języku bądź cichy dźwięk, pozornie obcy i nie związany z dotychczas znanymi brzmieniami. W przeciągu ostatniego roku proces ten bardzo rzadko przybierał pozytywne barwy, zwykle powodując, że myśli szybko oddalały się w zapomnienie, w ślad za zmysłami, aż wreszcie księciu nie zostało nic prócz ośrodka bólu w przepastnej i nieskończonej nicości, głucha mantra nudy tak totalnej, tak absolutnej, tak pozbawionej kontrastu, że tworzyła świat kosmicznego bólu…. I nie, nawet nie bólu, gdyż ból byłby w pierwszych tygodniach spędzonych w Końcu Burzy radośnie witaną ulgą: Trystane podczas dni spędzanych w lochach twierdzy Baratheonów unosił się w fizycznej nicości i próżni umysłu, oczekując na upragnioną… wolność. Oczekując na objawienie. Oczekując. Oczekując. Jedynym towarzyszem było mu jedynie niejasne przeświadczenie, że Pan Światła – właśnie On – nie pozostawiłby go tutaj.
Nie On.
Qoren najpewniej nie tyle nie potrafiłby, co nie chciałby pojąć fenomenu potężnej wiary, która jako główny czynnik utrzymywała Martella na powierzchni zdrowych zmysłów. Za każdym razem, gdy w zatęchłej celi zjawiał się strażnik z pochodnią w ręku, po ustach dornijskiego księcia przebiegał uśmiech – na początku ulgi, później zwątpienia, w końcu zaś niepokojącego… obłędu? Po jego umyśle ścigały się gry, kiedy tak czekał w nieobecności zdarzeń, w nieobecności znaczącej percepcji, w nieobecności wymiernego czasu, w nieobecności doskonałej. Trystane usilnie próbował na nowo ustalić rachubę czasu, licząc uderzenia własnego pulsu, ale szybko stracił kalkulację i w ogóle zapomniał, co robił. Spróbował nawet wyobrazić sobie naturę tego, czego szuka, lecz myśl natychmiast zaplątała się w tautologiczne pętle sprzężenia zwrotnego: gdyby wiedział, czego szuka, nie musiałby szukać wcale.
Tak wyglądało jego już nawet nie życie, ale marna, roślinna egzystencja – było niczym czarna próżnia, bezsensownie upstrzona niedosiężnymi, jasnymi gwiazdami. Gdy Qoren zadał to sakramentalne pytanie
Co się działo kilka księżycy temu?
do Martella powróciły złe wspomnienia – tak, jak powraca smak nie strawionego, lichego posiłku, który się odbija. Co miał mu powiedzieć, co mógłby powiedzieć, by w oczach Sanda nie dojrzeć tej niepokojącej, mrocznej iskry z trudem tłumionej złości, która upust znajdzie już po drugiej stronie drzwi komnaty, najpewniej na pierwszym lepszym, niewinnym strażniku? Trystane powinien tak po prostu wyznać, że wewnętrznie go złamano, upodlono, zrównano z ziemią i nagle zmuszono do normalnego funkcjonowania? Że miesiącami zastanawiał się jak najlepiej zadać cios nożem do ryb, by choć udawać przed samym sobą, iż ciągle ma coś wspólnego z dewizą własnego rodu? Że jedyne, na co mógł liczyć, to nieustanna, grzmiąca pustka, w której potrafił jedynie masochistycznie wyobrażać sobie Qorena w sytuacjach towarzyskich, kiedy to bękart praktykował zmiany partnerek, trójkąty obu typów, próbne rozstania i próbne pojednania, dziki seks, bojowy seks, nudny seks? Każda podobna wizja niosła ze sobą wewnętrzne, lękliwe skurcze jego własnego ciała, dogłębną świadomość otaczającej go totalnej nicości, trwanie bez czasu. A jeśli tak po prostu o mnie zapomniał, on i wszyscy inni – myślał gorączkowo w tamtych chwilach Martell – to co dalej? Pytanie tak zadane stało się śmieszne, gdyż wtedy, w totalnej próżni nie było do czego adresować pytań – jedynie do siebie. Nie było co postrzegać, jedynie nieobecność postrzegania. Nie było co pojmować. Nie było nic. Nie było. Tam, w Końcu Burzy na księcia nawet teraz czekało wyłącznie ustawiczne poszukiwanie czegoś, co zostało zagubione gdzieś po drodze, w czasie pomiędzy bitwą a pozornym uwolnieniem, które jedynie pogłębiło poczucie niesprawiedliwości. Ta kłująca, dokuczliwa świadomość z każdą mijającą chwilą coraz skuteczniej dochodziła do głosu, zaburzając spędzany z Sandem czas – dotychczas niczym niezmącona radość jęła nasiąkać goryczą, wciskając do umysłu jedno, nurtujące pytanie.
Kiedy zobaczymy się ponownie?
Nawet gdyby Qoren pragnął zapewnić księcia, że wkrótce, Trystane uśmiechnąłby się jedynie z niemal namacalnym smutkiem – doskonale wiedział, ile warte potrafią być obietnice spod znaku wszystko będzie w porządku i jak wielu rzeczy nie da się w życiu przewidzieć. Co zatem pozostało poza histeryczną próbą czerpania garściami ze wspólnie spędzanych chwil?
- Lubisz obserwować mnie z tego poziomu. – w szarych tęczówkach zamigotał cień rozbawienia, gdy z piersi Martella wyrwało to ciche stwierdzenie, które – miast przybrać formę pytania – jedynie wyraziło oczywistą prawdę, podkreśloną lekkim, niemal kocim uśmiechem błąkającym się po ustach księcia. Jednak każdy dotyk oferowany przez Qorena był dla Trystana równie istotny, nie ważne, czy okazywał się pieszczotą zadawaną przez język czy zwykłym muśnięciem palców błądzących po policzku. Bliskość Sanda w takich chwilach była niczym uderzenie chłodnej wody o przegrzane ciało, uczucie doskonale znane z Wodnych Ogrodów, które powodowało rozkoszny szok… a później powoli, powolutku przejmowało władzę nad zmysłami, gdy Martell wypływał na powierzchnię i leżąc na plecach pozwalał, by kołysały nim drobniutkie fale – wtedy naprawdę wszystko przestawało mieć znaczenie.
- Obłudny pochlebca. – wskazujący palec księcia przejechał po brwi bękarta, zgarniając z niej niewielką, słoną kroplę potu, którą Trystane scałował z opuszka, uśmiechając się mimowolnie na wypowiadane przez Sanda słowa. Przekora pobrzmiewająca w jego pytaniu wyrwała z gardła Martella cichy śmiech, który stłumiony został dopiero wtedy, gdy usta księcia zetknęły się z gorącą skórą Qorena. Dornijczyk musnął wargami szeroką pierś, naumyślnie przeciągając własne milczenie, zupełnie jakby poważnie zastanawiał się nad odpowiedzią…
… choć tą znał od dobrych trzech lat.
- Pozwoliłbym Ci zerżnąć mnie w obecności Wielkiego Septona, Lorda Winterfell, króla i nawet mojego brata, bylebyś tylko dał z siebie wszystko. – odparował cicho Martell, czując, jak pod wpływem ciepłego oddechu Sanda zaczyna płonąć w samym środku swego jestestwa niczym huczący kominek. Nawet wzmianka o Tullych – którzy swego czasu zaciekle próbowali połączyć Riverrun i Słoneczną Włócznię mariażem – nie potrafiła ostudzić książęcego zapału, od tej pory kierującego jego kolejnymi ruchami. Świat niemal natychmiast przybrał sinoczerwoną barwę podniecenia uciskającego podbrzusze i wyrywającego się na wolność, które w mistyczny i na swój sposób tajemniczy sposób udzielało się Qorenowi, co Trystane natychmiast poczuł pod nagim, rozgrzanym udem.  Gdy tylko bękart pogłębił pocałunek, boleśnie wpijając się w usta Martella, książę wczepił palce w jego ramiona, zaciskając je mocno pod wpływem dotyku dłoni bękarta na pośladkach. Zmysły wypełnił ni to winny, ni to orzechowy posmak, który przypływał i odpływał w rytmie kolejnych fal pożądania, od czasu do czasu przerywany szybkimi smugami korzennej pikantności, pobudzający ciało do mimowolnych reakcji – Trystane poruszył powoli biodrami, wciąż czując pod udem gorące, coraz mocniej nabrzmiewające źródło rozkoszy Sanda. Pozornie leniwy ruch powtórzył się po raz kolejny, tym razem wystawiając męskość bękarta na nacisk rozpalonej skóry księcia, którą niemal natychmiast przeszył przyjemny, namacalny deszcz pragnienia. Jasne popołudniowe słońce przeobraziło wnętrze komnaty w lekko pomarszczoną taflę blasku, zamieniającej się pod wpływem zaburzonej percepcji w zdumiewającą i na swój sposób piękną feerię barw. Ze słodkiego otępienia książę wyrwany został dopiero przez kolejne słowa Qorena, których…
… nie spodziewał się usłyszeć? Nie z jego ust? Na krótką chwilę Trystane zesztywniał z zaskoczenia, nadal pochylając się nad Sandem i nie poluźniając uścisku palców – jednak teraz jego wzrok wyrażał najczystsze zdumienie, które uniemożliwiło wyrażenie czegokolwiek: uznania, rozbawienia, uznania pomieszanego z rozbawieniem… i niemal zmuszało do wyłącznie jednej reakcji.
Nagrodzenia bękarta.
Usta Martella ochoczo odwzajemniły pocałunek, choć zdolność zmysłowego pojmowania skupiła się na dłoni Qorena, która spokojną pieszczotą po raz kolejny dzisiaj porywała męskość księcia w stan najczystszej rozkoszy – Trystane dopiero po chwili był w stanie oderwać się od warg Sanda, przenosząc własne usta na jego szyję i obojczyk, gdzie już widniało niewielkie zaróżowienie; książę podrażnił je językiem, nie pozwalając sobie jednak na uronienie choćby jednego uderzenia serca i podejmując dalszą, niestrudzoną wędrówkę – czubek nosa przesunął się po potężnej piersi Qorena, zaś ciało wyślizgnęło spod władzy bękarta. Pomięta, ciepła pościel zatańczyła pod palcami Martella, który powoli, niemal leniwie zsunął się z łóżka, po czym – z lekkim uśmiechem gnieżdżącym się w kącikach ust – klęknął tuż przy jego brzegu, zupełnie jakby przygotowywał się do modlitwy… choć wszyscy bogowie świata mu świadkiem, że planowanym przez niego poczynaniom daleko było do świętości.
- W takim razie posłuchaj mnie teraz… - dłoń księcia pogładziła zachęcająco miękką pościel, gdy czubek jego języka przesunął się po dolnej, wciąż smakującej Sandem wardze. - … i chodź tutaj. Skoro mamy się pożegnać, chcę to zrobić dobrze.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyNie Mar 22, 2015 10:45 pm

Wiadomość o pojmaniu do niewoli Trystana była najdotkliwszym ciosem, jaki przyszło bękartowi przyjąć. Zupełnie tak, a nawet po stokroć gorzej, jakby ktoś zdzielił go w żołądek żelazną pięścią, a później łomotał głową o najgrubszy mur. W szerokiej piersi na krótką chwilę zabrakło oddechu, jak gdyby Sand zapomniał jak wykonuje się tak prostą, biologiczną funkcję jak oddychanie. Umysł pochłonęła wściekłość, furia niebotycznych rozmiarów, mącona przez niejasne uczucie ulgi… bo przecież żył. Wciąż stąpał (albo chociaż leżał) po tej ziemi, oddychał i spał – a co za tym szło mógł zostać uwolniony. Sand mógł go jeszcze odzyskać. Te rozgorączkowane nadzieja, rozpalane naiwnymi, wewnętrznymi monologami i przekonywaniem samego siebie, że to możliwe, zakłócały wizje zamkniętego w celi księcia… traktowanego gorzej niż bezdomny, cuchnący kundel. Sand doskonale znał uczucie nienawiści. Wiedział, co mogą uczynić ludzie – po własnym przykładzie- a ta świadomość byłe nie tyle jak ostry kamień w sandale, a ostry nóż podcinający gardło. Sand, nawiedzany przez podobne koszmary na jawie, milkł zupełnie, bądź zdzierał gardło we wrzasku, spadającym na pierwszą lepszą osobę, która się nawinęła. Pierwszej nocy wylądował w karczmie, bynajmniej nie pod pretekstem dobrej zabawy, a wyładowaniu szalejącej w nim bezsilności – skończył z paskudną raną na przedramieniu, która zagoiła się ledwie kilka księżycy temu. Ból zdawał się być nie do zniesienia… a najgorsza była świadomość, że jego cierpienie nie mogło równać się z tym, które mogło dotykać dornijskiego księcia.
Sand nie potrafiłby zapomnieć. Nie mógłby tego zrobić – potrafił jedynie czekać. Czekać na jakiekolwiek wieści. Że wciąż żyje, że książę Edric wynegocjował godne jego traktowanie – lecz wciąż w niewoli. Qoren  miotał się jak opętany, pomiędzy irracjonalną, głupią chęcią wyruszenia do Końca Burzy natychmiast i zrobienia czegokolwiek, a czekaniem na odpowiedni moment, czując się dokładne tak, jakby smagano go batem, bądź ogniem. Bezsilność doprowadzała go na skraj obłędu, nieporównywalnie większego od tego, który zaciskał na nim swoje szpony w którymkolwiek punkcie przeszłości.
Nie mógł zrobić nic.
Taki stan sytuacji wpędzał go w poczucie winy, po stokroć potężniejsze niż to ciążące na sumieniu po uderzeniu Martella. Nie dość, że nie pomógł mu w Wąwozie, że zniknął wówczas pośród walczących, że stracił Trystane z oczu, to dopuścił do tego, by odebrano mu wolność. W pewnych względach było to nawet gorsze niż utrata życia, lecz Qoren egoistycznie i samolubnie pragnął Trystana żywego. Oszukiwał przy tym samego siebie, że podobny stan rzeczy wkrótce minie. Wmawiał własnemu umysłowi, iż to jeszcze nie jest koniec.
Smak ust księcia nawiedzał go w snach, nie rzadziej niż koszmary, które niosły za sobą swąd palonych ciał, bądź zatęchłe, wilgotne powietrze lochów, w których mógł przebywać, z całą pewnością przebywał, Martell. Te mary wyrywały go ze snu, zlanego potem i drżącego, jak gdyby znów znalazł się w wąwozie. Doświadczał okropnego odczucia rozpływania się, kiedy to jakby się roztapiał, by zmienić się w coś na kształt rzecznego nurtu; przestawała istnieć jego osobowość, ogarnięta destrukcją cierpienia. Tak, jakby wszystko, co miał w sobie stałego i substancjonalnego, znikało z niego łącząc się z wysysającą wszystko płynnością, z której ledwo unosił głowę. To było doznanie wyraźne i bolesne, a jednocześnie bardzo mętne. Czuł wtedy, że została mu tylko głowa – głowa bez podłoża, ani podstawy, pozbawiona tułowia, izolowana tak jak podczas halucynacji. Zżerało go od środka jak pasożyt.
Im dłużej czekał na ten moment, tym bardziej czuł się w środku martwy. Z wolna ta martwota, wyciągała swoje lepkie, przegniłe macki ku ciszy i spokojowi, która wypełniała umysł naturalnego syna lorda Hellholt, mącąc… szczęście, jakie rodziło się  w obecności księcia Dorne. Starał się zepchnąć to na boczny tor, na same meandry niepamięci, nie chcąc dopuszczać do głosu myśli o nadchodzącym pożegnaniu.
Nie teraz, nie kiedy, jego dłonie nie potrafiły oderwać się od ciała Trystana, nieustannie i gorączkowo go dotykając, jakby to był ich pierwszy raz…. Bądź ostatni, choć temu zaprzeczał we własnej głowie z pasją godną tej, która na nowo rodziła się w ciele bękarta. Nie chciał o tym myśleć – a nawet jeśli świadomość rozstania pisnęła cichutko, na uderzenie serca przyciągając do siebie uwagę Qorena, znów wmawiał sobie, ze spotkają się niedługo. Jeszcze raz. Jeszcze wiele razy, choćby miał jechać do pierdolonego Końca Burzy i trwać tam choćby pod murem.
Był po prostu skończonym głupcem.
Dlatego zamiast dopuścić do siebie racjonalny ogląd sytuacji, odepchnął to od siebie ze wszelkich sił i skupił uwagę na ulotnej chwili,  bliskości księcia, która mogła w każdej chwili rozpłynąć się w powietrzu, pozostawiając po sobie jego smak na ustach i zapach w nozdrzach, pozostawiając Sanda rozpalonego, pożądliwego i rozdartego pomiędzy szczęściem, a z bezkresnym bólem.
-Lubię. – przytaknął Qoren, wyjątkowo pojednawczo. Nawet gdyby chciał zaprzeczyć z przekory, droczyć się z księciem, by uśmiech stał się jeszcze bardziej prowokujący… to nie mógł, zbyt mocno jego uwagę pochłonęła iskra rozbawienia w jego oczach, dotyk palców na twarzy. Sand po raz wtóry tego popołudnia zaczynał tracić nad sobą wszelką kontrolę, czując nieprzemożną ochotę zasmakowania lubieżności. Tego nigdy nie miał dość – był szczęśliwy i żądał jeszcze więcej, sięgał po jeszcze więcej.
Uczucie gorąca przemknęło mu pod skórą, wprawiając w stan napięcia każdy mięsień bękarta. W piersi zaczynało brakować oddechu, zupełnie jak wtedy, gdy przemierzał pustą, bezkresną pustynię, kiedy żar lał się z nieba i ciążył, nie pozwalając na wytchnienie – jednak w przeciwieństwie do tej sytuacji, teraz było to przyjemne uczucie, rozlewające się po wszystkich członkach… i wprawiające w zbyt szybkie wirowanie wszelkie myśli. One stały się chaotyczne i nieskładne, skoncentrowane wyłącznie na wyzywającym spojrzeniu szarych tęczówek, na słowach, przez które na usta bękarta wychynął drapieżny, pożądliwy uśmiech, na dotyku jego męskości na własnej skórze… a nawet to po chwili zaczynało mieszać się ze sobą, tworząc niepowtarzalne doznanie.
Nie potrafił nawet skonstruować odpowiedzi, z pomiędzy jego warg wydostało się jedynie głębokie warknięcie, gdy Trystane poruszył biodrami, jeszcze mocniej pobudzając żądzę bękarta. Qoren czuł jak kolejne fale gorąca mieszają mu w głowie, odbierając spokój i zastępując go ekscytacją, podnieceniem, euforią. Dłonie księcia zaciśnięte na ramionach Qorena, dotyk męskości na podbrzuszu, język pieszczący jego własny… to nakazywało mu, zmuszało Sanda do kolejnych kroków. A on… poddawał się temu z ochotą. Krew szumiała mu w uszach, własne podniecenie stawało się bolesne, domagając się spełnienia.
Dłoń bękarta, ściskająca pośladek księcia, przesunęła się na biodro i mocniej przycisnęła je do ciała Sanda, tak by nie dzieliła ich żadna odległość, tak by mógł doskonale czuć, że Martellem targają takie same emocje, że pożądanie przekazywane jest wraz z ciepłym oddechem podczas pocałunku, który nabierał na intensywności. Kolejne warknięcie, tym razem pełne niezadowolenia, wyrwało się z ust Sanda, gdy Trystane przerwał pocałunek. Dłoń bękarta przyśpieszyła i spotęgowała intensywność pieszczoty, wyraźne zmierzając ku temu, by Martell ponownie oddał mu się całkiem. I wcale nie wymagało to obecności Wielkiego Septona, władcy, czy lorda Winterfell, choć niewątpliwie mogła być to… niezła zabawa.
Qoren jęknął cicho, czując rozkosz Trystana na swojej własnej, a ta rozkosz została spotęgowana przez pocałunek na szyi… a po chwili pozostawiona w zdziwieniu, gdy Martell zdecydował się todsunąć. Na twarzy bękarta pojawił się wyraz skonfundowania i niezadowolenia… na kilka uderzeń serca,  które w zupełności wystarczyły, by książę Dorne osunął się na kolana przy łożu. Przez ułamek sekundy nie przeszło mu przez myśl, że Martell w tym momencie mógłby się modlić… zbyt długo go znał, zbyt wiele wspomnień podobnych nocy kłębiło się w rozżarzonym umyśle, zbyt wiele miejsca dzieliły one ze sprośnymi myślami oraz wymyślnymi fantazjami Qorena.
Kąciki ust wygięły się w uśmiechu pełnym satysfakcji, szczęścia wymieszanego z żądzą. Sand natychmiast poderwał się z miejsca, przesuwając tak, by usiąść na skraju łoża… naprzeciw klęczącego księcia.  Dłoń natychmiast poderwała się z miejsca i wplątała w ciemne włosy, lecz zamiast przyciągnąć głowę mężczyzny do własnego pożądania… pociągnął ją do tyłu, zbliżając swą twarz do twarzy Trystane. Wejrzał w jasne tęczówki... i doskonale czuł jak w wewnątrz szerokiej piersi odżywa ostry, pulsujący ból.
-Ty też mnie posłuchaj. – słowa bękarta były tak ciche, że ocierały się o granicę słyszalności, a jednocześnie tak mocno kontrastowały swą powagą z pożądaniem wymalowanym na twarzy. –Nie żegnamy się na żadne, pierdolone zawsze. Choćbym miał się włamać do pieprzonego Końca Burzy i obciągnąć komuś po drodze.
Nim Trystane zdążył odpowiedzieć, na jego usta spadł kolejny pocałunek, nieśpieszny i niemal leniwy, dłoń bękarta przesunęła się z potylicy na szorstki policzek, a opuszek palca musnął maleńki pieprzyk tuż koło prawego ucha.
-Ale zrób to dobrze. – wyszeptał Sand w usta księcia, opierając własne, rozgrzane czoło o jego. Minęło uderzenie serca, może nawet dwa, nim Qoren wyprostował się niedbale, z bezczelnym uśmiechem na wargach.[/i]
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyCzw Mar 26, 2015 12:53 am

Niemal chorobliwe powracanie myślami do przeszłości, która przed laty nieubłaganie zniknęła pośród piasków czasu, sprawiało księciu przyjemność. Kiedy teraźniejszość przestawała mieć znaczenie i wszystkie zmysły odpływały ku wspomnieniom, percepcja Martella skupiona była wyłącznie na pozytywnych przebłyskach pamięci. Trystane w takich momentach wyraźnie czuł zapach morza i pustyni; bodźce te przypominały mu smak letnich wieczorów spędzanych w Wodnych Ogrodach, gdzie noc nie spadała gwałtownie, lecz łagodnie gładziła okolicę, okrytą woalem zmierzchu przez trzy bądź cztery godziny. Zdawać się mogło, że wieczór chce dosięgnąć
i musnąć brzask, niemal goni za jego poświatą. Właśnie taka była pustynia we wspomnieniach księcia, zarówno tych najwcześniejszych, z czasów dzieciństwa, jak i… tych ostatnich.
Wieczna. Obojętna. Rozpalona. Nie martwa i nie żywa. Po prostu obecna. Wiązało się z nią jednak coś jeszcze – cicha, lecz w pełni namacalna sylwetka, postać brnąca niestrudzenie przez gorące piaski, zwiastun, omen, obietnica nocy równie gorącej, co przemijający dzień. Sand zjawiał się w Słonecznej Włóczni niespodziewanie – zupełnie tak, jak ją opuszczał. Być może wiedział o niezwykle rzadko uczęszczanych skrótach, wiodących przez spękane od słońca ziemie Pogranicza, być może przemierzał pustynię na złamanie karku, gardząc wytyczonymi szlakami i ryzykując utratą życia pośród burzy piaskowej, być może wiedział, jak w stolicy Dorne unikać nieznośnych tłumów na wąskich uliczkach… być może w drodze nie musiał niemal wcale sypiać – jednej z tych czynników (lub wszystkie jednocześnie) sprawiały, że zjawiał się w pałacu wcześniej niż ktokolwiek mógłby go oczekiwać. Czasami w samym środku nocy, bladym świtem bądź w samo południe – w chwili, w której siedziba rodu Martell padała ofiarą nagłego zamieszania, Trystane wiedział, że Qoren jest w pobliżu.
Wiedział również, kiedy się nie zjawi na czas. W jednym przypadku na sto, na dwieście coś zatrzymywało bękarta w drodze. Pogoda, zmęczony koń, trudne do przewidzenia czynniki ludzkie – niespodziewane spóźnienia z punktu widzenia księcia ciągnęły się niemiłosiernie, wypełniając ciało zaskakującym… niepokojem. Obawami. Strachem. Martell potrafił myśleć wtedy wyłącznie o przyczynach nieobecności Sanda, umysł zaś podsuwał coraz bardziej ponure, niemal brutalne wyobrażenia. W ukojeniu nerwów najmniej pomocny okazywał się jednak Edric, który w stosunku do bękarta wykazywał się oschłym, ponurym i przeklętym praktycyzmem. Na pytanie młodszego brata
Co zrobisz, jeśli Qoren nie wróci?
wzdychał jedynie (zawiedziony naiwnością krewniaka), po czym odpowiadał z właściwym sobie, zimnym niczym Mur spokojem:
Znajdę nowego Sanda.
Trystane próbował wtedy uśmiechać się z rozbawieniem, zakładał na twarz pozorną maskę aprobaty dla pragmatyzmu Edrica… i kpił z samego siebie, zażenowany własną głupotą.
Nie chcę innego Sanda.
Dlaczego? Dlatego, że w szczególnie w Wodnych Ogrodach na swój sposób lubił obserwować Qorena? Znad brzegu kamiennego basenu, spod przymkniętych powiek, pogrążony w pozornej drzemce, wodził wzrokiem za potężną sylwetką, z największym trudem ukrywając uśmiech, podstępnie wkradający się na usta. Książę pod obnażonymi plecami wyczuwał ziarenka piasku boleśnie wgryzające się w skórę, jednak szare tęczówki były zbyt zafrapowane pochłanianiem gwałtownych gestów Sanda, by Trystane potrafił odbierać dyskomfort – po zaledwie kilku chwilach podobnej obserwacji nie mógł być już pewien żadnego odczucia. Jego zmysły ograniczały się wyłącznie do Qorena, do głębokiego, zachrypniętego przez pustynny wiatr głosu – bękart przy Edricu wyrażał się zwięźle, z zabawnym dla młodszego Martella dystansem i swego rodzaju pośpiechem, zupełnie jakby pragnął czym prędzej opuścić towarzystwo – w tamtym okresie – przyszłego Lorda Słonecznej Włóczni.
Przy mnie niemal nigdy nie kończysz zaczętych zdań.
Pozorny wyrzut pobrzmiewający w myślach Trystana niknął w chwili, w której książę zaczynał czuć spojrzenie Qorena prześlizgujące się po jego ciele. Zerknięcia, krótkie jak u płochliwego pachołka, nadrabiane były częstotliwością – rozpalone, ciemnobrązowe tęczówki raz za razem zamierały na kropelkach potu prześlizgujących się po obojczyku, by na krótki moment wrócić do Edrica, po czym – gnane niecierpliwością – powracały do rozgrzanego ciała młodszego Martella, który z właściwą sobie premedytacją czynił wszystko… aby Sand nie mógł skupić myśli.
I by jeszcze tej samej nocy obrał doskonale sobie znaną drogę do książęcej komnaty.
Każda podobna wizyta była dla Martella świętem, do którego celebracji należało się odpowiednio przygotować. Bliskość Sanda gwarantowała całkowite zatracenie się w czasie, który podczas wspólnie spędzanych chwil przeciekał niczym piasek przez palce - Trystane nie mógł na domiar złego negować faktu, że to, czego doznawał w obecności bękarta, zawsze było głębokim przeżyciem, którego echa pobrzmiewały w myślach przez kolejne dni, tygodnie, miesiące… i – jak okazywało się teraz – lata.
A przecież do Martella należała rola tego racjonalnego. Tego najmocniej obawiającego się konsekwencji, uciekającego przed wzrokiem wścibskich, ukrywającego własne emocje oraz pragnienia. To był jego święty obowiązek. Gdzieś w głębi, pod wieloma warstwami zatrutymi pożądaniem, niemal palącą potrzebą wiecznej obecności Sanda, musiała taić się przecież jakaś resztka zdrowego rozsądku. To właśnie księciu nie wolno było tracić wiary, że spod tych wszystkich gruzów można jeszcze wydobyć rozwagę. Że jest jeszcze szansa, aby odwieść Qorena od kuszącej ścieżki rozkoszy, że mogą kontrolować własną, chorobliwą, palącą tęsknotę. W każdym razie, obowiązkiem Martella było próbować… co też robił.
Dopóki sam nie poddał się żądzy, dopóki nie zasmakował w bękarcie bez reszty, dopóki nie uznał, że wszystko mu jedno, ponieważ…
Jedyne, co posiadał, to życie.
Prawdziwy problem w tym, iż nie było ono prawdziwe. Nie w Końcu Burzy, nie z daleka od Dorne, Słonecznej Włóczni, pałacu, własnej komnaty… i Sanda.
Martellowi pozostała wyłącznie mierna namiastka egzystencji, którą właśnie próbował nasycić obecnością Qorena - zupełnie jakby była gąbką pochłaniającą emocje wywoływane przez bliskość bękarta. W tej chwili niczym niezmącone szczęście było dla księcia czymś, co może schwytać do bukłaka niczym napitek, zabrać ze sobą do siedziby Baratheonów i w momentach całkowitego zwątpienia – smakować wspomnienia dzisiejszego popołudnia. Kropla po kropli, aż nie zostanie nic… poza definitywnym końcem.
Gorzkie myśli zostały zepchnięte na odległy plan ze wściekłością atakującej kobry - książę kurczowo uchwycił się tego, co tu i teraz, niemal rozpaczliwie szukał całkowitej bliskości Sanda… i dostawał ją. Z każdym pocałunkiem, z każdym dotykiem silnych palców bękarta na ciele, z nasiloną pieszczotą jego dłoni na męskości księcia; po skórze Martella przebiegł przyjemny, elektryzujący dreszcz, kiedy nacisk ciepłej skóry uda napotkał twardy, rozpalony opór przyrodzenia Qorena. Percepcja natychmiast ograniczona została wyłącznie do tego, co tu i teraz, do zachłannego spojrzenia ciemnobrązowych oczu i spragnionych pocałunku ust Sanda. Trystane, odsuwając się od bękarta i niemal pokornie wyczekując, aż ten przesunie się na brzeg łóżka, czuł się jak kochanek sięgający po hołubione w pamięci ciało po długiej rozłące, jak człowiek wstający z długiego snu w światło dnia – ilość bodźców przytłaczała jego zmysły, atakowała je kolejnymi uderzeniami pożądania, zmuszała w końcu do całkowitego poddaniu się własnej żądzy. Nawet wtedy, gdy Qoren wsunął silne palce we włosy Martella, książę był w stanie jedynie kurczowo łapać powietrze, z lubością obserwując uśmiech widniejący na ustach bękarta. Dopiero jego słowa, ton głosu, niepokojąca iskra w spojrzeniu – coś sprawiło, iż Trystane drgnął mimowolnie, próbując podzielić zdanie Sanda, ale…
Nie rozumiesz.
Nagły, dojmujący smutek zatopił kły w sercu, najwyraźniej pragnąc wyrwać je z piersi i rzucić na kolana Qorena, skąpane we krwi… oraz wciąż bijące.
Umrę tam. Prędzej czy później… i mam nadzieję, że prędzej… ale umrę.
Coś w oczach księcia – przebłysk niepokoju, z trudem stłumiony cień przestrachu, iskra chorobliwego przeświadczenia o nieuniknionym losie – mogło na pół uderzenia serca wywołać zwątpienie… które sam Trystane ukrył z precyzją godną maestra zszywającego ranę; kąciki ust natychmiast uniosły się w uśmiechu, gdy tylko Sand złożył na wilgotnych wargach pocałunek, zachęcający do dalszego działania – choć sam Martell nie potrzebował zachęty. Jego dłoń prześlizgnęła się po wewnętrznej stronie uda, opuszkami palców drażniąc rozgrzaną skórę i prąc zaciekle ku męskości Qorena, która niemal błagała o dalsze pieszczoty; książę uśmiechnął się mimowolnie, przysuwając usta ku skórze podrażnionej zaledwie przed momentem. Delikatny pocałunek, złożony w okolicy prawego kolana, był zaledwie preludium – w chwili, w której kolejne muśnięcie warg spadło na wewnętrzną stronę uda, Martell ujął w dłoń przyrodzenie bękarta, natychmiast wyczuwając pod palcami rozkoszne pulsowanie niemal zgrywające się z łomoczącym sercem księcia. Czubek języka przesunął się po rozgrzanej skórze jeszcze wyżej, pozostawiając na niej wąski, wilgotny ślad prowadzący ku żądzy Sanda; Trystane poruszył spokojnie dłonią, zupełnie jakby zadawał pieszczotę od niechcenia, i jedynie wzrok – rozpalony, rozemocjonowany i zwiastujący pełną gotowość – wyraźnie sugerował, iż tutaj nic nie jest przypadkiem. Nagle bowiem powolny ruch palców pieszczących przyrodzenie Qorena przybrał na sile, masując jego trzon coraz bardziej energicznie i jedynym czynnikiem, który mógł zakłócić pełne pojmowanie pieszczoty, było leciutkie ugryzienie zadane przez Martella na wewnętrznej stronie uda Sanda – przez ciało przemknął przyjemny dreszcz, gdy Trystane oderwał wargi od skóry bękarta, po czym natychmiast objął ustami sam czubek przyrodzenia Qorena. Język księcia podrażnił żołądź w momencie, gdy spragnione dotyku palce zsunęły się ku dołowi męskości, gdzie opuszkami palców musnęły jądra, dopiero po chwili przystępując do ich masażu. W tym czasie usta Martella znacznie przyspieszyły pieszczotę, z każdym kolejnym ruchem zgłębiając żądzę bękarta, której ciepło mieszało się z lepkością śliny i nasilonym ruchem dłoni. Z piersi księcia wyrwało się głębokie westchnięcie, kiedy jego język przesunął się wzdłuż całej długości męskości Sanda, ponownie powracając do jej czubka, który zniknął w spragnionych ustach – Trystane poddawał się jednocześnie każdemu ruchowi dłoni Qorena, pozwalając, by jego żądza sięgała coraz głębiej, coraz mocniej, coraz szybciej, aż sam Martell ujął w palce własne przyrodzenie, pieszcząc je w takt kolejnych fal przyjemności zalewających jego ciało; osiągnięcie spełnienia mogło nastąpić w każdej chwili, zaś książę ani myślał go przegapić, wciąż drażniąc językiem męskość Sanda, w oczekiwaniu na osiągnięcie przez bękarta pełni rozkoszy. I jedynie czas po raz kolejny przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, zamykając rzeczywistość w czterech ścianach gościnnej komnaty, gdzie dla Martella liczyła się wyłącznie jedna osoba.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyCzw Mar 26, 2015 6:50 pm

Sand nauczył się oszukiwać własny umysł, w którym zalęgły się liczne demony i wspomnienia, sprawiające, że żołądek podchodził mu do gardła. Na zapomnienie nie miał co liczyć. Zapomnieć – to było proste słowo. Gdyby tylko jaźń Sanda potrafiła ot tak, po prostu wymazać niektóre informacje bez śladu, tak jak wówczas, gdy zapominał się ogolić, zajrzeć do Jynesse, czy zapłacić za wino w karczmie. Z niektórymi wydarzeniami nie było już tak łatwo. Wyryły się w pamięci bękarta na zawsze. Żyją w tkankach mózgu, pod skórą, w zepsutej krwi. Zwinięte w kłębek, drzemią w nieświadomości; do czasu, aż coś je zbudzi. Ni stąd ni zowąd wspomnienia ożywały, wypełniając głowę obrazami przeszłości. Jeszcze przed sześcioma laty spychał obrazy ze wczesnego dzieciństwa na same meandry niepamięci. Zamykał oczy na wspomnienia i otwierał je na rzeczywistość, przed którą jednocześnie uciekał – a tym samym wpadał w błędne koło. Kurczowo chwytał się tego co było teraz, skupiając uwagę wyłącznie nad tym, co miał przed sobą – kolejnej obitej mordzie, młodych i jędrnych cyckach, butelce dornijskiego wina, sakiewce złota, czy bezkresnej pustyni, rozciągającej się przed jego oczyma. Zachłystywał się tym wszystkim za każdym razem, wpadając ze skrajności, w skrajność – zawsze brakowało mu umiejętności zachowania równowagi. Sand nie potrafił robić czegokolwiek z przeciętnym zainteresowaniem, z letnimi uczuciami i neutralnością. Jeśli się wściekał – wpadał w furię, gdy się pieprzył – robił to z pasją, kiedy wdawał się w kolejną awanturę – nie kończył jej, dopóki przeciwnik nie wyzionął ducha.
Gdy w pobliżu znajdował się Trystane Martell, także zbliżał się do jakiejś krawędzi.
Moment ich pierwszego zbliżenia przed kilkoma laty, stał się prymarnym obrazem przeszłości – wspomnieniem, które powracało do Sanda, wywołując przyjemne mrowienie pod skórą i uśmiech na twarzy; bękart z równą częstotliwością przywoływał je do siebie sam podczas nocy spędzanych w oazach, na zimnej ziemi, czy nie pierwszej świeżości sienniku w oberży. Do tamtego momentu dołączały kolejne noce i dni, następne chwile dzielone z księciem – każda równie ważna i jednako pielęgnowana przez pamięć Qorena. Dzięki nim te podróże stały się jakby lżejsze, bo w jaźni migotała świadomość, że to, czym teraz się karmi, wciąż istnieje we wschodniej części Dorne. Jego cichy śmiech, gdy najmłodszy książę wygłasza zabawną uwagę; roziskrzone, szare spojrzenie, utkwione w tekście w najwyższym skupieniu, by nie uronić żadnej informacji, żadnego szczegółu; doskonałe, gorące i złaknione pieszczot ciało, które Sand odkrywał za każdym razem na nowo i z równym zachwytem, choć znał już każdy jego centymetr – wiedział, gdzie Martell ma łaskotki, a gdzie powinien dotknąć go czule, popieścić językiem, by wydobyć z książęcych ust głębokie westchnięcie.
Początkowo nie przyznawał sam przed sobą, że wpadł w to tak mocno, że żył dla tych powrotów. Po roku świadomie brnął w to coraz mocnej, coraz chętniej przyjmując nigdy niewypowiedziane, ani niewymagane zobowiązania – a choć w przeszłości jego słowo było warte tyle, co złamana brązowa gwiazda, wypełniał obietnice dane Martellowi. A przynajmniej się starał (wykluczając te dotyczące karczemnych awantur). Dornijski książę zakładał smycz wewnętrznym demonom, koił złość, potrafił sprawić, że Sand… zapominał. O tym, co się stało, co jeszcze mogło się stać; o tym, co zrobił, a czego nie – to po prostu stawało się nieistotne. Tylko jednego bękart nie potrafił nigdy wyrzucić z umysłu – i był nim sam Trystane, który uczynił pamięć bardziej znośną, a wspomnienia zdominował całym sobą. Sand, leżąc pod gołym niebem i dygocząc z zimna przez wilgoć pod plecami, potrafił przywołać reminiscencję nocy w Wodnych Ogrodach, poczuć zapach jego skóry, pachnącej mydłem, myślał o tym tak intensywnie, że gdy zasypiał, czasami ze snu wyrywało go złudzenie dotyku, jakby dłoń księcia naprawdę błądziła po przedramieniu. Sand te wspomnienia rozbijał na tysiąc mniejszych kawałków, a każde z nich jednakowo rozkosznie rozpalało drzemiące w bękarcie pragnienia i przekonywało, by się podniósł i jechał dalej.
Potem wracał, zawsze wracał, zawsze z tym samym bezczelnym uśmiechem na wargach, zwiastującym, że Qoren pragnie jak najprędzej nadrobić, to co stracił przez ostatnie tygodnie. Wszystko co zrobił, każdego trupa, każdego skrzywdzonego przezeń człowieka starannie w sobie ukrywał, spychał w pustkę, aż w końcu rozpływali się w nicości. Prawie zawsze tak było. Ani chybi dwa dni imienia wstecz Sand nie powrócił do Martella tak jak zwykle – robiąc wokół siebie zamieszanie, by jak najprędzej go zobaczyć. Tamtej letniej nocy był tak pijany, że kolory i kształty zlewały się w jedną, niezrozumiałą plamę i nie miał pojęcia jak udało mu się przekonać po cichu strażników, powołując się na przyszłego lorda Słonecznej Włóczni, by go wpuszczono – a następnie zakradł się do komnaty samego księcia, dopiero tam zdzierając z siebie obszerne szaty, chroniące go za dnia przed słońcem i dopiero wówczas spojrzeniu Martella ukazały się plamy krwi… obcej krwi, pokrywające dłonie, przedramiona, koszulę bękarta. Zaschłe krople juchy miał nawet na twarzy. Ciemnobrązowe spojrzenie zdawało się rozbiegane, zamglone i nieobecne, oszalałe, co potwierdzał jedynie wyraz twarzy. Ból wymieszany ze złością. Książę jął zmywać mu tę krew mokrą szmatką, nieustannie dopytując co się stało, co uczynił, żądał wyjaśnień, a bękart potrafił jedynie pokręcić głową, paść na kolana i wtulić policzek w obnażone, ciepłe udo Martella, wyrwanego ze snu i wymamrotać, że chciałby, lecz nie może.
Nie pozwoliłby sobie na popsucie tego, co posiadali. A brudne, skrywane głęboko sekrety, wyjawione przez alkohol, zmęczenie i wyjątkowo późną porę, stałyby się jak rozrastający się rak, jak choroba jątrząca ich relacje – aż w końcu rozpadłyby się na tysiąc kawałków. Nie, to roztarłoby się w pył, tak, by nie można tego było już poskładać i spróbować raz jeszcze. Tak widział to Qoren, zlękniony wizją rzeczywistości bez Martella – nie wyobrażał sobie dla siebie wybaczenia, bo na nie nie zasługiwał. W najmniejszym choćby stopniu. Nie było w nim ani szlachetności, ani altruizmu, dlatego w chwilach rozmowy o tym, czym się zajmował, gdy Edric Martell posyłał go na drugi kraniec Dorne, milczał, zmieniał temat, śmiał się, kpił, wysłuchiwał rzadkich pretensji i odpowiadał na nie pocałunkami, bardziej chcianymi lub nie, w końcu opór słabł i Qoren mógł poddać się księciu, jego i własnym pragnieniom, które Martell celowo pobudzał w nieodpowiednich momentach, prowokując bękarta i robiąc mu jeszcze większy chaos w głowie. Miną, gestem, czy samym, rozpalonym spojrzeniem – nieistotne. Sand rozmawiał z przyszłym lordem, pił ale w oberży, jechał konno brzegiem Morza Letniego, grał w karty z Jezalem, albo jadł niepojęcie ostrą potrawę z innymi w wielkiej Sali, a wystarczyło jedno spojrzenie w stronę Martella, by jedyne o czym mógł myśleć, to on. Przed oczyma miał jego twarz, gdy odczuwał rozkosz, kiedy krzyczał, prosił i błagał o więcej. Jego głowę zaprzątał jeden tylko cel – zawsze zmuszający go do skierowania się ku książęcej komnacie, bądź zaciągnięcie księcia w wyjątkowo ustronne miejsce.
Sand nie grzeszył ani cierpliwością, ani wstrzemięźliwością; rozpustny i pożądliwy chciał dostać natychmiast to, czego pragnął. Sam po to sięgał, nie zważając na ostrzeżenia Martella, który szeptał rozsądnie, że ktoś ich usłyszy i nakryje. Qoren nigdy nie grzeszył rozwagą, a nawet Królewska Przystań, miejsce, gdzie mężczyznę pokładającego się z mężczyzną potępiano (co Sand często wyśmiewał, pewien jak wiele było na północy hipokryzji), nie potrafiła go zmusić do choćby krztyny racjonalności. Gorąca tęsknota paliła go pod skórą zbyt mocno, by mógł powstrzymać coraz śmielsze dłonie, bezwstydnie sunące po ciele księcia. Rozprzestrzeniające się po ciele z zawrotną prędkością pożądanie odbierało mu zdolność myślenia, nakierowując jego umysł wyłącznie na spełnienie własnych pragnień, dręczących go przez tyle ostatnich miesięcy.
Myślał o tej chwili każdego dnia, a odległość dzieląca go od niej, przyprawiała go o mdłości. Dlatego teraz, gdy czuł smak skóry Trystana pod językiem, kiedy pod jego własną dłonią twardniała męskość księcia, ani myślał tego przerwać w imię rozsądku. Nieznośny realizm podpowiadał, że to ostatnie spotkane, z czym Sand walczył i co od siebie odpychał, a jednocześnie gorączkowo i nerwowo zaskarbiał sobie tę chwilę, starannie rejestrując ją w pamięci.
Aby utrzymała go przy życiu.
Odbierane bodźce stały się zbyt intensywne, by Qoren mógł pojąć cokolwiek, poza dotykiem, smakiem i widokiem klęczącego przed nim Martella. Jedynie jego widział i słyszał wyraźnie, odczuwając dotyk tak mocno spotęgowany, że gdy skóra księcia spotykała się z jego własną, czuł w tym miejscu gorące dreszcze. Burzliwość tych przeżyć zaostrzyła się, gdy dłoń Trystana ujęła męskość Qorena, pieszcząc ją wpierw nieśpiesznie… a później coraz mocniej. Ciche, głębokie warknięcie wydarło się z samego gardła bękarta. Ciemne, zamglone spojrzenie nie odrywało się od twarzy księcia, którą dzieliły milimetry odległości od jego uda. Kolejny pocałunek, muśnięcie palców, aż w końcu lekkie ugryzienie sprawiały, że oddech Sanda stał się płytki, szybki i podniecony. Na nowo wplątał dłoń w rozwichrzoną czuprynę księcia, dokładnie w tym samym momencie, gdy usta mężczyzny spotkały się z przyrodzeniem bękarta. Qoren jęknął mimowolnie, wzdychając głęboko i wypchnął biodra do przodu, zachęcając księcia do kontynuowania pieszczoty. Jeśli wcześniej przez jego ciało przechodziły fazy gorąca, to teraz płonął z rozkoszy, nieustannie potęgowanej przez zniewalające, bezkonkurencyjne pocałunki księcia; ciągle zwielokrotnianej przez dotyk języka, doprowadzającego bękarta do ekstazy i upojenia. Sand nie potrafiłby powiedzieć w tej chwili jak się nazywa, a jedyne na co mógł się zdobyć…
-Z tego poziomu też lubię Cię obserwować. – podniecony, gorący szept Sanda zakłócił dźwięk rozkosznych pocałunków Martella, którymi obdarowywał przyrodzenie bękarta i zaraz znjiknął w kolejnym westchnięciu. Qoren musiał przygryźć wargę, by nie jęknąć zbyt głośno – i tym samym sprowadzić niepotrzebną uwagę strażnika, na to co działo się wewnątrz komnaty.
A tego przecież żaden z nich by nie chciał. Nie wtedy, gdy Sand lekko poruszał biodrami, zagrzewając Trystana do coraz śmielszych i głębszych pieszczot – w czym pomagały także dłonie bękarta, przyciągające księcia bliżej. Czas zniknął, stając się wyłącznie niezrozumiałym pojęciem, a wszystko poza komnatą – zamglonym, niegodnym uwagi wspomnieniem. Każdy zmysł bękarta znajdował się na skraju, z trudem odbierając coraz intensywniejsze bodźce w sposób zrozumiały dla umysłu, który ostatecznie też zdawał się zanikać, pozostawiając jedynie odczuwaną obezwładniając rozkosz, która rozprzestrzeniała się po ciele wraz z krwią. Gdyby drzwi się w tamtym momencie otworzyły – Sand nie zwróciłby najmniejszej uwagi, zbyt pochłonięty coraz gwałtowniejszymi ruchami własnych dłoni, które przyciągały Martella bliżej. Qoren zamknął oczy, oddychając coraz szybciej i czując nadchodzące, kolejne tego popołudnia spełnienie. A moment ten poprzedziło przyciągnięcie Trystana jak najbliżej i z trudem tłumione jęknięcie; osiągnięty szczyt całkowicie zdominował wszelkie zmysły bękarta, w żyły wpompował powtórnie rozkoszną, bezgraniczną błogość, rozlewającą się po ciele. Oddychał prędko i ciężko, nawet nie starając się uspokoić rozedrganego ciała, szaleńczo bijącego serca i boleśnie odbierających wszystko zmysłów.
-Trystane… – imię księcia było jedynym, co zdołało wyrwać się z ust bękarta jako wyartykułowany dźwięk, nim Sand zamiast pozwolić się mężczyźnie odsunąć – wciągnął go na łoże, używając do tego wszelkiej siły, by nie umknął mu spod ramion.
-Właściwie ta perspektywa także jest niczego sobie.
Dopiero wówczas przylgnął do jego boku; twarz zbliżyła się do szyi i tam właśnie pozostała, by Sand mógł składać nań roznamiętnione pocałunki, wodzić po niej językiem i pozostawić ślady zębów. Qoren pieścił obojczyk, skórę szyi, miejsce tuż za uchem  i żuchwę, w kulminacyjnym momencie, unosząc się lekko i całując Trystana w usta. W tym samym czasie jego dłoń ujęła przyrodzenie księcia, aby pieścić ją szybko i mocno – ani na chwilę nie zwalniał tempa, które towarzyszyło im przed momentem; miał zamiar doprowadzić tę rozgrywkę do samego końca. Wycisnąć z tej chwili wszystko, co tylko mógł, nim książę każe mu się odsunąć, bądź sam to uczyni, otrzeźwiony powrotem rozsądku, wiedziony rozwagą… dobrem dla ich obu, choć Sand był gotów z tym płomiennie dyskutować.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptySob Mar 28, 2015 12:32 pm

W Siedmiu Królestwach nie brakuje tych, którzy wierzą głęboko, że ludzka natura jest nieodwołalnie, dogłębnie zepsuta – mężczyźni wiedzą to najlepiej. Każdego dnia ryzykują własne życie i każdego dnia mają okazję obserwować człowieka na granicy śmierci, aż w końcu nadchodzi moment, kiedy zaczynają dzielić wszystkich ludzi na dobrych i złych. Dobry, to - w ich mniemaniu - człowiek, który nie ukrywa siedzącej w nim bestii. Jeśli demony wydostają się na zewnątrz, czasami siejąc spustoszenie oraz pożogę, świadczy to wyłącznie o ludzkiej szczerości. W oczach Martella to właśnie ci, którzy usiłują udawać dobrego i zakładają maskę honoru oraz prawości, są najbardziej niebezpieczni.  Prawdziwe zagrożenie stanowią ludzie głęboko wierzący, że są dobrzy. Odrażający, ohydny rabuś, gwałciciel czy zbójca może zamordować jednego człowieka, dziesięciu, stu, ale nigdy nie zabija tysięcy. Tysiące mordują ci, którzy uważają się za uosobienie dobra. Lordowie, książęta, królowie i wszelkiego pokroju władcy nie wywodzą się spośród zbrodniarzy, lecz właśnie spośród dobrych, wykształconych, na swój sposób humanitarnych ludzi. Broni, maszyn oblężniczych i katowskich narzędzi nie wymyślali przestępcy, lecz ludzie posiadający ku temu sposobność oraz środki. Właśnie dlatego Trystane jest niemal święcie przekonany, iż człowiek może być dobry oraz sprawiedliwy wyłącznie do określonej i niezwykle cienkiej granicy. Jeżeli życie przynosi ze sobą cierpienie, ból, nieprawość, ludzie dobrzy zostają nagle tymi najgorszymi źli, co może nastąpić w najbardziej niewłaściwej, niespodziewanej chwili. Aby nie dać się znienacka zaskoczyć taką przemianą, aby nie paść ofiarą własnej naiwności, lepiej nie zacieśniać więzi z tymi, którzy podają się za dobrych. Lepiej zadawać się z tymi, którzy dzisiaj są źli. Okrutni. Czasem przerażający. Wtedy wiadomo przynajmniej, czego można oczekiwać, gdy los okaże się nieprzewidywalny w swym biegu.
Martell wykazałby się jednak niemal rażącą głupotą, gdyby sądził, że tylko dlatego wciąż utrzymuje kontakty z Sandem; bękart pomimo wszelkich znaków na niebie i ziemi był bardziej honorowy od połowy rycerzy przemierzających Siedem Królestw, bowiem jako jeden z niewielu na swój sposób wstydził się swych czynów. Każdego dnia, każdej nocy, podczas każdej chwili, w której uciekał przed natarczywym, pytającym spojrzeniem księcia.  Qoren ukrywał swoje grzechy. Próbował zataić. Zmazać winy, wyprzeć je z pamięci, dokonać natychmiastowej banicji, utopić w alkoholu. W tym wszystkim Martella najbardziej bolała jednak jego własna bezradność.
Bezradność wobec upartego milczenia Sanda, bezradność wobec jego kpiącego uśmiechu, kiedy Trystane zaciskał usta w wąską kreskę, po raz kolejny ponosząc dotkliwą porażkę. Skutku nie przynosiły prośby, ciche błaganie, uciekanie się do podstępu, w końcu rozmowa ze starszym bratem – to, co musiał czynić Qoren, wciąż pozostawało w sferze domysłów… domysłów o tyle dotkliwszych, że niemal całkowicie pokrywających się z brutalną prawdą. Niejednokrotnie Martell wpadał we wściekłość – nie wiedzieć, czy na Sanda, czy na siebie – przez co z jego ust padały ostre niczym sztylety, przesycone jadem słowa, będące prostą ścieżką ku gwałtownej kłótni. Uparte milczenie bękarta doprowadzało księcia do białej gorączki, którą wywoływał – jak uważał Trystane – brak zaufania ze strony Qorena.
Brak zaufania.
Dwa słowa wywołujące dojmujący, nieznośny ból rozlewający się po całym ciele i spędzającym sen z powiek. Poczucie niesprawiedliwości spajało się z cichym cierpieniem, które sprawiało, iż Martell nocami wysuwał się z uścisku Sanda i niemal do świtu wpatrywał w spokojną, pogrążoną we śnie twarz bękarta. Cichy, równy oddech unosił szeroką pierś, zaś umysł – najwyraźniej pozbawiony koszmarów – dopuszczał do siebie wyłącznie pozytywne bodźce, w których musiał dominować dotyk palców księcia, uspokajająco muskających zmierzwione, ciemne włosy i poznaczoną siateczkami blizn skórę dłoni. Wbrew pozorom to właśnie braku zaufania – tego i tylko tego książę nie potrafił pojąć, wybaczyć, zrozumieć; śmierć, tortury czy zadawanie cierpienia – Martell doskonale znał i na swój sposób pojmował podobne procedery… wszystko zaś przez zgłębienie ich na własnej skórze. Pobawiony honoru, co dobitnie poświadczył podczas bitwy w Wąwozie, potrafił funkcjonować wyłącznie na bazie wytycznych prowadzących ku sukcesowi
… i cena nie miała tu żadnego znaczenia. Nieraz wszak sam powtarzał cicho - wcześniej upewniwszy się, że Sand pogrążony jest w najgłębszym śnie - iż raz zakrwawione dłonie trudno późnej domyć. Następnie jeszcze ciszej, niemal trwożliwie, z niejakim wstydem dodawał, że sam od zawsze mam krew na rękach i nim jego usta były w stanie wyjawić kolejny, cuchnący sekret, niknął w ramionach bękarta, do poranka wsłuchując się w ciche bicie jego serca.
Wszak nie było niczego tchórzliwego w ostrożnym stawianiu kroków, w zatajaniu ciążącej na sumieniu prawdy, w czynieniu wszystkiego, aby światła dziennego nie ujrzały tajemnice, które powinny zostać na wieki zapomniane. Trystane kpił z własnej hipokryzji, kiedy raz za razem domagał się od Qorena wyjaśnień, jednocześnie ukrywając równie bolesne prawdy; w jego postępowaniu było jednak więcej obawy niż bestialstwa, zaś zamiary – choć zmuszały do kłamstwa – uwarunkowane zostały przez niesprzyjające okoliczności, które niemal chorobliwie odwodziły Martella od wyjawienia skrywanej tajemnicy. Książę przez ponad dwa lata mógł wyłącznie wyobrażać sobie, jak lekkim przeżyciem byłoby zrzucenie kamienia z serca i wyznanie bękartowi prawdy – jednakże obawa przed napadem wściekłości Sanda (gorszym, znacznie gorszym od tego sprzed kilku dni imienia, gdy na twarz spadł niespodziewany, bolesny cios) odwodziła Martella od tego pomysłu, nakazując jednocześnie uparte milczenie… lecz Trystane mimo wszystko wiedział, doskonale wiedział, iż nadejdzie w jego życiu chwila, kiedy tamy chorobliwej ciszy w końcu pękną, nakazując wyjawienie Qorenowi prawdy. Tej najszczerszej, bolesnej, skąpanej we krwi, przesyconej parującą wściekłością i chęcią mordu prawdy.  Cokolwiek wtedy nim kierowało – złość, nienawiść, potrzeba wymierzenia sprawiedliwości – sprawiło, że książę przestał obawiać się powrotów Sanda. Przestał odczuwać dyskomfort na wspomnienie feralnej nocy, gdy drżące dłonie zmywały zakrzepłe plamy krwi, zaś zdrętwiałe, pobladłe usta raz za razem zadawały to banalne, irytujące pytanie
Dlaczego? Dlaczego? D l a c z e g o?
Martella przerażała pustka w źrenicach Qorena – ta sama, którą tak wytrwale wypleniał, zacierał, egzorcyzmował z duszy bękarta – aż w końcu brak konkretnej odpowiedzi nakazał ujęcie drżącej dłoni i poprowadzenie Sanda ku splątanej, wciąż ciepłej od snu pościeli. Tamtej nocy, gdy najgłębszy zmierzch starł się ze świtem, Trystane potrafił myśleć wyłącznie o skrwawionej kupce ubrań spoczywającej w kącie komnaty, o zakrzepłych kropelkach juchy na twarzy, wargach, czole, włosach, zmarszczonych brwiach, o zmęczonym, gorącym ciele, którego wtedy panicznie się obawiał. Właśnie wtedy – wtedy zasypiał z Sandem, lecz gdy tylko bękart pogrążył się w świecie mar, Martell wysunął się z łoża, zamarł na twardym, niewygodnym krześle i do samego poranka powtarzał ciche modlitwy, nie zważając ani na wosk świecy skapujący na kolana, ani na płomień kaganka muskający opuszki palców. Dopiero po bezsennej nocy spędzonej pośród rozmazanych, nierealnych majaków wywołanych zmęczeniem, dojmującym głodem i nadmiarem emocji, zdołał pojąć, iż jego zadaniem nie był strach przed Qorenem… lecz próba opieki nad nim. Opieki bezwarunkowej, nie oczekującej na wdzięczność, opieki w stu procentach oddającej się potrzebom bękarta. Trystane pragnął za wszelką cenę poświęcić się Sandowi, naiwnie oddać mu wszystko, co posiadał – jego jedynym oczekiwaniem była wyłącznie szczerość…
… ale póki sam jej nie przejawiał, nie mógł oczekiwać tego samego od bękarta. Błędne koło zamykało się z hukiem, pozostawiając Martella zdezorientowanego, na swój sposób przerażonego i ukierunkowanego wyłącznie na jedno: utrzymanie Qorena przy sobie. Jak mógł tego dokonać? Każdej nocy oferując mu własne ciało i związane z nim rozkosze? Gwarantując pełne, bezgraniczne oddanie? Zapewniając, iż bez względu na okoliczności bękart znajdzie w książęcej komnacie wypoczynek? Czy może – tak zwyczajnie, niemal banalnie – proponując własną obecność? Wypatrując odpowiedniej ścieżki postępowania, Martell czuł się jak ślepiec poszukujący właściwego kierunku; podczas usilnych prób odnalezienia złotego środka, wystosował swoistą taktykę - charakterystyczne było jego ciche, niewymagające towarzystwo, kiedy rezygnował z obiadu w towarzystwie członków rodziny i - ze spokojnym, na swój sposób zadowolonym niczym u dzikiego kota uśmiechem – dosiadał się do Qorena, oddając mu co większe kawałki mięsa unoszące się w gęstym gulaszu z węża. Następnie, równie spokojnie, choć z dobitnie wytyczonym celem, wodził dłonią po silnym udzie bękarta, niemal sadystycznie nakazując mu dokończenie obiadu, by mógł otrzymać zasłużony deser. Być może w ten sposób Martell próbował uciec przed tlącą się w umyśle, irracjonalną złością skierowaną wobec Edrica, który – w oczach młodszego brata – stanowił główną przyczynę udręki Sanda. Trystane niejednokrotnie z niepohamowaną irytacją zwracał się ku Qorenowi, wybudzając go ze snu zniecierpliwionym pocałunkiem, po czym cichym, tłumionym szeptem uparcie powtarzał Edric daje Ci tylko tyle, ile jesteś w stanie od niego wyrwać. Zaraz po tym palce księcia przeczesywały włosy Sanda, a gorący oddech drażnił policzek, kiedy Martell zamierał nad bękartem z roziskrzonym spojrzeniem.
Niczego nie zyskasz, choćbyś był najbardziej lojalny. Prawdę mówiąc, im większa lojalność, tym mniejszy zysk.
Trystane podczas tamtych nocy po omacku odnajdywał drogę ku ciepłym wargom Qorena, pocałunkiem przeganiając resztki snu z ciała bękarta i próbując skupić jego uwagę na kolejnych słowach, co okazywało się niezwykle ciężkim wyzwaniem w obliczu silnych dłoni Sanda sunących po ciele księcia.
Zresztą, sam się przekonasz. Jest za mało mięsa i zbyt wiele głodnych psów do nakarmienia.
Qoren zwykle nie pozwalał Martellowi na dokończenie monologu, natychmiast kierując jego myśli ku znacznie przyjemniejszym sferom – dopiero gdy oboje osiągali spełnienie, zaś sam bękart ponownie zasypiał, Trystane przysuwał usta do szorstkiego od zarostu policzka, pytając cicho
Jeśli nie dla pieniędzy i nie dla zysku… to dlaczego wracasz?
Książę nigdy nie posądziłby Sanda o brak pragmatyzmu, uparcie doszukując się w jego zachowaniu drugiego dna, które – choć zdawało się oczywiste – Martell zaciekle wypierał ze świadomości, nawet przed sobą nie przyznając, iż boi się odpowiedzi. Wspomnienia przeszłości na szczęście traciły na ważności w czterech ścianach tej komnaty, gdzie liczyło się wyłącznie to, co tu i teraz – Trystane skupiał swe zmysły wyłącznie na rozpalonej obecności Qorena, na jego słonawym smaku tańczącym na języku, na uścisku palców wplątanych we włosy, na westchnięciach rozkoszy wyrywających się z piersi bękarta. Książę karnie nasilał kolejne pieszczoty, w pełni oddając się Sandowi – krótki, króciutki moment, podczas którego książę odsunął usta od męskości Qorena, wystarczył, aby ciszę zalegającą w komnacie przerwało nasycone pożądaniem jęknięcie Martella; obawa, iż ktoś mógłby zakłócić tą chwilę przestała mieć dla Trystana jakiekolwiek znaczenie – jego uwaga skupiona została wyłącznie na żądzy Sanda, zaś kolejnym pieszczotom przyświecał wyłącznie jeden cel – by bękart dokładnie zapamiętał to popołudnie. By po opuszczeniu Królewskiej Przystani czuł język księcia błądzący po męskości, by nocami ściskał ją w dłoni, udając, że to usta Martella, by nie mógł zmrużyć oczu, trawiony przez własne pożądanie.
Szare tęczówki przesunęły się po wyrzeźbionym jakby ze skały brzuchu Sanda, z rozkoszą zauważając tańczące pod skórą mięśnie, po czym zamarły na przesłoniętym mgłą spojrzeniu, które po chwili zniknęło pod przymkniętymi powiekami. W tej krótkiej chwili będącej przebłyskiem najwyższej rozkoszy, książę potrafił jedynie poddać się nieposkromionemu pożądaniu Qorena – coraz szybsze ruchy jego bioder, coraz mocniejsze pieszczoty, coraz prędzej zbliżające się spełnienie sprawiało, że Trystane poświęcił się dbaniu o to, by bękart osiągnął szczyt niespodziewanie, za to z pełną mocą; z piersi księcia wyrwało się głębokie westchnięcie, kiedy Sand skroplił swe pożądanie, nasycając zmysły Martella intensywnym smakiem – w chwili, w której Qoren zwolnił uścisk dłoni, Trystane odchylił nieznacznie głowę, z milczącą premedytacją przełykając nasienie i pozwalając, aby Sand przyciągnął go do siebie.
Możesz zmiażdżyć mi serce w pięści, tylko wypowiedz jeszcze raz moje imię.
Palce księcia musnęły wilgotne usta, zupełnie jakby Dornijczyk – na swój sposób rozbawiony tym, co zrobił – pragnął ukryć resztki osiągniętego przez bękarta spełnienia. Dotyk warg  Qorena na skórze, jego ponowione, rozgorączkowane pieszczoty  i nagłe ugryzienia wyrwały z piersi Martella cichy pomruk, który zamilkł dopiero, gdy dłoń Sanda jęła pieścić przyrodzenie księcia – Trystane przesunął dłonią po plecach bękarta, wyczuwając pod skórą drgające mięśnie, i po chwili zacisnął ją na silnej szyi, przyciągając Qorena jeszcze bliżej.
- Mój brat… - z ust Martella wyrwał się cichy, trudny do skontrolowania szept, który jedynie pogłębił poczucie błogości rozlewającej się po ciele i zwiastującej nadchodzące spełnienie. - … mój brat mnie porzucił i gówno go obchodzi, czy skończę posiekany na kawałki z mózgiem rozbryzganym po całym Końcu Burzy. Nie pozwól, by zapomniał, Qoren. – Trystane przyciągnął Sanda jeszcze bliżej, przygryzając gwałtownie płatek jego ucha. – Nie pozwól, by o mnie zapomniał. - palce dłoni wbiły się brutalnie w kark bękarta, kiedy Martell wyprężył się z tłumionym westchnięciem dobiegającym z samego środka piersi – pragnął krzyczeć, pragnął wrzeszczeć z rozkoszy, kiedy osiągnięte spełnienie rozprzestrzeniało się po ciele niczym pożoga, wprawiając w drżenie każdy centymetr organizmu… i jedynie resztki rozsądku nakazały mu gwałtowne wciągnięcie powietrza, które  cicho zagwizdało w nozdrzach, gdy książę opadł na splątaną, gorącą pościel.
- Qoren, Ty… - w szepcie Martella pobrzmiewał zachwyt, zupełnie jakby był czarodziejem w bajdzie dla dzieci, wypowiadającym zaklęcie. Wraz z żądzą, powoli dogasającą w umyśle, do głosu dochodziły inne, znacznie bardziej… bolesne doznania. Trystane przejechał dłonią po policzku Sanda, próbując jednak uciec przed ciemnobrązowym spojrzeniem, w którym mógłby doszczętnie zatonąć, bez perspektywy na jakikolwiek ratunek – miast pogrążyć się w słodkiej ospałości, Martell niemal natychmiast odsunął się od bękarta, kierując swe kroki ku stołowi… który dla księcia do końca wizyty w Królewskiej Przystani nie będzie już zwykłym meblem.
- Ubieraj się. – drżące dłonie przeczesały zmierzwioną, ciemną czuprynę, kiedy Trystane odwrócił się plecami do Sanda, wbijając spojrzenie w okno i walcząc ze sobą, by nie odwrócić się w stronę bękarta. Książę uchwycił się swego sztucznego uśmiechu jak tonący ostatniego kawałka drewna, dopiero po dłuższej chwili zwłoki obracając ku Qorenowi i opierając się udem o brzeg stołu.
- Przekaż Jezalowi, że czuję się… - chory na ciele i umyśle, zrujnowany i ośmieszony, przepełniony nienawiścią do całego świata, ale to nie ma znaczenia, póki jesteś ze mną. - ... dobrze. – Martell zacisnął usta w wąską kreskę, delikatnym skinięciem głowy wskazując wciąż zamknięte drzwi. Nie zamierzał się żegnać, wszak przed chwilą zrobił to bez słów – na usta cisnęły się jednak słowa, których książę nie potrafił dla siebie zatrzymać i które w końcu padły, przerywając przesyconą spełnionym pożądaniem ciszę. - … i weź w końcu kąpiel.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptySro Kwi 01, 2015 9:58 pm

Wśród uczonych septonów, starających się umoralniać zarówno szlachetnie urodzonych, jak i gawiedź; a także tych niższych rangą, podróżujących po Siedmiu Królestwach, wiecznie w drodze, zawsze wędrujących traktami – panowało przekonanie, że dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobre, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której nam je wyrządzono, spoczywa na nas odpłaceni za nie dobrem. A wszystko to dlatego, że to, co nas spotyka – zdrowie czy cierpienie, dobro czy zło, chleb czy głód, przyjaźń czy niechęć, dobrobyt czy niedostatek – może działać ku dobremu. Sand nie zwykł jednak przykładać do tego czczego gadania większej wagi. W jego pamięci utkwił jednak jeden z septonów tej drugiej grupy; stanął mu na drodze… a raczej to kapłan zatrzymał się w Wodnych Ogrodach,  skupiając wokół siebie głównie dzieci. Czytał fragmenty Siedmioramiennej Gwiazdy, trzymając w ręku wyjątkowo zniszczony i wystrzępiony jej egzemplarz – bądź przeciwnie, recytował je z pamięci. Wszyscy wówczas padali na kolana i składali modły… oprócz liczącego sobie wtedy dziesięć, może jedenaście dni imienia Sanda. On, przypatrywał się wysokiemu, łysemu mężczyźnie o oczach przywodzących na myśl migdały, tak nieufnie, jakby septon miał mu zaraz wbić ostrze w plecy. Nie wierzył w ani jedno jego słowo, już wtedy farmazony o dobrze mając za wyciągnięte z palca bzdury. Kapłan, podczas jednego z wieczorów spędzonych w pałacu, orzekł nawet, że bękart lorda Hellholt musi być nawiedzony.
Niezdrowy na umyśle.
Była to jedyna jego wypowiedź, która była zgodna z rzeczywistością.
Sand od samego początku nie przejawiał cech zwykłego, radosnego dziecka – wpierw był wyjątkowo milczący, a później w drobnym ciele pojawiła się furia, która nigdy nie miała już przygasnąć, wciąż podsycana bolesnym wspomnieniem ciemnej, obdrapanej kajuty na statku kupca. Bękart za to zło, jął przypłacać innym złem – zupełnie tak, jakby wszyscy wkoło byli temu winni. Z czasem zaczął tego potrzebować. Aby nie oszaleć do reszty. Sam przed sobą tłumaczył to nudą, chęcią zabawy i genami. Każde dziecko w Dorne słyszało wszak, że połowa Ullerów jest obłąkana… a druga połowa jeszcze gorsza. Jakiż więc mógłby być ich naturalny syn, jeśli powszechnie było wiadomo, iż bękarty są z natury zdradliwe, rozpustne i pełne nieczystości, jako że zrodziły się z grzechu. Tym grzechem Sand był napiętnowany od początku – zupełnie tak, jakby niewinność była pojęciem, które nie mogło go dotyczyć. Podobnie jak wiele innych, a wśród nich mogły znaleźć się empatia, szlachetność, czy zdrowy rozsądek; w szczególności do ostatniego było mu daleko. Postępowanie bękarta nikt nie nazwałby rozsądnym, lecz zdawał się nie posiadać także instynktu samozachowawczego. Instynktu przetrwania, który ma każda istota – zarówno zwierzę, jak i człowiek. Budzący się wówczas, gdy znajduje się w sytuacji zagrożenia, nakazuje uciekać, bronić się, ukryć. Ratować życie. Sand natomiast, wbrew wszelkim prawom natury, w niebezpieczeństwo się pchał tak chętnie, jakby było chętnymi udami kurtyzany. Zamiast tego bękart wciąż pchał się w ramiona śmierci. Wdawał w kolejne pojedynki, pakował się w konflikty, nieustannie zdobywał nowych wrogów, którym sen spędzało z powiek zastanawianie się, jak pozbawić bękarta życia. Balansował na krawędzi życia i śmierci. Bliskość śmierci wcale nie sprawiała, że starał się żyć lepiej. Było w tym coś nienaturalnego i obłąkanego, gdyż Sand zwyczajnie z tego kpił. Zupełnie tak, jakby był nieśmiertelny – a nie był, o czym przekonał się najdotkliwiej przed dwoma laty.
Zupełnym przypadkiem.
Bynajmniej nie podczas karczemnej bójki, pojedynku, ani nawet nie wtedy, gdy brnął przez pustynię, a za nim podążała burza piaskowa. Nie pozostała po tym nawet większa blizna, wyróżniająca się na tle innych, pokrywających ciało bękarta. Spokojne, ciche popołudni, spędzane w książęcej komnacie nie zwiastowało nawet krztyny bólu, zmierzając kompletnie w innym kierunku. Dornijski książę, miast pochylać się nad księgą, trzymał w dłoniach instrument, którego nazwy Sand nigdy nie potrafił zapamiętać, a jego palce wygrywały dornijską melodię z wyjątkową zręcznością, której bękart nie omieszkał skomentować, zachęcając księcia do wykorzystania jej w inny, przyjemniejszy sposób. Sam Qoren spoczywał wówczas na poduszkach, z ulgą próbując uchwycić choćby najłagodniejsze tchnienie wiatru, wiejącego znad morza. Okrutny żar dosłownie lał się z nieba, kradnąc mieszkańcom Słonecznej Włóczni oddech z piersi i wysuszając gardła do cna. Sand ratował się więc cieniem kotar i chłodnym winem, niemal bezmyślnie spoglądając w sufit z poziomu miękkich poduszek na podłodze. Po kilkudziesięciu minutach, może godzinie, spędzonej na zachęcaniu Martella, by znów do niego podszedł i dotknął jego instrumentu, zdawałoby się, że wreszcie dopiął swego – prowokujący uśmiech wychynął na wargi księcia, zachęcając by podejść i scałować go wraz ze smakiem wina. San, po którego plecach przebiegł elektryzujący dreszcz, gwałtownie zerwał się z poduszek… i to było największym jego błędem. Węże nie przepadały za pośpiesznymi, gwałtownymi ruchami.. a Sand często zapominał o ostrożności w książęcej komnacie. Zajęło to zaledwie chwilę, by gad wyskoczył w jego stronę, szeroko otwierając paszczę i zatopił kły w skórze potężnego uda. Samo ugryzienie nie było zbyt bolesne, lecz sam widok węża… świadomość jak śmiertelny jest jego jad, sprawiła, że bękart wrzasnął, odskakując jak poparzony. Po chwili ból jął rosnąć, rozprzestrzeniać się po całym ciele – Sand boleśnie odczuwał, jak drętwieją mu mięśnie nogi; nim stracił przytomność po kilku minutach, syczał z bólu.
Nie pamiętał jak wiele czasu spędził nieprzytomny – nie odzyskał świadomości choćby na moment. Wiedział jedynie, że śnił. Bardzo często i bardzo gęsto. Setki, jeśli nie tysiące snów przewinęły się przez jego jaźń; zarówno te kolorowe i intensywne, wypełnione obecnością Trystana, jak i rozkołysane, pełne ciemności i lepkim, bolesnym dotykiem. Sand nawet śniąc, nie miewał przeciętnych, zwykłych mar. Wyłącznie takie, z których budził się z krzykiem; bądź takie, kiedy po przebudzeniu, jego dłonie natychmiast przesuwały się po ciele Martella. Wtedy jednak wciąż i wciąż się nie budził, trwało to przeszło dwa tygodnie. Dwa tygodnie, gdy spoczywał w łożu, niemal nieruchomo – blady i jedynie trzęsący się w drgawkach od czasu do czasu. Śmierć nieomal zacisnęła nań szpony; mogłoby to wydać się niemal zabawne, że zamiast w pojedynku, bądź na pustyni – dokonałby żywota prawie w  alkowie. Każdy z bogów tego świata wiedział jak Sand na tę śmierć bardzo zasługuje. Z ziemi zabierali dużo niewinniejszych od niego. Matki, które dopiero wydawały na świat swoje dzieci. Te dzieci, które ledwo złapały swój pierwszy oddech. A pomimo tego Qoren przebudził się po zaledwie dwóch tygodniach, dzięki opiece maestera Słonecznej Włóczni… najpewniej zmuszonego do tego, przez Trystana, który czuwał przy nim, gdy tylko bękart otworzył oczy.
I nie miał ochoty ich zamykać.
Sand bezsennie spędzał noce równie często, co sam książę. Najczęściej sam spoglądał w pogrążoną we śnie twarz Trystana, ograniczając własne ruchy do odgarnięcia niesfornego kosmyka ciemnej czupryny z czoła, bądź przesunięcie palcem po rozchylonych ustach mężczyzny. W najgłębszej nocy, gdzie płonęła żadna ze świec, gdy nie dostrzegał nawet własnych palców zbliżonych do oczu, wystarczyło, że wsłuchiwał się w spokojny, miarowy oddech księcia. Wtedy sam zapadał w sen i po krótkim czasie się budził, by przekonać się, że książę wciąż leży obok. Była jednak noc, gdy się przebudził i zamiast otworzyć oczy… słuchał księcia w milczeniu.
Dlaczego wracam?
Dla bękarta było to tak naturalne, że z rzadka zastanawiał się nad odpowiedzią. A w gruncie rzeczy… sam się jej obawiał, woląc zamiast przyznawać się do przywiązania, czegoś więcej… tłumaczyć to pożądaniem. Pragnął Martella jak nikogo przed ani po poznaniu go. Nikt inny nie zdołał doprowadzić go do takiej gorączki, rozpalić pod skórą takiego płomienia – Sand nieraz budził się w środku nocy, tylko po to, by jak w amoku dotrzeć do książęcych komnat i znów poczuć jego gorącą skórę pod palcami, wargę smakującą ostrą przyprawą po kolacji pod językiem. Bękart wmawiał sobie, że wraca tylko po to, bo go pożąda – tylko po to, by jeszcze raz, jeszcze dwa i następne setki razy drażnić go dotykiem, zmuszać, by poprosił o więcej, by krzyczał i szeptał jego imię.
Oszukiwał przy tym sam siebie.
Nie wracał wyłącznie po to, by dołączyć kolejne zbliżenie do innych, równie gorących wspomnień. Sand lubił, uwielbiał wręcz jego towarzystwo – nie tylko w alkowie, a po prostu wszędzie. W szczególności w pamięć zapadł mu moment, gdy Trystane postanowił się wybrać z nim pierwszy do zwykłej, najzwyklejszej w świece karczmy – on, dornijski książę. Choć robił to często, to nigdy nie upił się tak mocno jak wtedy, gdy stawiał kolejne kolejki wszystkim obecnym w przybytku Dornijczykom i przysięgał, że poślubi jasnowłosą karczmareczkę z Pogranicza. Sand musiał go wówczas wyciągnąć niemal siłą.
Teraz jednak nie mieli czasu. Nie mieli czasu na rozmowę, na nacieszenie się własną obecnością – pozostało jedynie histeryczne czerpanie z fizycznej bliskości. Sand nieustannie odpychał od siebie świadomość, że już za moment, za chwilę Martell zniknie mu z oczu, na niewiadomo jak długi okres czasu. Następny rok, dwa, trzy lata?
Teraz ty musisz wrócić. M u s i  s z.
-Nikt Cię nie zapomni. – wyszeptał Qoren rozgorączkowany, spięty, jakby ogarnięty kolejnym szaleństwem; usta bękarta natychmiast przylgnęły do żuchwy Martella, wodząc językiem po szorstkiej, zarośniętej skórze –Nikt.
Serce zaczęło bić ciężko, mocno i boleśnie obijało się o żebra, gdy tylko Trystane odsunął się od bękarta, który jeszcze przed momentem drżał od osiągniętego spełnienia i rozkoszy, która falami ciepła rozlewała się po ciele. Jeszcze przed momentem cicho jęknął, gdy zęby księcia gwałtownie zacisnęły się na płatku jego ucha. Teraz Qoren wpatrywał się w księcia z pożądaniem, które z wolna mącił strach. I złość.
Złość przede wszystkim.
Nie była skierowana w stronę księcia, a właściwie… właściwie przeciw czemu? Bękart chciał zatrzymać dłoń Martella na własnym policzku, lecz odsunął się od niego prędzej, niż zdążyłby zareagować. Uniósł więc dłoń do ust, by wysunąć koniuszek języka i scałować kilka białawych kropel z palca. Książę podniósł się z łoża, a Qoren opadł na plecy, oddychając ciężko. Nieprzyjemne uczucie, zimny dreszcz, spowodowany następnymi słowami mężczyzny.
To niemożliwe, by to przeminęło tak szybko.
Jak chora kukła Sand podniósł się z ciepłej, splątanej pościeli, na krótki moment zastygając w pozycji siedzącej, gdy oparł łokcie o kolana, zaś twarz ukrył w dłoniach, próbując uspokoić rozszalałą krew, która wciąż szumiała mu w uszach. Przejmujące ukłucie bólu głęboko w piersi przeniknęły go na wskroś, zamierając i od tego momentu nie dając o sobie zapomnieć. Choć była to ostatnia rzecz, na jaką miał teraz ochotę – sięgnął po porzucone przy łożu spodnie, by je na siebie szybko wciągnąć. Dopiero, gdy nieśpiesznie i powoli zawiązał troki spodni, chcąc jakby odwlec moment rozstania, uniósł spojrzenie, by dostrzec sztuczny uśmiech Trystana. Nie próbował go nawet odwzajemnić, doskonale wiedząc jak w tym momencie wygląda jego twarz – brwi miał gniewnie zmarszczone, a usta zasznurowane w wąską kreskę, jak gdyby miał zaraz zaprotestować. Jak gdyby wcale nie miał zamiaru wychodzić.
Smak Martella błądził mu po języku, prześladując go i nie pozwalając na uspokojenie się. Nagie ciało bynajmniej nie pomagało mu w tym, by wynieść się stąd jak gdyby nigdy nic. Sand nigdy wcześniej nie miał tak ciężkich i zesztywniałych nóg – postawienie kroku w stronę mężczyzny wiązało się z krzywym grymasem i wytężeniem siły woli. Po chwili stanął tak blisko, że odniósł wrażenie, iż Martell zaprotestuje, sam się odsunie, lecz bękart… jedynie podniósł własną koszulę i skórzaną zbroję, by w spokoju i milczeniu na siebie to wciągnąć. Po dłuższej chwili wyglądał niemal dokładnie tak, ja po przekroczeniu progu tej komnaty – poza jeszcze bardziej zmierzwionymi włosami i zbolałą miną.
Miną, która zaraz przemieniła się w parsknięcie śmiechem, wywołanym słowami Trystana.
Weź w końcu kąpiel.

Na krótki moment ciężka atmosfera pękła jak mydlana bańka, a Sand uniósł dłoń do męskiego policzka, muskając kciukiem lekko zakrzywiony grzbiet nosa.
-Pod warunkiem, że umyjesz mi plecy, książę.[/b] – rzucił bezczelnie, a uśmiech, choć szczery, z trudem wychynął na usta bękarta. Bękart otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zamiast tego przesunął dłonią po męskiej twarzy, wplątał ją we włosy i… jeszcze bardziej potargał mu włosy,  jak czynił to zawsze – odkąd tylko się poznali, jak gdyby Trystane wciąż był wyrostkiem, który ledwie co wytarł mleko spod nosa.
-Czekaj na mnie, bo wrócę.
Ostatnie słowa padły dopiero wtedy, gdy Qoren odsunął się od Martella, z wolna wycofując się w stronę drzwi. Przystanął na moment, skrzywił się znacznie i odwrócił na pięcie, by w końcu, po nieznośnie długiej chwili, otworzyć drzwi i zniknąć za nimi, zamykając je z trzaskiem.
Strażnik, opierający się o ścianę, tuż przy okiennicy spojrzał na Dornijczyka jak na wariata, dostrzegając wściekły wyraz twarzy i roziskrzone od złości spojrzenie. Sand czuł nieodpartą, silną ochotę, by się na niego rzucić… Roztrzaskać mu głowę o ścianę, a zaraz po tym wyrzucić przez okno. Dłonie jęły drżeć z rozemocjonowania.
Czuł zimno. Przenikające, nieprzyjemne zimno. Może była to wina jesiennego wiatru, który szalał za murami Czerwonej Twierdzy, szczypiąc mieszkańców Królewskiej Przystani w policzki… choć Sand nie miał wątpliwości, że z temperaturą nie miało to wiele wspólnego. Gdy tylko zniknął za rogiem korytarza, zatrzymał się gwałtownie i uderzył pięścią w ścianę, by zaraz oprzeć czoło o chłodny mur.
K u r w a   m a ć.
Nie wiedział, nie miał pojęcia co ma ze sobą zrobić. W którą iść stronę, dokąd, gdzie i po co. Nawet najbliższa przyszłość zdawała się ukryta za gęstą kurtyną mgły i jedyne co, mogło mu w tym momencie mu pomóc… choć w wyjątkowo niewielkim stopniu, to alkohol.
Duża ilość alkoholu.
I obicie mordy tamtemu skurwielowi z bramy. To dobry pomysł.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 EmptyPią Kwi 03, 2015 12:03 am

Łagodne kołysanie ledwo wyczuwalnej bryzy nadciągającej znad morza, czerwonawe, stłumione światło, przeciskające się przez zaciągnięte kotary, wyraźna woń dornijskiego wina wdzierająca się w nozdrza – pozornie niezauważalne bodźce sprawiały, iż dla księcia dni spędzone z Qorenem w zaciszu komnaty wydawały się…
nierealne? Rzeczywistość odgradzana była zamkniętymi drzwiami, która niczym dębowa barykada odcinała kompleks trzech przestronnych pomieszczeń od reszty pałacu; przekroczenie progu jednoznaczne było z wyrzeczeniem się dotychczasowego porządku czasu – ten bowiem w komnacie Martella wymykał się wszelkim poznanym przez człowieka prawidłom, skręcał, wywijał, uciekał przed logiką i niknął tam, gdzie szepty roztropności rozmywały się pod miękkimi pocałunkami bękarta z Hellholt. W obecności Sanda książę ogarniany był przez niejasne, choć rozczulające wrażenie, zupełnie jakby znalazł się we wnętrzu olbrzymiej, szczelnej muszli, swobodnie dryfującej po bezkresnym morzu purpury, szkarłatu i złota. Każda ze wspólnych chwil przypominała sen na jawie; sen całkowicie odrealniony, nieuchwytny, niepowtarzalny – pośród wspomnień niewyraźnie migotał wyłącznie cień sylwetki Qorena. Zatopiony w aksamitnym oranżu popołudniowego słońca pochylał się nad jednym z woluminów, powoli przesuwając wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu. Dość szybko tracił jednak zainteresowanie treścią – nim opuszki jego palców dotknęły szorstkiego pergaminu, ciemnobrązowe spojrzenie prędko przetaczało się po wnętrzu komnaty, zupełnie jakby Sand nie chciał zostać przyłapany na gorącym uczynku. Silne palce z najwyższą ostrożnością przewracały stronnicę księgi, po czym odskakiwały jak oparzone, gdy tylko książę przeciągał się na łożu, wyraźnie dając znak, iż już nie śpi. Ocean wspomnień związanych z Qorenem był ciepły niczym dornijski piasek, zaś sam Trystane rozpaczliwie pragnął zapaść się w przepastną otchłań na zawsze, ukołysać  do snu na dnie wyścielonym obrazami wspólnie spędzonych chwil. Tam, z daleka od nużącej codzienności, Martell mógłby leniwie słuchać głosu bękarta, pozwalać, aby jego palce przeczesywały splątane, ciemne włosy,  kołysać się na silnych biodrach w rytm zaciskanej na udzie dłoni, po prostu śnić, śnić, śnić…
To właśnie świadomość bezwzględnej ulotności dni, które Sand spędzał w Słonecznej Włóczni, nakazywała księciu dokładne zapamiętywanie każdej wesołej melodii rozbrzmiewającej we wspólnie odwiedzanych karczmach, każdego szmeru głosów, szepczących w niezrozumiałym języku podczas wizyty w porcie, każdego szczeknięcia psa należącego do Jezala, uparcie gnającego za obgryzionym patykiem. Podczas takich chwil Trystane mimowolnie zauważał niechęć okazywaną Sandowi – mało istotne, czy przez strażników, służbę, członków rodziny książęcej bądź zwykłych przechodniów na wąskiej ulicy; ludzie omijali Qorena szerokim łukiem, uciekali wzrokiem na spękane od słońca ściany budynków, przechodzili na inną stronę korytarza, zaciskali usta w martwe, blade kreski bądź sięgali do skórzanych pasków, gdzie spoczywały krótkie ostrza. Każdy gest, grymas czy ulotne zachowanie jasno wskazywały na strach, jaki potrafił wzbudzać Sand – zupełnie, jakby zamiast bękarta, ulicą kroczyła wcielona destrukcja, mrok i chaos. Sam Trystane niejednokrotnie przyznawał ze śmiechem, iż Qoren jest odwrotnym odbiciem Pana Światła – choć zawiera w sobie wszystkie uczucia, emocje, pragnienia, zachowania i instynkty, świadomie wybiera ścieżkę najmocniej zroszoną krwią. Zupełnie jakby potrafił wyłącznie niszczyć, wyrzekając się procesu kreacji i jedynie wobec Martella zdobywając się na tworzenie... tworzenie muru, którym odgradzał własne tajemnice od czujnego spojrzenia szarych tęczówek – jednak zepchnięcie brutalnych czynów na same granice świadomości nie potrafiło zmienić stanu rzeczy i nadal wszystko to, co Sand czynił po opuszczeniu Słonecznej Włóczni, stanowiło wyłącznie karykaturę i zaprzeczenie życia.
Trystane nie potrafił (już nie) dostrzegać w Qorenie zła definitywnego, tej pierwotnej, niepohamowanej furii, która napędzała czyny bękarta podczas feralnej nocy w Hellholt – nawet gdy próbował, gdy niejednokrotnie prowokował Sanda do kolejnego przejawu gwałtowności, zepsucia, przemocy… nie działo się nic.
Nic.
Qoren złościł się, fukał wściekle, zaciskał dłonie w pięści i marszczył gniewnie brwi, nigdy jednak po raz drugi nie podniósł ręki na Martella, ciosy zastępując pocałunkami – być może dlatego Trystane oceniał go trochę jak swe ukochane węże. Głaszcząc kciukiem złotooką Navię, owiniętą wokół przedramienia niczym trujący, jadowity bluszcz, książę obserwował Sanda spod lekko przymrużonych powiek… a to, co czuł, było niepokojące i przyjemne zarazem. Podobała mu się wysoka, potężna sylwetka bękarta oraz mocne plecy, pod którymi tańczyły napięte mięśnie; śniade, silne, poznaczone siateczkami blizn ramiona pokrywały się gęsią skórką za każdym razem, gdy usta Martella pozostawiały na nich niespieszne pocałunki; Qoren miał drapieżny profil i przystojną twarz, jednak dla księcia najbardziej nęcące były jego oczy - niesamowite przez swoje bezdenne, olbrzymie źrenice z ciemną otoczką wokół. Luźne kosmyki włosów, wymykające się próbom ujarzmienia, zwykle padały ofiarą Trystana, który uparcie owijał je wokół wskazującego palca, w tym czasie słuchającego słów Sanda – jego głos dla wielu nie był przyjemny, z tym gardłowym brzmieniem i chrypką, ale samemu Martellowi ciężko było wyobrazić sobie równie kojący ton, zwłaszcza zniżony do szeptu przerywającego nocną ciszę.
Jak zatem mógł zareagować, gdy Qoren na jego oczach otarł się o śmierć? Co mógł uczynić, widząc bękarta balansującego na granicy życia? Jak powinien zachować się w obliczu zdrady, której dopuściła się Celestis, celnym ukąszeniem spychając Sanda na sam kraniec przetrwania? Świat przez kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt długich sekund wirował szaleńczo, serce zamarło w piersi, skurczyło się w sobie, zacisnęło wściekle niczym pięść, zdrętwiałe palce z przerażającą niezdarnością ujęły łepek żmii i dopiero, gdy cichy trzask pękających kręgów wypełnił boleśnie wytężony słuch Martella…
Nie umrzesz przede mną.
Rozpaczliwa, egoistyczna próba ocalenia życia Qorena zaczęła się tamtego popołudnia w komnacie, gdy książę – targając własny wams i obwiązując nim udo bękarta tuż nad ukąszeniem – krzykiem poderwał na nogi połowę pałacu. Dwie, niewielkie, siniejące kropki będące pozostałością po kłach zniknęły pod ugryzieniem Martella, który wraz z gorącą krwią Sanda wyrywał z organizmu gorzki, piekący jad; ani zdrętwiały język, ani ciemne plamki tańczące przed oczami, ani tym bardziej nagłe mdłości, które zwiastowały zatrucie organizmu, nie były w stanie oderwać księcia od siniejącego w oczach, zdrętwiałego ciała Qorena. Dopiero, gdy Trystane poczuł na ramionach silne dłonie starszego brata, ostatnia tama przerażenia pękła, zalewając jego umysł histeryczną, niepohamowaną potrzebą
krzyku,
wywołanego widokiem na wpół martwego Sanda i… całkowicie martwej żmii. Obrazu tragedii dopełnić miały dwa kolejne tygodnie, podczas których bękart balansował nad przepaścią śmierci, poszarzały, chłodny, nieprzytomny, obcy, krążący w świecie majaków, z których Martell nie potrafił go wyrwać; poczucie winy pochłaniało księcia od środka i nakazywało nieustanną obecność przy sienniku, gdzie Trystane jadł, zasypiał, odtrącał ze wściekłością wino, wznosił modły ku Panu Światła, zasypiał ponownie – jego egzystencja opierała się wyłącznie na czuwaniu, na zaciskaniu w palcach zimnej dłoni Qorena, na dbaniu o to, by maester nieustannie zmieniał opatrunki, na funkcjonowaniu w krótkich przebłyskach świadomości Sanda, z którego ust wyrywały się niemal niesłyszalne pomruki - wedle księcia brzmiące jak jego imię - choć były to najpewniej wyłącznie pobożne życzenia…
… najważniejsze jednak, iż przyniosły efekt, ocalając bękarta od śmierci. Tamtego poranka, gdy słońce przesączało się niepewnie przez zasłonięte kotary, Martell nie był pewien prawdziwości wydarzeń; zasnute mgiełką zmęczenia, zsiniałe przez notoryczny brak snu oczy nagle napotkały ciemnobrązowe spojrzenie, wciąż nieobecne, niepokojąco oddalone… lecz żywe, istniejące, przynoszące ukojenie tak olbrzymie, że – nie zważając na obecność maestra – usta księcia musnęły spierzchnięte, spękane wargi Sanda. Od tamtej pory obawa o życie Qorena była niczym jątrząca się, rozogniona rana, która pulsowała tępym bólem za każdym razem, gdy bękart znajdował się poza zasięgiem wzroku Martella. Nieznośne rozstania przybierały przez to jeszcze bardziej na sile, przez pierwsze dwie, trzy noce po wyjeździe bękarta spędzając sen z książęcych powiek.
Choć minęły ponad dwa dni imienia, nie zmieniło się zupełnie nic – w obliczu rychłej rozłąki, Trystane potrafił myśleć wyłącznie o porywczości, skandalicznej nieodpowiedzialności, o gwałtowności Sanda i jego patologicznej skłonności do destrukcji. Wszystkie zmysły niemal wrzeszczały, by zatrzymać bękarta w komnacie, by nie pozwolić mu na powrót do Dorne, by zachować go jak najdalej od Starfall, by w końcu mieć pewność, że nic, nic ani nikt nie będą stanowić dla niego zagrożenia… choć fakt były jeszcze bardziej przerażające: dla Qorena największym zagrożeniem był wyłącznie on sam. Oczywiście, jako żołnierz podchodził do wojny z dziwnym sentymentem, który nakazywał podejmowanie ryzyka oraz heroicznych czynów – czego Trystane nie potrafił pojąć, niemal od zawsze wychodząc z założenia, iż walka ma sens tylko wtedy, gdy jest tańsza od innych rozwiązań.
Co mu zatem pozostało poza naiwną nadzieją, że Sand rzeczywiście nie da się zabić? Modlitwa? Wiara w łut szczęścia? Twarde przekonanie, które słabło z każdym kolejnym momentem? Widok rozciągniętego na łożu Qorena, zauważenie tej nagłej zmiany zachodzącej na jego twarzy, każde westchnięcie, każdy oddech wyrywający się z piersi – wszystko to jedynie utrudniało moment rozstania, zmuszając jednocześnie księcia do uporczywego wpatrywania się w głębokie popołudnie rozciągające się za oknami komnaty.
Co pozostało?
Bezbrzeżny smutek, poczucie niesprawiedliwości rozlewające się po ciele, nagły dyskomfort, nienawiść do samego siebie, potrzeba przeklęcia każdej wspólnej chwili, w końcu – całkowita, bezkompromisowa rezygnacja, uderzająca w sam środek piersi ze wściekłością, wyrywająca z niej ciche, drżące westchnięcie, które zniknęło pośród kroków Sanda. Przez krótki moment Trystane miał wrażenie, że Qoren ponownie się zbliży, zamknie w uścisku, zmusi do odrzucenia rodzącego się rozsądku i podrze nagły chłód księcia… lecz nic takiego się nie stało.
Nic, poza nagłym wybuchem śmiechu bękarta, który – choć początkowo zbił Martella z tropu – ostatecznie pociągnął za sobą niepewny grymas rozbawienia. Spokojny gest Sanda i jego – nieodmiennie irytująca dla Trystana pieszczota – wyrwały z ust księcia ciche westchnięcie, niknące w lekkim skinięciu głową, pozbawionym wcześniejszego, przelotnego uśmiechu.
- Nigdzie się nie wybieram. – pozornie obojętne słowa miały w sobie tak ohydną dozę goryczy, iż Martell był w stanie jedynie zacisnąć wargi, obserwując powolną wędrówkę Qorena ku drzwiom. Książę przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, próbując znaleźć jak najwygodniejszą pozycję dla swojego kolana, kostki i biodra, poszukując w cielesnym cierpieniu jakiejkolwiek ucieczki… ale udało mu się jedynie osiągnąć inny rodzaj bólu. Parsknął pod nosem, zaciskając nerwowo palce na samym brzegu stołu.
Zupełnie jak w życiu.
Nagły trzask zamykanych drzwi był jedynym dźwiękiem, który towarzyszył wyjściu Sanda; Trystane nie poruszył się nawet o milimetr, wpatrując w nieruchomą klamkę z taką natarczywością, jakby pragnął roztrzaskać ją w drobny mak. Ci, którzy dobrze potrafią znosić rozstania, mają olbrzymie, nieocenione szczęście.
Martell ma ochotę się zabić.
Qoren nie mógłby sprawić księciu większego bólu, nawet gdyby zmiażdżyła mu dłoń w imadle. Czy strażnik pełniący wartę jest aż tak głupi, że się nie domyśla? Z pewnością jakaś część niego o wszystkim wie i cieszy się z cierpienia, jakie sami zadali sobie Dornijczycy. Odejście Sanda, jego definitywne zniknięcie za drzwiami, połączone z wciąż intensywnym smakiem błądzącym na języku, było jak zapadnięcie najgłębszej nocy. Trystane czuł się tak, jakby przykrywała go ziemia, piach pogrzebu wypełnia mu usta, zaczyna brakować powietrza.  Przez krótką, naiwną chwilę miał ochotę opłakiwać bez końca swoje zrujnowane marzenia. Miał ochotę uklęknąć na tej pieprzonej posadce i wyrwać sobie wszystkie włosy. Miał ochotę kogoś zamordować i było mu obojętne kogo. Może siebie?
Kurczowo zaciśnięte na brzegu stołu palce w końcu poluźniły uścisk, gdy Martell powoli pochylił się po pozbawiony guzików, wymięty wams; jakaś część jego jestestwa zaśmiała się z sadystycznym rozbawieniem, jednak usta wciąż pozostawały zastygłe w bolesnym grymasie, którego nie było w stanie zmazać nawet marne wino. Książę naciągnął na siebie podarty materiał, starając się odeprzeć dojmujące zimno, nagle wgryzające się w wystygłe, pozbawione żaru ciało – Trystane nie był w stanie nawet powiedzieć, jak wiele czasu minęło od opuszczenia przez Qorena komnaty do otępiałej wędrówki ku łożu, gdzie pośród zmiętej pościeli wciąż gnieździło się ciepło skóry bękarta, co książę poczuł, kiedy runął na siennik, ukrywając się przed własnymi demonami pośród miękkiej bieli.

| koniec.
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Komnata - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata - Page 2 Empty

Powrót do góry Go down
 

Komnata

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 2 z 2Idź do strony : Previous  1, 2

 Similar topics

-
» Komnata
» Komnata
» Komnata
» Komnata
» Komnata

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Westeros :: Włości Korony :: Królewska Przystań :: Czerwona Twierdza :: Komnaty gościnne-