a
IndeksLatest imagesRejestracjaZaloguj
Komnata



 

 Komnata

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : 1, 2  Next
AutorWiadomość
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Komnata   Komnata EmptySro Cze 19, 2013 9:41 pm

Komnata Medieval_Bedroom_lush_colors.sized


Przestronna, bogato zdobiona komnata, położona w nasłonecznionej części zamku. Znajduje się tu pełen kompleks niezbędnych dla przybyszy z Dorne przedmiotów - poczynając od szerokiego łoża z baldachimem, poprzez dębowy stół z karafką pełną schłodzonego, dornijskiego wina i kończąc na pięknie zdobionych arrasami ścianach. Wygodne siedziska pozwalają wypocząć strudzonym wędrowcom, a promienie słońca wpadające przez pozłacane zasłony otulają wnętrze pomieszczenia złotym nimbem.
Powrót do góry Go down
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Cze 21, 2013 1:52 am

Na horyzoncie wschodziło słońce kiedy księżniczka Dorne otworzyła swe oczy, aby móc przywitać nowy dzień. Wraz z pomocą służek wykąpała się, a następnie założyła kremową suknię z jedwabiu. Na ramiona natomiast zarzuciła gruby szal. Pogoda w Królewskiej Przystani była całkowicie różna od tej w jej rodzimym mieście i większość jej strojów całkowicie nie nadawała się do noszenia w stolicy.
Kiedy była już gotowa odesłała swoje służące. Chciała w spokoju pomyśleć, a ich rola się skończyła, zrobiły to co miały do zrobienia. Podczas gdy jej służki opuszczały komnatę, Lynette usiadła przy toaletce. Przyłożyła do szyi wielki wisior. Był on wykonany prawie cały ze złota a w jego centrum widniał wielki rubin odpowiadający za słońce Martellów. Rzucał on cienie po całej komnacie tak że po chwili większa część powierzchni była skąpana w czerwonej poświacie.
Jak tylko mogła starała się przedłużyć wyjście na tereny turniejowe. Dzisiejszego dnia miały mieć miejsce pokazy walk na miecze i jak zapowiadało wiele osób miało to być nie lada widowisko. Była już nawet umówiona, że spędzi ten dzień w towarzystwie rodu Tyrell. Wyjście jej opóźniało się jednak, a i z każdą chwilą jej motywacja aby w ogóle opuścić komnatę malała.
Powrót do góry Go down
Gość

Anonymous

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Cze 21, 2013 12:54 pm

Świr zastał ją w pokoju w karczmie, która tymczasowo służył jej za mieszkanie. Już kilka dni tu rezydowała, zapłaciwszy właścicielowi za tydzień. Widoki nie były za miłe.
Głód i bieda wszędzie na ulicach i wystawny turniej w Czerwonej Twierdzy. Dzieci nie mające co włożyć do ust i huczne bale- tak wyglądała tu rzeczywistość. Nie żeby można było spodziewać się czegoś innego: to było typowe zachowanie osób szlachetnie urodzonych. Marnotrawstwo. 
Plotki o oddawaniu hołdu i zamachu na nowego króla mało ją obeszły, choć były interesujące. Bardziej niż to zainteresowało jej to, kto z rodu Martellów reprezentował Dorne podczas składaniu przysięgi na wierność Koronie. Z chęcią zobaczyłaby kogoś z, bądź co bądź, rodziny. Często się zastanawiała, co się z nimi dzieje i możliwość ujrzenia kogoś z rody kusiła niepomiernie.
Dlatego też, ubrana w jedną we swoich strojniejszych sukien, w których mogła spokojnie udawać przedstawicielkę jakiegoś mniej znaczącego rodu udała się konno w stronę Czerwonej Twierdzy.
Do środka dostała się bez problemu. Za to przez dobre kilkanaście minut błądziła po korytarzach, słuchając pogłosek krążących po służbie, która wyjątkowo chętnie się nimi dzieliła ze wdzięcznym słuchaczem oraz szukając kwatery Martellów, rzucana z miejsca na miejsce przez niejasne wskazówki.
Niemniej, w końcu trafiła w odpowiednie miejsce. Jakaś dziewczyna zapewniła ją, że tu kwateruje księżniczka Dorne.
Lynette. Jej młodsza, choć tylko o rok, siostrzyczka. Prawdziwa przyjaciółka, której swego czasu zwierzała się ze wszystkiego, i którą zostawiła, jak i resztę za sobą.
Za nią tęskniła najbardziej.
Odetchnęła głęboko, nerwowo poprawiając suknie i włosy. Denerwowała się. 
W końcu, po nieskończenie długiej chwili oczekiwania uchyliła drzwi, które nawet nie zaskrzypiały. Stanęła w progu. 
Pokój był bardzo elegancki, ale ledwo zwróciła na niego uwagę. Całą jej uwagę przykuła dziewczyna siedząca przy toaletce.
- Nettie - odezwała się czule pieszczotliwym zwrotem z dzieciństwa.
- Wydoroślałaś - dodała, chłonąc oczami jej postać. Nie było w tym ani krzty przesady. Księżniczka się zmieniła. Zmiana z perspektywy tych dwóch lat była bardzo wyraźna,a mimo tego miała wrażenie, jakby wcale nie wyjechała.
Powrót do góry Go down
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Cze 21, 2013 9:12 pm

Z zamyślenia wyrwały ją dźwięk otwieranych drzwi. Była już na to wyczulona kiedy będąc mała leżała w łożu i wyczekiwała pierwszych promieni słońca, a wraz z tym nadejścia jej służby. Leżała wtedy jedynie i czekała. Nic więcej. Ale teraz powinna być tu sama, chciała być sama, ale jej służące nie potrafi zrealizować nawet takiego prostego rozkazu jakim było wyniesienie się z jej komnaty na kilka minut. A nawet jeśli było to coś ważnego to powinny zapukać. Odwróciła się oburzona i zaczęła podnosić się z krzesła.
- Przecież mówiłam wam, żebyście wysz...
Dopiero w tamtym momencie uświadomiła sobie, że nie ma odczynienia z jej służką, a kompletnie kimś innych. Kimś kogo się tutaj nie spodziewała. Było to jednak miłe zaskoczenie. W progu stała jej siostra, Ivory.
- Ivy. Co ty tutaj robisz? – spytała nadal stojąc zmrożona w jednym miejscu, nie mogąc wykonać żadnego ruchu.
Nie widziała jej od dwóch lat. Od momentu, w którym dziewczyna uciekła z dworu. W tamtych czasach była jej jedyną siostrą, może nie prawdziwą, ale siostra to siostra. Lynette lubiła tę odskocznie po większości życia spędzonych wśród braci. W dodatku, Ivory była jej jedyną prawdziwą przyjaciółką przez te kilka lat. A jej nagły wyjazd był jak nóż wbity w serce kiedy się tego nie spodziewała.
- Zmieniłaś się. – odpowiedziała jej tym samym. Panna Sand nie tyle wydoroślała co po prostu się zmieniła. Lyn nie potrafiła ocenić co to było dokładnie. Może jej powłoka zewnętrzna nie uległa wielkiej zmianie, ale dziewczyna wyglądała na całkowicie inną osobę niż ta młoda panienka biegająca wraz z księżniczką po pałacu.
Powrót do góry Go down
Gość

Anonymous

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Cze 21, 2013 11:49 pm

Ten wzrok i ten wyraz twarzy dosłownie ranił jej serce. Zupełnie jakby zobaczyła ducha, nie, gorzej. Jakby zobaczyła potwora. Właśnie dlatego bała się tu przychodzić. Widzieć oskarżenie w jej oczach i niemy wyrzut to było niemal zbyt wiele do zniesienia.
Doskonale wiedziała, że ją zraniła. W Essos miała dość czasu, by przemyśleć wszystkie aspekty swojej ucieczki i jej konsekwencje. Starała się spojrzeć na nią z perspektywy innych osób i dopiero wtedy doszło do niej, jakbym egoistycznym, narcystycznym i niewdzięcznym dziewczęciem była. Małą żmiją ukrytą pod ładną buźką i wielkimi oczami. Bo jak inaczej nazwać osobę, która sprawiła osobom, którym zawdzięczała niemal wszystko, co miała i nauczyła się w życiu, tyle zawodu, tyle bólu? Nie da się tego określić inaczej.
A Lynette była jedną w osób, które najbardziej skrzywdziła tym czynem. Była jej przyjaciółką, siostrą mimo różnicy stanu, osobą jej bodajże najbliższą. A mimo tego nie uprzedziła jej nawet o swoich planach.
Siedmiu tylko wie, jak bardzo się tego wstydziła i żałowała tego.
Nie miała nawet powiedzieć, iż było to nieprzemyślane, zrobione pod wpływem impulsu. Nie, to byłoby kłamstwo. Ivory zaplanowała to. Planowała to przez wiele miesięcy, nawet lat, dopracowując każdy szczegół, każdy niuans tak, żeby jej nie złapali. I musiała powiedzieć, że początkowo była z siebie dumna. Udało jej jej oszukać wszystkich! Bezmyślny bunt bez reflekcji, która nadeszła spóźniona.
Jakby się zastanowić, to słusznie tu przyszła. Powinna znieść wszelkie efekty swoich działań.
- Przyszłam... Przyszłam zobaczyć was... Ciebie - nerwowo odgarnęła do tyłu, zastanawiając się, czemu to musi być tak trudne. Obejrzała się na korytarz za drzwiami, w głowie błysnęła jej myśl, by po prostu stad uciec, zakłębić się w miasto, zgubić przeszłość, która patrzyła na nią na nią ciemnymi oczami. Cofnęła się nawet o krok, jednak nie więcej. Zatrzymała się.
"Zrobiłaś błąd - płać za niego" - powiedziała w myślach sama do siebie. Skinęła głową na jej słowa. Tak, zmieniała. Fizycznie wyglądała niemal identycznie, może tylko cera była bardziej opalona, a dłonie zniszczone pracą, ale nie w wyglądzie rzecz. To w charakterze zaszła zmiana. Była teraz pewniejsza siebie, twardsza, a równocześnie wrażliwsza na innych. Taki paradoks.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Jej zamiar nie zakładał rozmowy. Chciała zobaczyć tylko... Cóż, wyszło inaczej.
- Tak, zmieniłam. Zaczęłam patrzeć na wszystko z innej perspektywy - odpowiedziała, mnąc w dłoni materiał sukni.
- Co w do.. Dorne? - zapytała szybko, unikając słowa "dom". To już nie był jej dom. Sama wybrała, choć szczeniacko.
- Jak się ma mała Aida? Jest z niej pewnie już duża dziewczynka. Ciągle tak unika wszystkich obowiązków, jakie czekają przed księżniczką i ucieka od swojej septy? A co z Edriciem i Mellarie? Z Kadamem? - nagle jakby rozwaliła się jakaś bariera i potoczyły się pytania. Mówiła coraz szybciej, jakby bała się, że znów stchórzy i nie będzie miała odwagi zapytać ponownie.
Powrót do góry Go down
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptySob Cze 22, 2013 8:22 pm

- Z innej, czyli z jakiej? Już nie patrzysz na świat jak Ivory Sand? – mówiła lekko podniesionym głosem pełnym oburzenia.
Nie powinna być chamska. Nie powinna mówić nie miłych słów w kierunku innych. Nie powinna… Oraz inne durne rady septu, do których jakoś się nie stosowała. Poza tym ta sytuacja była wyjątkowa. Wzięła do ręki dzban i nalała wina do kielicha. Podniosła go nawet ze stołu, a następnie opuściła. Alkohol  sprawiłby, że jeszcze bardziej by się otworzyła, a to było ostatnią rzeczą, którą w tej chwili potrzebowała. Niektóre słowa nie powinny nigdy opuścić naszych umysłów.
- W Dorne? Bez zmian. Słońce praży, węże kąszą, a pijani Dornijczycy gwałcą bezbronne kobiety. Dni takie same jak zawsze.
Już chciała odpowiedzieć, że to nie jej sprawa. Że już nie należy do ich rodziny, że nigdy nie należała. Ale to nie był odpowiedni moment na niemiłe słowa. Może trzeba jej wybaczyć?
- Aida wciąż rośnie i mam wątpliwości czy ośmiolatkę można nazwać dużą. Ale na pewno wiele się w tym czasie nauczyła i zrobiła ogromne postępy.  Co wcale nie znaczy, że jej stosunek do nauki się zmienił. Zresztą będziesz mogła sama to ocenić odwiedzając Słoneczną Włócznię. – zatrzymała się na chwilę dając dziewczynie czas na zastanowienie. Ale czy ta powróci do Dorne. Czy odważy się na taki czyn. Zawitanie do komnat Martellów w Czerwonej Twierdzy było jednym, a powrót do stron, z których się uciekło to całkiem co innego.- Co do Edrica i Kadama natomiast to nic się nie zmienili. Nadal są tymi samymi idiotami, którymi byli dawniej. U Mellarie również to samo. To znaczy nie jest idiotką, po prostu nic się w jej życiu nie zmieniło. Jeśli chcesz to mogę w każdej chwili po nich posłać, są tutaj ze mną w pałacu. Poza Edrickiem, on pozostał w domu.
Powrót do góry Go down
Gość

Anonymous

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyNie Cze 23, 2013 1:12 am

- Tak, można by to ująć, że już nie. Nie jak Ivory Sand, którą znałaś - kiwnęła głową, dziwnie zamyślona, niemal rozmarzona. Cicho i niemal obojętnym tonem, który tak bardzo kontrastował z wyrazistym i pełnym życia i emocji głosem siostry.
- Już nie patrzę na świat jak zapatrzona w siebie, egoistyczna, narcystyczna, niewdzięczna i nie patrząca na uczucia innych idiotka - uściśliła, głosem bardzo spokojnym i opanowanym. Nie było w nim nawet krzty ironii, ale nie było też pokory. Ot, suche stwierdzenie dawno odkrytego faktu, odpowiedź na niemal retoryczne dla niej pytanie.
Obserwowała ją uważnie, szukając w niej... Czegoś. Czegoś, co pozwoliłby jej określić tę zmianę, która w niej zaszła. I poza tym najbardziej oczywistymi jej znakami, nic nie widziała. Wciąż była jej siostrą, którą opuściła. Westchnęła niemal niesłyszalne.
- Jak zawsze - powtórzyła, smakując te słowa na języku. Miały słodko-gorzki smak dla niej. Słodki, bo w miejscu jej dzieciństwa nic się nie zmieniło. Gorzki, bo nie będzie już mieć okazji do sprawdzenia tego na własne oczy.
Uśmiechnęła się do niej smutno, słysząc opis Aidy. Nawet jako bardzo małe dziecko, była bardzo inteligentną dziewczynką, która ogromnie lubiła zadawać najróżniejsze pytania. Dosłownie przytłaczała nimi każdego, kto się zbliżył. Niemniej, na kolejne słowa potrząsnęła głową. Skrzywiła się nieco w odruchowym grymasie.
- Wątpię, żebym wróciła kiedykolwiek do Dorne, nie wspominając o Słonecznej Włóczni. Prawdę mówiąc... - urwała, przygryzając wargę i ważąc, na ile szczera może być. Postanowiła iść na całość i niczego nie ukrywać. Choć tyle mogła zrobić.
- Prawdę mówiąc, sądzę, że również ostatni raz widzę cię na oczy. Sądzę, że będzie ci to na rękę Księżniczko - zakończyła, podnosząc hardo głowę. Nie, nie będzie kulić się jak przestraszne dziecko. Miała swoją dumę.
Kącik ust jej drgnął. Jej bracia chyba nigdy się nie zmienią w oczach sióstr. Zawsze pozostaną łobuzami ciągnącymi za włosy. Ivory nie postrzegała tak Kadama i Edricka. Kiedy pan ojciec sprowadził ją na do Słonecznej Włóczni, oboje byli już bardziej młodzieńcami niż dziećmi, niezbyt często nawet ich widywała. A Mellarie była bardzo miłą i uprzejmą damą, ale nie była do niej przywiązana. Po raz kolejny potrząsnęła głową.
- Nie ma sensu w zawracaniu im głowy. Wątpię, by chcieli mnie widzieć - podziękowała za propozycję uprzejmie - Dziękuję ci również za chwilę rozmowy. To była dla mnie bardzo ważne i nawet nie wiesz, jak drogie - dodała zaraz. Zbierała się już do wyjścia. Nie chciała dłużej męczyć Lynette swoją osobą, skoro doskonale widziała przecież, że ta nie jest rada ich spotkaniu. Ivory nie należała do osób natrętnych. Nie zamierzała się siostrze narzucać. Czekała tylko na niewątpliwie ironiczną i gniewną odpowiedź, na jaką zasługiwała, by móc odejść.
Powrót do góry Go down
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyNie Cze 23, 2013 3:20 pm

- Kim więc jesteś teraz? – było to bardziej pytanie retoryczne, nie mogła się jednak powstrzymać przed jego zadaniem. Pytanie się kogoś o to kim był, o sens jego egzystencji było bezsensowne. To tak jak zapytać psa dlaczego szczeka, a rybę dlaczego pływa. Możliwe, że jedynie bogowie znali odpowiedź na te pytania o ile ktokolwiek posiadał taką wiedzę.
…zapatrzona w siebie, egoistyczna, narcystyczna, niewdzięczna i nie patrząca na uczucia innych…
Kiedyś słyszała, że ona i Ivory były do siebie bardzo podobne. Czy ona również taka była, a raczej czy nadal jest. Ivy przynajmniej zmieniła się od tamtego czasu, a Lyn niekoniecznie. Czy, więc była akurat taka przez cały czas aż do tego momentu i możliwe, że będzie taka dalej.
Kolejne wypowiedzi panny Sand ominęła milczeniem obserwując jedynie okno i to co się za nim rozpościerało. Miasto i pałac dopiero budzące się ze snu. Słowa dopiero wyszły z niej  ust kiedy zapadła cisza.
- Jaki, więc był sens przyjeżdżania tutaj skoro masz zamiar opuścić to miejsce. Nie sądzisz, że teraz bardzo przypomina to sytuację sprzed dwóch lat? Tylko, że wtedy nie stałyśmy twarzą w twarz. – jej głos był beznamiętny, a jednak jej twarz rozjaśnił niewielki uśmiech kiedy wymawiała ostatnie słowa. Odwróciła się do swojej rozmówczyni i spojrzała jej wyzywająco w oczy. – Wracając do tego co mówiłaś wcześniej, wiele osób bardzo ucieszyłoby się mogąc cię ujrzeć. – wiele, ale nie wszyscy. Wielu byłoby zawiedzionych, wściekłych bądź po prostu zaskoczonych, niestety nie w tym miłym znaczeniu. Wielu wyrzucałoby obelgi w jej stronę, że wróciła lub, że w ogóle w przeszłości pojawiła się na dworze. Że zraniła ich suwerenów, a to było niewybaczalnym błędem w ich oczach, wręcz grzechem. Jednak czy dziewczyna da radę znieść to wszystko. Mówiła, że zmieniła się, ale czy to znaczy, że znalazła w sobie siłę. Bo żeby podołać czemuś takiemu trzeba by posiadać jej ogromne pokłady.
- Skoro już się spotkałyśmy, to niespożycie wspólnego posiłku było by wielkim błędem. Co o tym sądzisz? W dodatku będziesz miała możliwość spotkania się ponownie z Kadamem. 
Powrót do góry Go down
Gość

Anonymous

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyNie Cze 23, 2013 7:42 pm

Wzruszyła ramionami na to, jakże ambitne i adekwatnie pytanie, które niemal ja zakłopotało swoją bezpretensjonalnością i równocześnie prostotą.
"No właśnie, kim ja jestem?'
- Sobą - uśmiechnęła się ironicznie - tylko w wersji starszej i, jak sądzę, nieco mądrzejszej -  Odpowiedź bardzo oczywista, wręcz banalna, ale jak inaczej to ująć? Miała jej powiedzieć, jak się zmieniła? Powiedzieć inne nazwisko?
Jej wzrok podążył za wzrokiem Lynn, również wpatrując się w budzący się dzień. Było właściwie jeszcze bardzo wcześnie, aż dziwne, że że Księżniczka była na nogach. Większość osób ze szlachetnych rodów zapewne właśnie spała w najlepsze, ciesząc się z niezasłużonego odpoczynku po próżniaczym dniu, relaksując się przed kolejnym, podobnym dniem. Świetne życie po prostu... Bez zmartwień poza tymi, jaką założyć suknię, jak uczesać włosy. Tyle, ze to też nie jest takie proste. Jakby można było sprowadzić życie do tak prostych czynności.
- Masz rację, przypomina. I właśnie w tym sens, żeby pożegnać się twarzą w twarz. Spojrzeć w oczy. Nie uciekać kryjomu, strachliwie, jak dwa lata temu - taka swoista naprawa. I mogła mówić co chce, ale chciała się z nimi zobaczyć, póki miała okazje. Ostatni raz, nawet jak mają jej opluć i po nawyzywać. Ale co innego przyjść tu, co innego pojechać do Słonecznej Włóczni.
- O, z pewnością by się ucieszyli, mogąc napluć mi w twarz i powiedzieć co o mnie myślą. Nie wątpię w to - odpowiedziała lekko, zupełnie tym nie przejęta - Jest zapewne bardzo niewiele osób, które mógłby bez złości znieść mój widok, a jeszcze mniej, który by się na niego ucieszyło - kontynuowała beznamiętne, jakby miała głęboko w poważaniu to, ile osób może ją jeszcze tolerować.
Nie chciała wracać do poprzedniego życia. Chciała zacząć nowe, bez piętna błędu młodości. Nowi ludzie, nowe otoczenie, nowy świat. Świat, w którym nie ma piętrowych intryg i drapieżnych podchodów. Proste, nieskomplikowane.
A przez to szczęśliwe.
Zawahała się zauważalnie, rozważając zalety i wady takiego spotkania. Tego też się nauczyła podczas ucieczki: zimnej kalkulacji. To się bardzo przydaje w życiu, umiejętność powstrzymania emocji i trzymania ich na wodzy. Oczywiście, nie zawsze ta sztuka się udaje. Czasem wychodzi z niej dornijska zapalczywość i impulsywność.
- Jesli chcesz, to dlaczego by nie? - odpowiedziała, uśmiechajac się lekko. Zaraz jednak zmarszczyła brwi.
- Jak Kadam przyjął moją ucieczkę? - zapytała niepewnie.
Powrót do góry Go down
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyNie Cze 23, 2013 9:15 pm

Życie osób ze szlacheckich rodów nie było takie proste jak na pozór wyglądało. To nie była może walka o przetrwanie, o posiłek przed snem, o miejsce gdzie można zmrużyć oczy. Była to jednak walka. O dobre imię rodziny, o pozycję, o prestiż. Może nie były to zbyt głębokie cele, ale przynajmniej ludzie je mieli. Często to nie były głupie zmartwienia jak wybór sukni, ale te głębsze. I żeby przez to przetrać było trzeba mieć na pewno głowę na karku.
Pożegnać się twarzą w twarz. Ale to i tak pożegnanie.
- Więc jednak odchodzisz i nie uda mi się ciebie zatrzymać? – zapytała po raz ostatni trzymając się tych słów jako ostatniego ratunku, ostatniej nadziei, że uda jej się jednak zatrzymać siostrę przy sobie.
- Co do plucia ci w twarz to szczerze wątpię, żeby ktokolwiek odważył się na taki czyn. W końcu zniewaga córki Martellów, nawet jeśli tylko naturalnej to niebyle co. A odważnych ludzi w Westeros jest coraz mniej, poza tym nie wiem czy taki czyn zasługuje na miano odwagi, raczej głupoty. Tym, więc nie musisz się przejmować. – Nie wspomniała jednak o uciesze na twarzach innych na jej widok. Dziewczyna miała rację mówiąc o tym fakcie, ludzie nie byliby zachwyceni na jej widok nawet jeśli nie okazywaliby tego oficjalnie. Oskarżycielskie spojrzenia, wytykanie palcami i szepty za plecami robiły swoje.
Kiedy usłyszała  zgodę na spożycie wspólnego posiłku uśmiechnęła się tylko szeroko, zawołała służące oraz rozkazała im przygotować posiłek.
- Kadam przyjął twój prędki wyjazd… tak samo jak wszyscy. Zresztą sama go o to będziesz mogła zapytać kiedy łaskawie się pojawi.
Jej o osiem lat starszy brat chadzał zazwyczaj własnymi drogami i przychodził kiedy miał na to ochotę. Pod tym względem był trochę jak kot.
- Kiedy chcesz wyjechać i gdzie masz zamiar się udać? – spytała z ciekawości siadając znowu przy toaletce.
Powrót do góry Go down
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPon Cze 24, 2013 8:33 pm

MG


Drzwi do komnaty uchyliły się z głośnym skrzypnięciem. W progu pojawił się strojnie odziany posłaniec. Żywe kolory aksamitnych szat zdały się połyskiwać przy każdym ruchu mężczyzny. Szmaragdowa zieleń lekkiej tuniki wyszywana była srebrzystą nicią. Na stopach mężczyzny spoczywały lekkie trzewiki o długich nosach. 
Posłaniec , choć nieco otyły, poruszał się bardzo żwawo, jakby niewidzialne nici jego pana dodawały mu chyżości. Na jego gładkim licu pojawił się uprzejmy uśmiech, gdy skłonił się w głębokim ukłonie. Widać, że był zaznajomiony z etykietą.
- Pani - przywitał się miękkim głosem, robiąc dwa kroki do przodu. Dopiero teraz w oczy rzucił się fakt, że posłaniec nie przybywa od króla. Na jego szatach nie było żadnego znaku, który wskazywałby na ród, który go wysłał.
- Przybywam z rozkazu mego pana, Veryliana z Essos - przemówił z namaszczeniem akcentując ostatnie słowa. Widząc, że imię nie zrobiło na nikim wrażenie, odchrząknął i kontynuował. - Verylian, oby żył długo i dostatnie, jest jednym z najmożniejszych kupców w Wolnych Miastach Essos. Chciałby nawiązać przyjazne stosunki z możnym rodem Westeros - znów skłonił głowę - dlatego przesyła ów skromny podarunek.
Posłaniec wyciągnął do przodu ręce z podarunkiem, przykrytym szkarłatną chustą.
Powrót do góry Go down
Gość

Anonymous

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPon Cze 24, 2013 11:42 pm

Owszem, życie możnych rodów nie było może takie łatwe, ale za to nie było w nim walki o przeżycie każdego dnia. Codziennej, ciężkiej pracy by mieć co włożyć do garnka, by nakarmić dzieci i samemu zjeść choć trochę, co w czasie suszy nie było wcale takim prostym zadaniem na jakie wyglądało. 
Życie możnych to może nie tylko bale i hulanki, ale z perspektywy osób pracujących na życie, to był raj. W prawdzie knucie piętrowych intryg, walka o uznanie, podkopanie innych rodów, zakładanie sojuszy i kojarzenie małżeństw wymagało drugoplanowego myślenia i wysiłku intelektualnego, to przynajmniej nikt z nich nie mógł powiedzieć, że chodzi spać głodny.
Roześmiała się spontanicznie na te słowa. Nie ironicznie ani drwiąco, to było nic innego jak króciutki wybuch serdeczności i otwartości. Jakby choć na chwilę wyszła z roli opanowanej, nadmiernie spokojnej i dobrze ułożonej dziewczyny.
- A po co ci twoja wyrodna starsza siostra, Nettie? - rzuciła lekko i beztrosko -  przecież nie będziesz mieć ze mnie żadnego pożytku - dodała w podobnym tonie, po czym potrząsnęła głowę, znów poważniejąc.
- Im dłużej to przeciągamy, tym bardziej to będzie bolesne dla ciebie. Oczywiście, że mogłabym zostać! Myślisz, że nie chciałabym? Ale nie ma w tym sensu. Tobie znajdą w końcu, o ile już nie znaleźli, narzeczonego, wyjdziesz za niego i wyjedziesz stać się gdzieś wielką Lady. A ja.. A mnie rzuca raz tu, raz tam i tez nigdy nie wiem, gdzie jutro będę spać. Rozstanie jest nieuniknione i wolałabym nie robić go dla ciebie trudniejszym - mówiła najpierw spokojnie i wyważenie, ale z czasem po prostu rzeka słów popłynęła, jakby zerwała się tama. Było słychać w tej wypowiedzi troskę o młodszą siostrę i jej miłość do niej.
Potem uśmiech zmienił się w nieco pobłażliwy.
- Nie tylko o dosłowne plucie mi chodziło, siostrzyczko. Chodzi mi też o te metaforyczne. Nie zrobi tego otwarcie... Masz rację. Ale za plecami..- pokręciła głową wymownie. Lynn doskonale wiedziała, co byłoby za jej plecami. Nie musiała tego tłumaczyć.
Po wydaniu przez Księżniczkę służącym rozkazów, podeszła kilka kroków, nie chcąc blokować przejścia. Zastanawiała się nad tym, jak brat zareaguje na jej widok, tak się zatopiła w myślach, że niemal przegapiła jej pytanie. Przeszła pokój, by stanąć za jej plecami, patrząc na nią przez lustro w toaletce. Już miała zacząć na nie odpowiadać, gdy drzi otworzyły się bez pukania. Staną w nich jakiś mężczyzna, podobno posłaniec. Ivory jakoś nigdy nie miała zaufania do posłańców bez barw, dlatego postanowiła odegrać małą komedię. Ustawiła się przed Lynette, drygając dokładnie tak, jak została nauczona w Essos, jak służka.
- Pozwól, moja pani - poprosiła ulegle, mrugając porozumiewawczo do niej, po czym energicznie się odwróciła, zakładając ręce na biodra. Nabrała powietrza w płuca, szykując się na dłuższą wypowiedź.
- Jak śmiesz przychodzić bezpośrednio do prywatnych komnat Księżniczki Dorne, Lady Lynette z rodu Martellów, na dodatek o tak wczesnej porze i bez uprzedzenia?! Czy takie są maniery ludzi Wolnych Miast, by zamiast umówić się na spotkanie, nachodzić w porze spoczynku? Na Siedmiu, toż jeszcze słońce dobrze nie wstało! Nawet nie raczyłeś zapukać! A jeśli Księżniczka nie byłaby przygotowana do podejmowania gości? Nie wstyd ci panie?! - Oburzony głos domniemanej służącej jej siostrzyczki rozbrzmiał wyraźnie i donośnie. Naśladowała osobę wychowaną w sztywnych regułach, zwracającą wielką uwagę na konwenanse. Ivory miała niezły ubaw.
- Twój Pan powinien lepiej dobierać swoich posłańców. Pani - nasycony pogardą ton diametralnie się zmienił, kiedy zwróciła się do dziewczyny.
- Co mam uczynić z tym zuchwalcem?
Powrót do góry Go down
Lynette Martell

Lynette Martell
Nie żyje
Skąd :
Dorne
Liczba postów :
84
Join date :
26/04/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyWto Cze 25, 2013 9:55 pm

- Na pewno bym coś jeszcze wymyśliła. – odpowiedziała uśmiechając się szeroko.
Dla Ivory zawsze by coś znalazła nawet gdyby miała ją ciągać po innych dworach wraz ze sobą byle tylko jej siostra ponownie nie wyjeżdżała.
- Mówisz tylko o tym jakie to rozstanie będzie bolesne dla mnie. A ty? Dla ciebie ta rozmowa nie różni się niczym od konwersacji na temat pogody? – spytała cicho.
Czyżby Ivory  wraz z tymi wszystkimi cechami, które się w niej zmieniły straciła także możliwość odczuwania uczuć. Była jeszcze możliwość, że panna Sand dbała po prostu o Lynette bardziej niż o samą siebie. Albo robiła to ze zwykłej uprzejmości. Księżniczka nie wiedziała, która z tych opcji jest prawdziwa.
- Wiem o tym wszystkim, ale…
W tej chwili do pomieszczenia wpadł nieznany jej posłaniec  i poinformował ją o podarku od jednym z najmożniejszych kupców w Wolnych Miastach Essos. Veryliana z Essos był w takim razie na pewno Wielkim człowiekiem z wielkiej litery pisane. Szkoda tylko, że księżniczka nigdy o nim nie słyszała. Może skoro był taką ważną osobą to Lyn powinna o nim kiedyś usłyszeć, ale tak nie było w tym przypadku.
Zanim zdążyła cokolwiek zrobić Ivy ruszyła się i rozpoczęła swoją szopkę. Nie miała zielonego pojęcia czy powinna się w tym momencie głośno zaśmiać czy może zganić panienkę Sand za jej zachowanie, które nawiasem mówiąc nie należało do normalnych. Dornijka postanowiła zabawić się w jedną z nieobecnych w tej chwili służek i widać było, że świetni się bawi odgrywając tę właśnie rolę.
- Myślę, że najsensowniejszym wyjściem byłoby poproszenie pana o wyjście z moich komnat i wejście ponownie w sposób jaki dokładnie opisała panu ta oto dziewczyna. – „dziewczyna”, w tym wypadku specjalnie nie użyła słowa służka, ponieważ dla niej było niepoważnym, aby jej siostra pełniła tak niewdzięczną funkcję. – Nie chcę jednak przyprawiać pana o kłopot. Może nam pan powie co znajduje się pod tą szkarłatną płachtą, co przysyła do mnie twój pan.
Była bardzo ciekawa co jest właśnie tym podarkiem, kolejna niespodzianka na początek dnia nie zaszkodzi. Oczywiście o ile jest ona przyjemna. W dodatku niedługo będzie musiała powrócić do Dorne, ponieważ turniej się skończył z rozkazu króla z powodu na trwającą wojnę między rodami Arryn i Tully.
Powrót do góry Go down
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyWto Cze 25, 2013 11:12 pm

MG


Posłaniec pochylił głowę w geście pokory. Jego szaty zaszeleściły, mieniąc się kolorami.
- Wybaczcie, drogie panie mój brak kurtuazji - powiedział z pokorą. - Choć to żadna wymówka, spieszyłem z daleka, by dostarczyć ów skromny podarunek.
Odsunął szatę skrywającą podarek. Oczom obu panien ukazała się niewielka, pusta szkatułka. Jej powierzchnia gęsto była wysadzana rubinami, które zachwycały swym bogactwem.
- Sprawisz, Pani, nam wielki zaszczyt przyjmując ów dar - powiedział posłaniec, wręczając pudełko pannie Martell. Następnie skłonił się głęboko, ponownie szeleszcząc szatę i opuścił komnatę.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyCzw Mar 05, 2015 3:27 pm

Tej nocy śnił mu się swąd palonych ciał.
Niewyobrażalny hałas. Ranne konie kwiczały w agonii, tratowały konających jeźdźców, wgniatając ich głęboko w błoto. Krzyki Dornijczyków były o stokroć gorsze, nigdy w życiu nie słyszał czegoś równie p r z e r a ż a j ą c e g p. Uszy mu krwawiły, błagał by wszystko ucichło – przecież miał to już za sobą. Za sobą, bo kurwy nędzy. Ale nie mógł się obudzić. Dławiła go gęstwina ciemnego dymu, a swąd palonych ciał… obrzydliwy smród strachu, agonii i przerażenia, chwytał go za trzewia niby stalowa pięść.
Wtedy, ponad roku temu, nie zamierzał się jeszcze wtedy poddawać. Strach przed śmiercią, strach przed przegraną i strach o niego, napędzały w nim koło nienawiści, zmuszały do działania. Nie pozwalały odwrócić się i uciec, by uratować własne życie, Qoren nie był tchórzem. A mimo to nigdy wcześniej tak bardzo się nie bał. To uczyniło jeszcze bardziej wkurwionym, rozwścieczonym jak nigdy dotąd. Rozniósł w pył tylu ilu mógł, walczył, walczył do końca, mimo świadomości porażki, ale to nie przegrana bitwa ciążyła mu jak kamień, mocno uderzający o dno studni, w szerokiej piersi. Nie. To nie to, nie to…
Ostry kamień wgniatał mu się w tyłek, a pomimo to nie zdołał wyrwać Sanda z koszmaru. Mgła opadła, a on znów zaczynał szukać. Burza zniknęła, słońce nie wzeszło… Słońce zniknęło. Szukał go, Siedmiu (w których dawno już przestał wierzyć), że go szukał. Szarża Baratheona zniknęła z pola bitwy, pozostawiając po sobie odór śmierci, popiół i ból, a Qoren nie przestawał go szukać, zawzięcie przerzucał trupy, wrzeszczał do innych, by pomogli mu przesunąć końskie cielsko.
Ale Słońce rozpłynęło się w powietrzu. Nie zgasło. Po prostu zniknęło.
Gdy Sand otworzył oczy zaczynało już świtać.
-Kurwa… – przekleństwo wydarło się z gardła szeptem, kiedy poczuł jak bardzo mu zimno. Chłód przenikał przez skórę, aż do tkanek i kości, gnieżdżąc się w ich środku i nieprzyjemnie drażniąc.
Poranek wydał się Sandowi jeszcze zimniejszy od poprzednich, ale przynajmniej nie padał już deszcz. Po minięciu Ashford lało nieustannie, zamieniając trakt w zwyczajne bagno. Piaskowy bułanek o imieniu Fart, którego dosiadał, radził sobie w tych warunkach całkiem nieźle, przywykły już do częstych podróży poza Dorne, w przeciwieństwie do koni dwóch towarzyszy Sanda – one stąpały ostrożnie, a podróż do Królewskiej Przystani niemiłosiernie się wydłużała.
A Qoren nie należał do ludzi cierpliwych.
Trakt chylił się już ku końcowi i do stolicy mieli dotrzeć do południa, Sand zerwał się z zimnej, twardej ziemi, dziwnie podminowany i rozgorączkowany jak zawsze. Kopniakiem obudził Kahara, na drugiego Dornijczyka wrzasnął i po wypiciu wina, przełknięciu suchego, suszonego mięsa, mogli ruszać dalej. Fart prychał i ciągnął wodze, niezadowolony przez ciągłe poganianie, lecz gdy zbliżyli się do miasta na tyle, by ujrzeć go na horyzoncie, trakt stał się suchszy, a Qoren smagnął go, nagle rozwścieczony, rzucił się galopem do przodu. Ścigał się niemal z wiatrem, a jeździec nie ustawał w pośpieszaniu go, pędząc na złamanie karku.
Nim słońce wzeszło do najwyższego punktu nad linią horyzontu, przekraczali już bramy Królewskiej Przystani. A ona cuchnęła wyjątkowo źle. A choć Sand nie należał przecież do osób o wrażliwych zmysłach na takie okoliczności, wszak przywykł już do brudu, smrodu i wszelkich moralnych nieczystości, w jakich się taplał, to nawet on marszczył tutaj nos. Pomimo zimna smród moczu, ekskrementów, niemytych prostytutek i zepsutych ryb mieszał się z powietrzem, brutalnie wdzierając w nozdrza przybyłych. Mieszkańcy stolicy zdążyli już zapewne przywyknąć. Oni też cuchnęli. Moralnie, fizycznie.
Czy Qoren był jednak w czymkolwiek od nich lepszy?
Odpowiedź brzmi: nie.
List, spoczywający bezpiecznie za pazuchą, palił go przez przepoconą, brudną koszulę. Sand cuchnął potem i koniem, a ubrudzony błotem i kurzem nie prezentował się zbyt godnie, toteż strażnicy, pilnujący, by nikt nie pożądany nie wdarł się do Czerwonej Twierdzy, mogli nie być skorzy go wpuścić. Kahar był zmuszony, by wyciągnąć stary, niewielki i wymięty sztandar rodu Martell, zaś sam Sand – pokazać list z pieczęcią lorda Słonecznej Włóczni.
-Nie chcesz może owcy? Podobno trafiają w gusta Dornijczyków… - zarechotał jeden z nich, przypominający bardziej starą, wyjątkowo brzydką ropuchę, niż człowieka. Plamy na sflaczałych policzkach wybijały się spomiędzy dziur w hełmie.
-Nie chcesz może w ryj? – warknął Sand, wyszarpując list z dłoni strażnika, gotów oddać Farta pod opiekę chłopca stajennego.
-Ne chciesz możu w ryi? Mów po ludzku.
Miał ochotę odwrócić się i rozjebać mu nos. Walić głową o mur tak długo, aż twarz zamieni się w krwawą masę, połamać mu każdy palec z osobna, ale… w wiecznie rozżarzonym umyśle na pierwszy plan wysuwał się cel, w jakim przybył do Królewskiej Przystani. Zacisnął dłonie w pięść, a żyła na skroni zapulsowała niebezpiecznie, po czym ruszył z jakąś służką, zażądawszy by wskazała mu drogę do komnat Księcia Dorne.
Patrzył na nią, ale jej nie widział.
Nie dostrzegał kształtnych bioder, kołyszących się pod materiałem spódnicy, ani cycków, rozkosznie wylewających się z przyciasnego gorsetu – wyjątkowo tego nie dostrzegał. W każdej innej sytuacji złapałby ją za włosy i przyparł do ściany. Cóż, Qoren Sand miał dość banalne sposoby na zdobywanie tego, czego chciał.
Mówiła do niego, ale jej nie słyszał.
Wszechobecne smoki, rzeźbione i malowane w każdym możliwym miejscu, łypały na niego nieprzyjemnie, najwyraźniej urażone obecnością kogoś takiego jak Sand. Nie pasował do tego miejsca w najmniejszym stopniu, ale miał to, delikatnie rzecz ujmując, w dupie. Miał wrażenie, że korytarze nigdy się nie skończą, ale po kilkudziesięciu, nieprzyjemnie długich, minutach – dziewczyna dłonią wskazała mu drzwi.
Słońce nie zaszło?
Pokonanie odległości wynoszącej kilka kroków, stało się nagle nie lada wyczynem. Ostre, popołudniowe promienie ukłuły go w oczy, gdy ruszył się leniwie z miejsca, jakby odciągając ten moment w bliżej nieokreśloną przyszłości. Zasłonił oczy dłonią, przeciągnął nią po dawno niegolonym policzku.
Kurwa.
A potem zapukał. Tak po prostu zapukał. Głośno, nie szczędząc przy tym siły, jakby to miało wyładować zmieszanie i dziwne uczucie, kotłujące się pod czaszką. Poczuł jak sucho ma w ustach, jak bardzo potrzebuje wina i świeżego powietrza, ale krótkie wejść, odwiodło go od pomysłu taktycznego odwrotu. Zmusiło do pchnięcia ciężkich drzwi.
-Książę… – i właśnie wtedy głos uwiązł mu w gardle tak mocno, jak nigdy dotąd.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Mar 06, 2015 12:00 am

Królewska Przystań spoglądała na niego czerwoną, wyschłą kataraktą popękanych dachówek. Musiał wytężać wzrok, by dostrzec majaczące w oddali blade, błękitne i fioletowe masywy niskich gór Włości Korony. Kielich z grawerowanego szkła szczęknął cicho w zetknięciu z kamiennym parapetem, gdy Trystane odstawił kruche naczynie, opierając niezdrowo rozpalone czoło o zbawiennie chłodną ramę okna.
Wyglądają jak uśpione olbrzymy.
Królewskiego Traktu prawie nie widać. To ta spękana, cienka tasiemka wypłowiałego burego kamienia, rzucona na zbrązowiały lateryt trawy. A tamta wąska kreska na horyzoncie, przypominająca zbyt zamaszysty ślad ciemnego atramentu na szorstkiej fakturze pergaminu? To najpewniej las, potężna, szumiąca, odwieczna pozostałość po czasach sprzed pojawienia się Pierwszych Ludzi.
Książę nie lubił tego miejsca. Czerwony, cuchnący moloch stolicy porzucony na samym brzegi zatoki, która cuchnęła jeszcze bardziej – Trystane był niemal pewien, że w Zapchlonym Tyłku odór był na tyle gęsty, iż karczmarze wieszali na nim kufle. Jego ciało przez ostatnie dwa księżyce zdołało przesiąknąć na wskroś tutejszym nastrojem, który z dnia na dzień coraz mocniej przywodził na myśl lekko nostalgiczny, kwaśnawy aromat zatęchłego grobu. Gdyby mógł chociaż otworzyć okno i wpuścić do komnaty przesycone wonią soli oraz śniętych ryb powietrze, nałykać się tej niezdrowej, nieprzyjemnej, obcej aury, a potem przez całe popołudnie próbować zmyć z siebie ten odór, który rzekomo przywarł do skóry i jął powoli w nią wsiąkać…
Opuszek palca zahaczył delikatnie o zakrzywiony gwóźdź wbity w drewnianą ramę. Kilkanaście podobnych ćwieków szpeciło framugę, wgryzając się w nią z zaciekłością szkodników i jednocześnie perfekcyjnie pełniąc swe zadanie, którym było – cóż za ironia – uniemożliwienie Martellowi samobójstwa.  
Przynajmniej mogę powiedzieć, że traktują mnie niczym królową.
Szare spojrzenie przesunęło się obojętnie po błękicie nieba, odprowadziło nerwowy lot wróbla i w końcu zamarło w bezruchu, dostrzegając nowy obiekt zainteresowania – swą bliźniaczą kopię, lśniącą niezdrowo pod wpływem bladych promieni słonecznych i trawiącej ciało gorączki.  Martell uśmiechnął się krzywo do własnego odbicia, postukując paznokciem w zimną szybę. Ciche, jednostajne stuk, stuk było jedynym dźwiękiem, który wypełniał komnatę, dotychczas pogrążoną w martwej ciszy. Jedynie z zewnątrz, najpewniej z odległych zaułków portu docierały doń śmiechy dzieci, złośliwe, pełne uciechy z cudzej porażki.
Żywopłoty Królewskich Ogrodów kołysały się w chłodnym wietrze, z krzewów hibiskusa opadały krople wody, kryjące się tam od deszczu, który nawiedził miasto ubiegłej nocy. Trystane doskonale pamiętał, jak po zmierzchu wzszedł księżyc, wykrzywiając równe prostokąty dachów, stworzył miękkie, faliste formy, posrebrzył horyzont, rozjaśniając go bladą poświatą… po czym wszystko nagle znikło, skryte za grubą kotarą chmur. Zimowe deszcze ustąpiły dopiero nad ranem, mgła przed świtem odpłynęła na wschód i rano wybuchł jasny, pogodny dzień. Pozostałe przy życiu ptaki, z pierwszymi palcami światła, jeszcze zanim nad Czerwoną Twierdzą wzeszło słońce, już zaczęły z ogromnym ożywieniem ćwierkać między sobą o nowej sytuacji. Kiedy zaś blade promienie zalały miasto, zaczęły skrzeczeć i chichotać jak szalone. Dzień, pomimo dość niepokojących zaczątków, zapowiadał się ciepło i przejrzyście. Każda kałuża, skrawek metalu i szyba lśniły oślepiającym blaskiem. Powietrze wypełniało się światłem, zdumiewającym, leniwym falowaniem, jakby zamieniło się w płynny miód i jedynie grzane wino było w stanie oderwać księcia od okna. Nietknięty obiad złożony z bliżej nieokreślonego, tłustego kawałka mięsa i dodatku w formie trzech rodzajów (również nieokreślonych) warzyw dawno zdołał wystygnąć, już w pierwszej części starcia z trunkiem ponosząc srogą klęskę.
Książę, nie możesz odwiedzić swej siostry, Wielki Maester wyraźnie zakazał wystawiać jej zdrowia na szwank.
Kąciki ust Martella opadły nieznacznie, nadając jego twarzy wyraz najgłębszej pogardy dla staruszka, który zabronił mu spędzić czas z Ivory na zaledwie kilka dni przed rozwiązaniem ciąży – wszystko zaś przez uciążliwe przeziębienie nękające księcia od blisko tygodnia. Nie pomagały napary, wywary i zioła - niegroźna choroba wciąż trzymała go w swych kleszczach, dzisiaj wzbogacając gamę wrażeń o gorączkę, na której przezwyciężenie zaserwowano Martellowi grzane wino. Naiwnie sądził, że nie mogło być gorzej…
… lecz po pierwszym łyku trunku dobitnie się przekonał, że jak najbardziej mogło. Alkohol smakował tak, jakby Wielkiego Maestra poniosła skrywana od lat fantazja – staruszek najpewniej  dla podkreślenia bukietu smaku dorzucił do wywaru sproszkowane końskie łajno, rybie łuski i ogon nietoperza, wszystko to zaś okraszone zostało gorzkimi goździkami, zamieniając przyzwoite wino w niemal zabójczą lurę… lecz dla księcia, który od miesięcy nie pił porządnego trunku, nic było wystarczająco mocno obrzydliwe – byle zawierało alkohol. Najpewniej właśnie dlatego od dobrych dwóch godzin dbał o to, aby powoli opróżniać dzban… i mimo starań, ostatecznie pozostała w nim niemal połowa wywaru. Trystane chwycił kielich w dłoń i skierował się ku szerokiemu łożu, które przepychem, miękkością oraz ilością poduszek przypominało dornijskie odpowiedniki. Jeśli już miał umrzeć, chciał zrobić to pośród wygodnych pieleszy i z pełną świadomością, że odchodzi. Choć do głosu doszła najpewniej jego skłonność do przesady, zdołał się z tym pogodzić. Zaprzestał walki w dniu, w którym – po wielu latach – zdecydował się powrócić do punktu wyjścia. Powrócić tylko po to, żeby umrzeć... koło musiało się zamknąć. Martell podejrzewał nawet, iż jakiś septon właśnie wznosi do Siedmiu mogły za jego grzeszną duszę.
Cóż, każdy robi to, co potrafi.
Wino w kielichu zakołysało się niebezpiecznie, gdy Trystane opadł na miękkie poduszki, wciąż uparcie dzierżąc naczynie w dłoni. Wszystko nagle do niego wraca, odbija się czkawką pamięci, tutaj, w Czerwonej Twierdzy, setki mil od Wąwozu.
Ten smród spalenizny. Ten cholerny słodkawy swąd…
Powoli wzbierająca w piersi irracjonalna wściekłość niemal doszła do głosu, niemal wydostała się na zewnątrz, niemal doprowadziła do kolejnego seansu obwiniania siebie samego…
… gdy martwą ciszę wypełnił kolejny, niespodziewany dźwięk – donośne pukanie odbiło się echem w czaszce Martella, dobitnie świadcząc o tym, że strażnik uznał za stosowne zakłócić książęcy spokój. Trystane z trudem przełknął gorzki posmak osiadły gdzieś na języku i zsunął się z łóżka, podchodząc do stolika.
Byle spokojnie.
- Wejść. – krótkie, niemal znużone do granic możliwości polecenie wciąż rozbrzmiewało w uszach Martella, gdy - słysząc otwierane drzwi - ostentacyjnie wbił spojrzenie w okno. Mógłby w ten sposób przeczekać wizytę strażnika Baratheonów, ale wtedy…
- Książę.
Jedno słowo.
Jedno, krótkie słowo wystarczyło.
Poczuł się tak, jakby ktoś zdzielił go w żołądek – głuche, mdlące uczucie rodzące się w trzewiach nagle ogarnęło całe ciało, zamieniając płynne ruchy w nieporadne obroty drewnianej lalki. Trystane nie był pewien, jak udało mu się przenieść spojrzenie na drzwi.
Nie ma pojęcia, jakim cudem tego dokonał ze sparaliżowanymi do bólu mięśniami, sercem, które stanęło w miejscu i wzrokiem nagle przysłoniętym gęstą mgłą.
On nie żyje. Edric pewnie nie żyje, a on…
Palce zacisnęły się kurczowo na szklanym kielichu, zupełnie jakby pragnęły odnaleźć w nim choćby najmniejszy fragment rzeczywistości. Przeszłość wlewa się w teraźniejszość, okleja ją szczelnie, zapełnia. Przez długie miesiące próbował się oszukiwać. Próbował sobie wmówić, że jest tylko i wyłącznie pieprzonym tygrysem bez wąsów. Żmiją bez jadu. Że tak już musi zostać.
Trzask!
Chrobot pękającego szkła dochodzący z oddali, z głębi, z otchłani – mija chwila, nim książę zauważa pierwsze krople krwi skapujące z dłoni na drewnianą, lśniącą podłogę komnaty. Zgnieciony w palcach kielich rozklekotał się na dobre, rozpadł na kilka nierównych kawałków.
Zupełnie jak…
- T-ty.
… moje zdrowe zmysły.
Lśniące rubinowo palce, mokre od lepkiej mieszanki juchy i alkoholu zacisnęły się w pięść, która nagle zniknęła za plecami Martella w niemal dziecinnej próbie ukrycia przewinienia. Szare spojrzenie przesunęło się po potężnej sylwetce, raz, drugi, zupełnie jakby Trystane próbował się upewnić, że to nie okrutny żart, że to nie kolejny koszmar, że Sand naprawdę…
- … cuchniesz. – zlepek dwóch sylab, kilka liter wypowiedzianych ochrypłym, drżącym głosem, jedno słowo, które mogło brzmieć w jakikolwiek inny sposób: Qoren, jesteś, wróciłeś, żyjesz, tęskniłem…
Jedno, pieprzone słowo, które nie byłoby zarzutem. Jedno, pieprzone, spojrzenie, które nie błagałoby: powiedz, że on żyje. Chodź tu i p o w i e d z.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Mar 06, 2015 10:57 am

Sześć dni imienia temu Sand balansował na krawędzi bycia i niebycia, zła i czegoś jeszcze gorszego. Zdawał się utracić duszę już bezpowrotnie, a pytania dlaczego to robisz?, zbywał śmiechem i słowami: nawet najgorsza bestia zna trochę litości, ale ja nie jestem bestią i jej nie mam. Powinien skończyć marny żywot te sześć dni imienia temu, powinien wyzionąć ducha na środku pustyni, sam i w agonii, to byłaby może jakaś sprawiedliwość. Nikt, nawet sam Sand, nie wiedział jak bardzo w głębi ducha (jeśli jeszcze go miał) tego pragnął. Trwonił życie na wieczną ucieczkę przed przeszłością i szaleńczą pogoń za niczym. Czego to było warte?
Czego on sam był warty?
Zapewne skończyłby z poderżniętym gardłem, albo zakopany w piachu do szyi i kąsany przez skorpiony w akcie zemsty za to, że odbierał innym to, co jemu samemu zostało przed laty odebrane. Nim jednak trafił do piekła sam, ktoś przechwycił go przed samymi bramami, przełamał samotność i obudził.
Qoren nie lubił myśleć o tym w ten sposób. Przez całe życie pogardzał wszelkim przejawem uczuć, zawsze uważając je za oznakę słabości, domenę głupich dziewek i jeszcze głupszych minstreli-poetów, którzy zawodzili żałośnie o miłości po zmierzchu w oberży, pochylając głowy nad mandoliną, tak mocno przygniatał ich ciężar i ból istnienia. Sand uważał siebie za prostego człowieka – chciał zjeść, napić się, dać komuś w ryj i wyruchać dziewkę. A mimo sumiennie wypełnianych tych czynności każdego pieprzonego dnia, w niczym nie pomogło to zapchać obrzydliwej, zionącej pustki.
Obudził się, to dobre słowo.
Bo kiedy piekło samo przyszło do niego – nie mógł już zasnąć. Wąwóz zamienił się w bagno ciał, krwi i popiołu, a słońce zniknęło. Nie było światła, ale nie było też ciemno. Sand nigdy nie potrafił zasnąć za dnia i ta bezsenność jęła go dręczyć, nie pozwalając by zobojętniał na wszystko. Wściekły, zraniony pies nie umyka do budy, a kąsa jeszcze brutalniej.
Ale Słońce nie zgasło, nie zaszło – a więc nie przestało świecić, żyło.
Qoren zrobił krok do przodu, znów wchodząc w krąg ostrego, oślepiającego światła i przysłaniając oczy dłonią. Wciągnął głośno powietrze i…
-Rzeczywiście, kurwa, cuchnę gorzej niż tutejsze dziwki, więc w zasadzie wpasowuję się w krajobraz, nie? – rubaszne prychnięcie śmiechem i doskonale wyczuwalna kpina w głosie Sanda, zdawała się choć na chwilę przełamać ciężką atmosferę.
Nogi i ręce miał kompletnie zdrętwiałe, jakby był starą, drewnianą kukłą, nie człowiekiem. Usta mu wyschły boleśnie i czuł się tak, jakby olbrzym przywalił mu pięścią w nos.
-Lepiej to opatrz. Takie draśnięcia są zdradliwe jak kurwa z Reach. – wypalił Sand, ciemnym spojrzeniem śledząc zranioną rękę Trystane.
Szlag by to trafił.
Pomiędzy księciem a bękartem zapadło ciężkie milczenie, oblepiające skórę i wypełniające każdą wolną przestrzeń w komnacie. Co miał mu powiedzieć?
Że szukał go wśród trupów?
Że miał ochotę wydłubać sobie żyły, gdy był pewien, że nie żyje?
I że miał ochotę zdechnąć? Nie, nie umrzeć, a zwyczajnie zdechnąć.
Takie słowa nigdy nie wydostałyby się z ust bękarta. Ale on wiedział, musiał wiedzieć.
-High Hermitage zdobyte, książę. Aż mnie kurwica bierze na myśl, że Jezal słodko zabawia się z Dayne’ówną, podczas gdy mnie Twój starszy brat wymyślił jakże szlachetną rolę posłańca.
Wyciosana jakby z dębu, mocna dłoń Qorena wsunęła się za pazuchę, by wydobyć stamtąd pieczołowicie chroniony przez całą podróż list, na którym widniało starannie wygrawerowane imię i tytuł dziedzica rodu Martell.
-Żałuję, że nie mogłem zobaczyć, jak roznosisz w pył te chwast, a głowa tej dziwki dotyka ziemi, to musiał być niezapomniany widok. – zaśmiał się Sand, jakby opowiadał naprawdę dobry żart.
Zupełnie tak, jakby widzieli się jeszcze wczoraj. Mięśnie Qorena rozluźniły się, przestał wyglądać jakby miał kij w dupie, za to na usta wychynął drwiący, jak zawsze, uśmiech. Nie, nie kpił z niego. Qoren zdawał się kpić z całego świata wokół, jakby wszystko na nim przestawało go dotyczyć. Energicznie pokonał kilka kroków, jakie dzieliły go od dornijskiego księcia  i zatrzymał się pół metra, może więcej od niego, wyciągając dłoń z listem.
-Dobrze, że żyjesz. – to już wyrywa się z gardła bękarta mimowolne, nim zdążył pomyśleć, bo gdy palce Martella przelotnie dotknęły jego – przeszedł go mimowolny dreszcz.
Wzbierając pożądanie jakie zaczął odczuwać, stawało się coraz bardziej intensywne, a pragnienie tak niezaspokojone, że aż przechodziło w ból. Tlący ognik jął się rozrastać, że z trudem złapał powietrze. A potem uchwycił jego spojrzenie i znów to zobaczył. Światełko w szarych oczach, przebijające nawet gęstą mgłę jaka zaszła spojrzenie. Iskrę, która zachęcała, by podejść i się przy niej ogrzać.
Nawet nie wiedział w którym dokładnie momencie, wyciągnął ręce, jedną dłonią chwytając Martella za kart, drugą za ramię i przyciągając do siebie, by zamknąć go w niedźwiedzim, niemal braterskim uścisku, klepiąc go po plecach.
-Dobrze, że żyjesz.
Potrafił to do czegokolwiek porównać? Nie. Nie był poetą, ani perfumowanym lordem  - właściwie był nikim, a w dodatku cuchnął przeraźliwie, ale pomimo braku słów na końcu języka, które mogłyby popłynąć zamiast drwiących żartów i kilku przekleństw, to czuł. Wszechogarniający, kojący spokój.
Chciał się odsunąć, pozwolić Dornijczykowi w spokoju przeczytać list, lecz zamiast tego wpił się w usta księcia, bo to było zwyczajnie silniejsze od niego, chciał się jedynie ogrzać przy tej iskrze, po całym gównie, jakim był ostatni rok.
A Qoren Sand nie zwykł walczyć ze swoją naturą.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Mar 06, 2015 7:40 pm

Każdy z nas jest nosicielem swej własnej śmierci.
Zimny, rzeczowy ton głosu Edrica odbił się echem w zaskakującej pustce, która rozprzestrzeniła się po umyśle Trystana niczym szalejąca pożoga. Ogień nieświadomości trawił wszystkie myśli, spopielał choćby najmniejszy przebłysk woli, doprowadzał do całkowitego zatracenia w głuchej ciszy, gdzie zalęgły się słowa Księcia Dorne.
To swego rodzaju drugie ja - schorowana, skarlała istotna, której obecność każdy żywy człowiek kiedyś w sobie odkrywa.
Musiał minąć ponad rok, by słowa Lorda Słonecznej Włóczni odnalazły drogę do serca jego młodszego brata, by zostały odpowiednio zrozumiane i by – w końcu – okazały się uniwersalną prawdą, której żywotność miała przerosnąć egzystencję księcia. Dni w niewoli przeradzały się w tygodnie, tygodnie – w miesiące, miesiące zaś w rok i nic nie wskazywało na to, by Trystane kiedykolwiek mógł otrzymać niepowtarzalną okazję zachłyśnięcia się swym dawnym życiem po raz ostatni. Doba, może dwie – nie śmiał prosić o więcej, dokładnie tyle by wystarczyło, aby raz jeszcze nacieszył spojrzenie bezkresną pustynią, aby ujrzał ciepłe, bo przecież doskonale znane słońce Dorne, aby poczuł na skórze gorący podmuch wiatru niosący ze sobą drobiny piasku, które z właściwą sobie zaciekłością kąsają wystawione na muśnięcia powiewów ciało.
Życie a śmierć to rodzaj symbiozy, a czasami nawet pasożytnictwa.
Trystane uwięziony został pomiędzy ciemnością i jałowym bytem, gdzie zabrakło miejsca na poczucie bezpieczeństwa, wygody, szczęścia, nawet namiastki ukojenia. Tak, jakby świat pragnął mu zasygnalizować, że byłoby lepiej… gdyby umarł. Gdyby poległ w Wąwozie, gdyby zginął pod cięciami miecza, uderzeniem topora, kopytami miażdżącymi czaszkę, gdyby upadł i nigdy więcej miał się nie podnieść, gdyby wyzionął ducha raz a porządnie, gdyby w końcu jego zimne, sztywne ciało przykryła warstwa błota, krwi, popiołów. Gdyby to uczynił, byłoby łatwiej – łatwiej dla wszystkich, poczynając od Edrica, który nie musiałby płacić tysięcy złotych smoków za życie brata, i kończąc na mężczyźnie skąpanym właśnie w jasnych promieniach słońca, wycinających jego potężną sylwetkę z półmroku komnaty. Martell czuł w gardle przykrą suchość, irytujący, trudny do zwalczenia czynnik potęgowany przez kłąb ssącego niepokoju, który zagnieździł się gdzieś głęboko w książęcej piersi i składał się z niejasnych, ale bardzo złych przeczuć. Choć z każdym kolejnym uderzeniem serca przez jego umysł przewijały się dziesiątki, setki, tysiące słów, usta nadal nie potrafiły sformułować choćby pojedynczej sylaby, jedynie zagęszczając panującą w komnacie ciszę. I gdy samemu księciu wydawało się, że już do końca swych chwil – czyli najpewniej do momentu wykrwawienia – będzie bez słowa wpatrywał się w Sanda z cichą nadzieją, że jego obecność nie jest kolejną senną marą, w której Qoren przy każdej próbie dotknięcia przeobraża się w popiół…
… bękart przerwał milczenie.
W sposób, w jaki mógł uczynić to wyłącznie on.
Kpi, śmieje się, nabija.
Lepkie od krwi palce nerwowo musnęły wams, pozostawiając na jasnym, miękkim materiale rubinową smugę.
Jakby nic się nie wydarzyło, jakbym nie narażał jego życia, jakbym nie prosił, by ze mną wyruszył, chociaż powinien towarzyszyć Edricowi…
Trystane zacisnął usta w wąską kreskę, czubkiem buta rozmazując na drewnianej, lśniącej podłodze gęste krople wina i krwi.
- Nie wpasowujesz się w krajobraz. – ton głosu księcia brzmiał tak, jakby w trybiki misternej machiny ktoś wrzucił garść suchego piasku – każda sylaba przechodziła przez gardło z trudem, brzmiąc jak szczeknięcia szakala pośrodku pustkowia. – Ty go uzupełniasz. – kąciki ust, dotychczas stężałe w wyrazie najwyższej dezorientacji, nareszcie drgnęły i choć Martellowi daleko było do uśmiechu, coś w jego oczach – roztańczona iskierka, błysk, może zwykły refleks promieni słońca odbijających się od żelaznych wstawek w przyodziewku Sanda – zdradziły, że dotychczasowy marazm w końcu opuścił ciało księcia.
Co zatem pozostało?
Niepewność i wręcz chorobliwa potrzeba przekonania się, że Qoren nie jest zjawą, duchem, senną marą? Że to nie kolejna ofiara bitwy w Wąwozie, która nawiedza Martella w koszmarach wraz z odorem spalonych ciał, z krzykami konających i błaganiem, żeby nastał koniec? Niewiele brakowało, aby to Trystane jako pierwszy wykonał kilka kroków, chybotliwie pokonując odległość dzielącą go od Sanda. To miało być tak banalnie proste - podejść, dotknąć, poczuć pod palcami gorącą, lepką od potu skórę a później powoli, z niedowierzaniem przesunąć dłonią po szorstkim policzku i podjąć wędrówkę na silny kark, musnąć opuszkami niewielki pieprzyk za prawym uchem i tą zabawną bliznę w kształcie półksiężyca tuż pod nim, a później…
- Lub bękart z Dorne. – ciemne brwi księcia podjechały nieznacznie do góry, gdy wbrew słowom Qorena nie zrobił nic, by opatrzyć trzy niewielkie rozcięcia – krew już zaczynała krzepnąć na skórze, znacząc ją długimi, nierównymi strużkami barwy głębokiego rubinu. Jednak to nie płytkie ranki były największym problemem, nie była nim nawet cisza zalegająca w komnacie, teraz liczył się wyłącznie czas. Czas przeciekający przez palce, lepki jak jucha, niemożliwy do zatrzymania.
Dziura w piersi Martella, w miejscu, w którym kiedyś miał serce, pulsowała w rytm płytkiego, nierównego oddechu. Ten sam rozkołysany rytm odzywał się echem w skroniach, kołatał głęboko w mózgu, za oczami, zaburzał ostrość widzenia, aż nagle…
High Hermitage zdobyte.
Czuł, jak przepełnia go dziwne, przyjemne ciepło, jakby ktoś wlewał w żyły grzane, wyborne wino.
Żałuję, że nie mogłem zobaczyć, jak roznosisz w pył ten chwast.
Był całkiem bezwolny, nie mógł nawet poruszyć głową, by przytaknąć spokojnie lub energicznie zaprzeczyć; głos Sanda - niski, dobiegający z samego dna szerokiej piersi nęcił i hipnotyzował, zmuszał do uważnego wysłuchania każdego słowa, w końcu sprawiał, że… cała reszta przestała mieć znaczenie? Trystane trwał w ciągłym bezruchu, skuty magnetycznym wzrokiem Qorena i dopiero, gdy wyciągnął dłoń po list, gdy poczuł fakturę pergaminu, sztywną pieczęć, w końcu – promieniujące od skóry bękarta ciepło…
- Dobrze, że nie widziałeś mnie kilka księżyców temu. – drżące palce niecierpliwie złamały czerwony lak z odbitym weń słońcem przebitym włócznią, zaczęły rozsupływać cieniutki, lniany supełek, w końcu z cichym szelestem rozłożyły sztywny kwadracik pergaminu, a wszystko tylko po to, by…
Zbyt pochłonięty otwieraniem listu nie mógł zauważyć nagłego ataku ze strony Sanda; energiczny, szybki, wyćwiczony ruch, jego dłoń na ramieniu, druga na karku, lekkie szarpnięcie… i nagle w księcia uderza tuzin innych bodźców. Nasilona woń potu, końskiej sierści, wiatru, kurzu, błota oraz pożądania zsyntezowała się z szorstkim dotykiem utwardzanej skóry zbroi, z łaskoczącym muśnięciem zarostu, z gorącym oddechem na policzku, z…
- Qor… - ostatnia sylaba zamienia się w cichy pomruk, niezrozumiały, zaskoczony zlepek liter, który milknie całkowicie w zetknięciu ze spragnionymi, spierzchniętymi, wysmaganymi wiatrem ustami Sanda. Bękart wpija się w wargi księcia z zaciekłością, zupełnie jakby Martell miał zamiar, mógł, chciał uciec, jakby potrafił przerwać pocałunek i pozbyć się jedynego źródła bliskości od… od ponad roku. Bliskości niepowtarzalnej, bo należącej do Dornijczyka, który nigdy nie powracał do tej samej studni, który nigdy nie wkraczał do tej samej rzeki, który doskonale wiedział, że może znaleźć namiastkę szczęścia w każdej części królestwa… a mimo to – był tutaj.
Rozgrzany jak pustynia, nieposkromiony jak piaskowa burza, realny tak, jak nigdy dotychczas.
Lepka od krwi dłoń księcia wbrew wszelkiemu rozsądkowi zacisnęła się na silnym karku Sanda, przysuwając go blisko, bliżej, jeszcze bliżej, niwelując zbędną odległość, obalając ostatnie tamy kilkunastomiesięcznej izolacji. Gorzki smak dornijskiego wina bezwzględnie zawładnął zmysłami Martella, gdy tylko koniuszek jego języka przesunął się po dolnej wardze Qorena, spijając z niej cień dawno wypitego trunku. Gdyby tylko mógł, gdyby w jego piersi nie zrodziło się kłujące, ostrzegawcze uczucie niepokoju, sięgnąłby po więcej, odebrałby choć namiastkę tego, co ominęło go podczas ostatniego roku, ale…
Opuszki palców musnęły porośnięty szorstką szczeciną policzek Sanda, pozostawiając na nim lepki, krwawy ślad dobitnie świadczący o ponownym otworzeniu rany – Trystane jednak zdawał się nie zwracać uwagi na piekące uczucie rodzące się w dłoni, ignorował lepką juchę obklejającą skórę i skupił się na tłumieniu innego, bardziej dojmującego bólu… wywołanego odsunięciem od siebie Qorena. Usta wciąż pozostawały rozchylone, zaś pierś poddawała się płytkiemu, przyspieszonemu oddechowi, jednak lewa, zdrowa dłoń stanowczo odsuwała Sanda, starając się zwiększyć panującą między nim a księciem odległość.
- Królewska Przystań… - Martell starał się, by jego głos brzmiał zimno, niemal rzeczowo – i choć pierwsza sylaba nie brzmiała przekonująco, Trystane zreflektował się natychmiast, odnajdując resztki racjonalności w liście wciąż zaciskanym w palcach. - … to nie Dorne. – dodał spokojniej, zachowawczo odstępując na krok od Sanda i podbródkiem wskazując stół, na którym wciąż spoczywał nietknięty obiad.
- Jesteś głodny. – palce księcia z cichym szelestem rozprostowały zagięcia listu, gdy Martell nie tyle zapytał… co stwierdził stan rzeczy – szare spojrzenie w tym czasie zamarło na pierwszych słowach wiadomości, rozpoznając w pochyłych, zamaszystych pociągnięciach pismo Księcia Dorne.
Czyżby w końcu miało być… lepiej?
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyNie Mar 08, 2015 11:26 pm

Wszędzie panuje chaos. Ludzie po prostu rzucają się na wszystko co mają w zasięgu ręki: wojnę, arb orskie wino, grę w cyvasse, spiski, władzę, wiarę w Siedmiu, szermierkę z Braavos, trucizny, orgie, budowę łabędzich statków, takich jak mają Letniacy, żeglowanie, Pana Światła, kopulację, wędrówki i ucieczki od rzeczywistości. Te fascynacje zmieniają się, nieustannie mijają, ulatują bez  śladu. Ludzie muszą znaleźć sobie jakieś zajęcie w oczekiwaniu na śmierć. Qoren Sand upodobał sobie zwłaszcza trzy ostatnie, z oddaniem oddając się tym czynnościom odkąd przestał być dzieckiem. Czasem był tym zmęczony. Czuł się tak, jakby miał w głowie kawałki szkła. Przez cały czas. Zmęczony pogonią za niczym, samotnie jak jaskółka w deszczu. Zmęczony pamięcią o przeszłości, która nawiedzała go w koszmarach. Zmęczony nawet tym, że nie miał do czego wracać. Rzadko odpoczywał. W grobie, Sand. Odpoczniesz sobie w zimnej ziemi.
Ostatnie kilkanaście miesięcy spędził jak w amoku, pijany bezsennością, nieprzytomny przez pulsującą boleśnie pustkę w piersi, którą wypełniała właściwie cicha, spokojna obecność tylko jednej osoby. Bez tej obecności, bez nawet pewności, że nawet jeśli nie ma gdzie wracać, to ma do kogo, nie mógł odnaleźć choćby namiastki spokoju, ani ukojenia. Alkohol zdawał się odporny, na próby utopienia w nim wszystkiego, dziewki były miałkie i bez smaku jak jedzenie na północ od Westeros. Większość nocy spędzał na twardej ziemi, większość dni pokonywał kolejne mile – z Dorne do Dorzecza, z Dorzecza do Korony – a stamtąd znów do Dorne, by pokonać pustynię i wziąć udział w oblężeniu High Hermitage. Znudzony do granic możliwości, wypalony jak stara lampa, zobojętniały na wszystko, jakby los odebrał mu już za wiele, by można było to przetrwać zaciskają zęby. Nigdy nie towarzyszyło mu większe znużenie i beznamiętność, jak wówczas, tak niepojęta obojętność, że późną nocą przekazywano sobie z ucha do ucha, że trawi go choroba (najczęściej przewijała się ta złapana od dziwki) i wykopią dla niego grób szybciej, niż dla któregokolwiek Dayne’a.
Ten stan miał w sobie coś z umierania, bo choć funkcje biologiczne zostały zachowane, to wykonywał je niemal mechanicznie. Do momentu, w którym posłano go z listem – a właściwie jeszcze później, bo do teraz właśnie.
Ten mur, którym odgrodził się od rzeczywistości, za którym pozostało tylko przejmujący ból i tęsknota tak bolesna, że sprawiająca niemal fizyczne cierpienie – runął.
Tyłek bolał go od siodła niemiłosiernie, uda miał zdrętwiałe, a plecy jeszcze sztywne od trzymania się na koniu, ale to przestawało mieć znaczenie, bo miał wrażenie, jakby właśnie przebudził się z przyjemnego snu. Dornijski książę spróbował się uśmiechnąć, co pociągnęło za sobą jeszcze szerszy uśmiech Qorena, nie mogącego uwierzyć, że naprawdę, naprawdę widzi go żywego, że to nie słowa, a samo spojrzenie ma tak intensywne, jakby przewiercające się przez duszę bękarta na wskroś. A Sand lubił to uczucie, lubił tę wiarę w spojrzeniu księcia, że może jeszcze ma duszę, albo chociaż jakiś jej strzępek, a może dwa.
-Ja i zdrada zupełnie do siebie nie pasujemy. Przez ostatni rok brałem tylko dziewki. – wypalił Qoren, szczerząc zęby w uśmiechu.
Nawet, gdy zamknął go w uścisku, wciąż nie dowierzał. Nawet, gdy wciągnął w nozdrza jego zapach – a pachniał mydłem, winem i jakby starymi, bardzo starymi księgami, spisanymi przez najmędrszych maesterów – to wciąż nie dowierzał, że spełniło się to o co prosił, nie. O co błagał Siedmiu, w których przecież nie wierzył. Silne dłonie przesuwały się po zwinnym ciele księcia nienasycone, gorączkowe, jakby mieli tylko chwilę – jedna z nich pościła kark, przesuwając się po silnych plecach i wędrując niżej, by ścisnąć pośladek, podczas gdy Sand przygryzł dolną wargę Martella.
Nie dowierzał, choć nigdy wcześniej nie czuł tego tak mocno. Ledwie nad sobą panował, stawiając stanowczy opór dłoni Trystane, chcącej powiększyć dystans pomiędzy nimi,
-Nic mnie to nie obchodzi. – sapnął, zawieszony gdzieś pomiędzy rosnącym pożądaniem i nieprzemożną chęcią wychylenia kielicha lubieżności, a złością na nieodłączny rozsądek Martella, który… cóż, niejednokrotnie ratował mu skórę.
Wziąwszy głębszy oddech, potarł dłonią szorstki policzek i bezceremonialnie przeciągnął, prostując obolałe kości. Zamiast widelca, chwycił dzban z winem, a nie dostrzegłszy drugiego kielicha – zwyczajnie pociągnął z naczynia i… zaraz wypluł wszystko, co zdążył wypić.
-Tutaj koty szczają do tego wina? – warknięcie pod nosem, uprzedziło odstawienie z hukiem dzbana z powrotem na stół, a kolejne towarzyszyło spojrzeniu utkwionemu w nietkniętym obiedzie. –Dlaczego nie jesz? Umknąłeś szponom śmierci w wąwozie, kolcom tych obłąkańców, a teraz zamierzasz umrzeć z głodu?
Bękart runął na ławę, swobodny i bezczelny tak, jakby znajdował się w przybytku wątłej reputacji, nie zaś w komnacie z dziedzicem jednego z najpotężniejszych rodów Siedmiu Królestw. Rozparł się o nią i zza pasa, szybkim ruchem, wyciągnął mały nóż, który jął obracać w palcach, jakby z nudy i chęci wypełnienia czasu, choć ciemnobrązowe spojrzenie wciąż utkwione było w Dornijczyku.
-Co się działo kilka księżycy temu? – nagła powaga w jego w głosie, zaskoczyła nawet samego Qorena, lecz było najmniejszego powodu do uśmiechu, gdy niepokorne myśli wędrowały do tego co mogło się stać.
Wstał, zacisnął pięści, znów znalazł się kilka kroków od Trystane, wystarczyło je pokonać, wyciągnąć dłoń, znów poczuć szorstką, twardą skórę pod palcami, od której nieustannie promieniowało ciepło, choć nie miała okazji ujrzeć słońca przed ostatnie kilkanaście miesięcy. Czuł, że stercząc tak – zwyczajnie marnuje czas, w którym mógłby wziąć to, czego pragnął i wziąć jeszcze więcej, a to doprowadzało go do irytacji. Gdyby na miejscu księcia stał ktokolwiek inny, już dawno spróbowałby zgiąć mu kark i zmusić do posłuszeństwa, ale nigdy nie potrafił tego przy Martellu uczynić. Jedynie… czekał, zmuszając się do cierpliwości.
Tak,  tak, on na pewno był obłąkany, chociaż nie tak znów bardzo. Bo w złym się zawsze kryje myśl praktyczna: złodziej, czy kłamca, czy nawet morderca ma swe prawidła mocniej zaszczepione, niż kiedykolwiek ma je cnota; czemuż więc obłęd nie miałby ich też?
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyCzw Mar 12, 2015 11:54 pm

W Czerwonej Twierdzy wszystko było przesycone tonem ciepłego, ciemnego złota, nawet blade światło padające z ciężkich kandelabrów – za każdym zakrętem niezliczone ilości refleksów rozpryskiwały się o wyślizganą posadzkę i niemal oślepiały swą nieposkromioną obecnością. Długie miesiące spędzone w nieustającym mroku odzwyczaiły księcia od równie przytłaczającej liczby bodźców. Rzeczywistość z każdym dniem spędzonym w niewoli ulegała wypaczeniu, aż do tej porażającej chwili, w której stała się zaledwie namiastką, marną karykaturą, obrzydłą chimerą, wyblakłym cieniem przeszłości. Czymś, co należy kochać, hołubić i wspominać, ale raczej jako symbol niż realny stan rzeczy.
Kiedy do tego doszło?
Kiedy Martell – najpewniej nie tyle dla własnej wygody, co w heroicznej próbie wyparcia brutalnego otoczenia – postanowił zrezygnować z własnych wspomnień, zakopując je pod grubą warstwą popiołów, skrywając za gęstą chmurą cuchnącego dymu, bezwzględnie wyrzucając z pamięci obrazy tych, których twarze wywoływały przeszywający, nieznośny ból tam, gdzie niegdyś biło serce? Trystane nawet nie zauważył, gdy – już po opuszczeniu lochów – zaczął okazywać niemal przerażającą obojętność na zewnętrzne czynniki, zupełnie jakby zapomniał o otaczającej go rzeczywistości. Owszem, wiedział, że za murami Końca Burzy istnieje inne, lepsze, znajome życie, lecz opuszczał twierdzę tak rzadko, iż świat poza nią kojarzył mu się wyłącznie z mglistym wspomnieniem. Postępująca apatia była niczym zaraza zbierająca krwawe żniwo, której jedyną ofiarą był dornijski książę.
Ponad rok.
Wystarczająco wiele czasu, by żałoba po śmierci Martella zastąpiona została chorobliwą pogonią za przyjemnościami – gdyby Trystane wtedy, w Wąwozie, poniósł śmierć (powinien umrzeć, powinien polec z tysiącami innych, to był jego obowiązek – jedyny, jakiego wymagał Edric), Qoren Sand nie stałby tu dzisiaj, nie zaciskałby dłoni w pięści, nie czynił wyrzutów i najpewniej kroczyłby własną ścieżką, niezależny, niepohamowany, niezważający na przeszkody, które los ciskałby pod jego nogi. Prowadziłby własne życie, takie, jakie udawało mu się wieść dotychczas, zaś wspomnienie dornijskiego księcia spotkałoby to, co tysiące wspomnień przed nim – odeszłoby wraz z pierwszą, pustynną burzą, zniknęłoby pośród miliardów tnących drobin piasku. I mało istotne, jak wiele pytań, odpowiedzi, wątpliwości zostałoby wtedy przemilczanych – czas, a już zwłaszcza czas bezwzględnie skradziony przez wojnę, rządził się własnymi prawidłami. Prawidłami, których zgłębienie niejednokrotnie rodziło kolejne znaki zapytania – zupełnie jak te stawiane przez księcia. Martell często (stanowczo zbyt często, zbyt chorobliwie, z tą niepokojącą, szaleńczą determinacją) zastanawiał się, dlaczego Pan Światła postawił na jego drodze Sanda, dlaczego przed sześciu laty Trystane nie opuścił siedziby rodu Uller na dzień przed przybyciem do twierdzy Qorena, tak, jak miał to w planach.
Dlaczego?
Dlaczego pozwolił, by ówczesny, niezachwiany porządek świata uległ niemal całkowitemu obaleniu? Życie księcia sprzed Qorena było nieporównywalnie prostsze, naiwne do bólu, w pełni ustabilizowane… i oscylowało prawie wyłącznie wokół ksiąg. One poniekąd stanowiły dla Dornijczyka grono oddanych przyjaciół, to właśnie one uczyły go wszystkiego, co powinien wiedzieć o Siedmiu Królestwach, Essos, Wyspach Letnich, historii, geografii, astronomii i sam Pan Światła zechce wiedzieć, o czym jeszcze. To one zdradzały Martellowi tajniki funkcjonowania polityki, to one prowadziły przez zawiłe, kręte ścieżki władzy i w końcu – to one nauczyły księcia, że śmierć, szczególnie zaś jej zadawanie, jest jedynie furtką ku innej, znacznie szerszej perspektywie doczesnych planów. Dzięki księgom Trystane nigdy się nie nudził, nie czuł się samotny, potrafił znaleźć w każdej sytuacji. Uwielbiał woń i subtelny szelest pergaminu, kunszt starodawnych sztychów, nasycone barwy rycin, pajęcze siateczki map. Książę kochał słowo pisane…
… ale gdy spotkał Sanda, wszystko, co znał dotychczas, przestało mieć jakikolwiek sens. Było śmieszne. Po prostu śmieszne, co Martell doskonale dostrzegał w pobłażliwym (aby na pewno?) spojrzeniu Qorena, gdy chybotliwe światło świecy rzucało pomarańczowe blaski na kruche woluminy ścielące stoły w komnacie księcia.
- Powinienem być Ci za to wdzięczny? – niewiele brakowało, by roztargniony, niemal niezauważalny uśmiech Dornijczyka przerodził się w zbolały grymas szyderczości… i jeszcze mniej, aby sam Trystane nie dodał głośno powinienem uklęknąć i podziękować?. Byłoby w tym coś z sadyzmu, z najczystszej formy znęcania się zarówno nad Sandem… jak i samym sobą. Książę mógł skrywać własne uczucia pod maską chłodu, racjonalności, zimnego pragmatyzmu, mógł z właściwym sobie uporem udawać, że wszystko jest w porządku, mógł wodzić bękarta za nos, doprowadzając go na sam skraj wytrzymałości i z zimną satysfakcją przyglądając się, jak kolejne tamy jego samokontroli pękają z trzaskiem, ale…
Nic mnie to nie obchodzi.
Pięć słów, zlepek sylab wypowiedzianych zduszonym tonem, płonące wewnętrznym blaskiem spojrzenie – Qoren o tym nie wiedział, nie podejrzewał, najpewniej nawet nie przeszło mu przez głowę, że w podobnych chwilach to w księciu pękają zapory, że właśnie w takich momentach – gdy bękart był do bólu szczery i nie ukrywał trawiącej go pasji – Trystane odnajdywał w sobie okruchy, poszczerbione odłamki, rozbite cząstki własnego ja.
- Zapytaj kotów. – po ustach księcia przemknął cień uśmiechu, kiedy – wciąż pogrążony w treści listu – zdobył się na krótki przebłysk rozbawienia, co zakłócić zdołały dopiero kolejne pytania zadane przez Qorena. Martell zmrużył delikatnie oczy, w końcu odrywając spojrzenie od szeleszczącego w dłoniach pergaminu i przenosząc roziskrzony wzrok na bękarta.
- Zadajesz zbyt wiele pytań, Sand. – Trystane złożył w palcach list, dokładnie zważając na każde zagięcie sztywnej karty, która po chwili zniknęła w dębowej szufladce nocnej szafki. – Ja z kolei udzielam zbyt mało odpowiedzi.
Do czego oboje zdołaliśmy przywyknąć, prawda?
Martell ujął w dłoń rąbek wamsu, z zaskakującą sprawnością unikając spojrzenia Sanda – na tą krótką, kluczową chwilę uwaga księcia poświęcona została brudnemu materiałowi, który niemal natychmiast obudził w Dornijczyku irracjonalną złość.
- Nie chcę o tym mówić. Nie dzisiaj.
Tak zwyczajnie było w obecności Qorena – Trystane stanowczo zbyt często tracił swój wyważony, wypracowywany przez lata spokój. Nawet księgi nie dawały wytchnienia. Wydawały się mdłe, bez znaczenia, suchy szelest papieru jedynie drażnił. Martell nie potrafił już znajdować w nich odpowiedzi na wszystkie trosk, czasami nie pojmował nawet, co się z nim stało.
Książę zmarszczył gniewnie brwi, posuwając się do czynu, którego nikt nie określiłby racjonalnym w obecnej sytuacji – nim bękart zdołał zadać kolejne pytanie, Trystane wprawnym, zwinnym ruchem pozbył się zabrudzonego wamsu, z niemal namacalną pogardą w szarych tęczówkach ciskając go na łóżko. Nagą skórę brzucha, klatki piersiowej i ramion natychmiast owionął nieprzyjemny, jesienny chłód czający się w murach Czerwonej Twierdzy, jednak Dornijczyk ani myślał poddawać się zimnu – miast tego, z hukiem otworzył kufer spoczywający po lewej stronie łoża i w absolutnej ciszy jął w nim szukać przyodziewku do przebrania.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Mar 13, 2015 2:31 pm

Królewska Przystań zdawała się być przede wszystkim domem dla wszelkiego rodzaju zbrodni. Idealne miejsce dla łotrów, począwszy od intrygantów i kłamców na królewskim dworze, których ambicja sięgała dużo dalej niż zamordowanie kurwy, aż po tych najmniejszych, których życie ograniczało się do uliczki w Zapchlonym Tyłku. Złodzieje, mordercy, gwałciciele i przemytnicy – wszyscy oni mogli znaleźć tu dla siebie raj. W obskurnych oberżach co rusz ktoś dobijał kolejnego z parszywych interesów, na każdym zakręcie trwała obnażona prostytutka, nie zwracając uwagi na deszcz i niepogodę.
Królewska Przystań zdawała się być więc idealnym miejscem dla Qorena.
A mimo to, ledwie przekroczywszy bramy stolicy, miał ochotę zawrócić konia i spierdolić stąd jak najszybciej. Królewska Przystań cuchnęła i była ciemna – zwyczajnie brakowało w niej światła. A Sand, jako mały chłopiec bał się ciemności. Ciemności, w którą wciągnął go zamorski kupiec; ciemności lepkiej i nieprzyjemnej, boleśnie ograbiającej z niewinności i wszystkiego co ludzkie. Tamten moment odcisnął nań tak wielkie piętno, że przez następne lata zasypiał przy zapalonej świecy.
Sand dawno już wyrósł z tego strachu, pozostawił go za sobą wraz z lękiem, że pod jego łóżkiem czai się potwór. Teraz zwyczajnie nie przepadał za ciemnością, wciąż wiedząc, że ta absolutna pochłania człeka dokładnie, wykrzywia jego istnienie, rozrywa i niweczy. Kto czuł się bezpieczny, nie widząc nic? Wtedy wszystko się wygina, przekręca i znika, a pustka będąca istotą ciemności wszystko pochłania.
A w stolicy Siedmiu Królestw niektóre uliczki nawet za dnia zdawały się być pochłonięte przez noc.
Ale podobno najciemniej jest tuż przed wschodem słońca.
Czasami, ba! Bardzo często, ten moment był dla Sanda najprzyjemniejszym momentem dnia, gdy Martell, miast zasnąć po długich godzinach doprowadzania go do szaleństwa, pochylał się nad kolejną księgą. Qoren zdawał się sądzić, że wszystkie te jego księgi i woluminy to kompletna strata – cóż mu po nich? Jeśli nie mógł dotknąć, posmakować, usłyszeć tego, o czym czytał. Świat można było poznać jedynie przez zmysły, doświadczenie tego na własnej skórze – przynajmniej w mniemaniu bękarta z Hellholt, dlatego uśmiechał się pod nosem i kiwał głową, pomrukując mhm, gdy Dornijczyk zaczynał mu coś opowiadać. Później wyrzucał sobie, że stwarza wrażenie ignoranta i doprowadzi do tego, że to w końcu się skończy.
Choć właściwie był ignorantem – niezbyt interesowała go sama treść informacji przekazywanych przed dornijskiego księcia, a sam fakt, że mówił, z rozemocjonowaniem, z przejęciem i fascynacją, porównywalną do tej, z jaką Sand wodził nosem po wewnętrznej stronie jego ciepłego uda.
-Nie. – odparował jakby obojętnie, spoglądając gdzieś w bok – nie mogąc wytrzymać spojrzenia Trystane, którego… nie potrafił rozszyfrować. Wyrzucał sobie, że jest zbyt głupi, że brakuje mu bystrości umysłu, jaka cechowała Martella, by mógł zrozumieć to, co naprawdę się dzieje na tą zasłoną z chłodnego rozsądku, której przecież tak nie znosił. Sand lubił przełamywać ten chłód, niemal brutalnie wyciągając zza jego odłamków najprawdziwszą pasję, lecz samo to kosztowało go wiele… kombinowania.
Trystane Martell był trudną do odgadnięcia zagadką, nad którą Sand głowił się już od sześciu laty i gdy tylko myślał, że jest już blisko tajemnicy poznania – ta przemykała mu przez palce, ginąc w gorącym piachu niby inne ziarenko.
-Kto pyta, nie błądzi. – wypalił Qoren, prychając śmiechem pod nosem i dłonią targając włosy na głowie – zawsze tak robił, gdy nie wiedział co konkretnie zrobić. A w obecności Martella nie był pewien, co właśnie powinien bardzo często. Klęknąć to zawsze była dobra opcja, lecz teraz on sam ją wykluczył.
Nie chcę o tym rozmawiać. Nie dzisiaj.
To kiedy?

Sand zacisnął zęby, doskonale wiedząc, że nie mają wiele czasu – jego obecność w Czerwonej Twierdzy nie była pożądana, zaś obecność Trystana – policzona. Gdy wróci do Końca Burzy – bękart mógł się z tym nie zgadzać, kręcić głową i wyklinać Burzę na wszelkie, najbardziej wulgarne sposoby – a wróci na pewno, nie wiedział ile czasu upłynie, nim znów będzie mógł go zobaczyć. Zobaczyć, poczuć jego zapach, ścisnąć podbródek, zmuszając do patrzenia mu w oczy – nie wiedział, a sama świadomość, że może upłynąć rok, dwa, trzy lata, napawała go… bólem.
Sand wciąż, niedosłownie, brodził w ciemności, podążał na oślep za echem niczego i jedynie Martell palił w tej ciemności świecę, źródło słabego, lecz wciąż światła.
Nie minęła chwila i to światło jęło zamiast spokojnie płonąć, to niepokojąco trzaskać. Qoren miał wrażenie, nie, był pewien, że to jakiś rodzaj gry. Choć właściwie – niczego nie był pewien, bo gdy Trystane zrzucił z siebie wams, poczuł jak przez żyły miast krwi, płynie wrząca lawa. Dreszcz, przebiegający po plecach, ruszył go z miejsca.
Emocje buzowały w Qorenie zupełnie tak, jak rój rozwścieczonych pszczół, uderzając o siebie i jego żebra od wewnątrz, doprowadzając do tego, że po otworzeniu oczu przez chwilę nie widział nic. Ale mimo to niemal bezszelestnie znów pokonał dzielącą ich odległość i pomimo wcześniejszego odsunięcia, znów zamknął Martella w niedźwiedzim uścisku, splatając ramiona na jego klatce piersiowej, napierając nań własnym pożądaniem. Gorący oddech bękarta ginął gdzieś przy lewym uchu księcia.
-Nie wiesz… nie masz pojęcia jak… jak ja bardzo… – gorączkowy szept, urywanie wyrywał się z jego gardła, tak niepewnie i niemal drżąco, że Sand nie mógł nawet dokończyć tego, co chciał powiedzieć. Nigdy nie potrafił tego zrobić. Zaczynał i nie kończył, Nidy nie trafiając do sedna sprawy i nie mówiąc Martellowi tego, co chciał mu powiedzieć – mając nadzieję, że będzie wiedział.
Minęło uderzenie serca, może dwa. Bękartowi zdawało się, że dużo więcej, był niemal sparaliżowany ciepłem, którego pragnął od ponad roku. Usta wodziły przez moment po szyi, zostawiły nań wilgotny ślad, podczas gdy woń mydła i ksiąg wdzierała się brutalnie w jego nozdrza, drażniąc zmyły i chcąc zmusić bękarta do kolejnych kroków, ale pomimo to… odsunął się sam. Najpierw chciał na niego naprzeć, szarpnąć w stronę łoża, zburzyć opór i złamać ten rozsądek, za którym się zasłonił, ale tego nie zrobił. Wypuścił Martella z uścisku, odsuwając się jak poparzony i odwracając napięcie, zażenowany własną słabością, by opaść ciężko na krzesło i przysunąć się do stołu.
Spokojnie wziął sztućce do reki, przysunął do siebie talerz z zimnym jedzeniem i zaraz wcisnął sobie spory kawałek mięsa do ust.
-Były lord High Hermitage poddał się prawie bez oporu. Edric chce, by nowym został wasz brat. – ciche, suche informacje wypływały z jego ust jak woda w rwącym potoku, jakby nic przed chwilą się nie stało - absolutnie nic. Sand cały czas się uśmiechał, w międzyczasie konsumując to, co miał na talerzu i pomrukując coś o dobrym winie.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyPią Mar 13, 2015 9:37 pm

Pierwszą rzeczą, na którą Trystane Martell zwrócił uwagę, gdy niemal dwanaście dni imienia temu po raz pierwszy przybył do Królewskiej Przystani, był fakt, że wcale nie jest tak ciepło, jak się spodziewał. Książę słyszał, że w stolicy Siedmiu Królestw zawsze świeci słońce i można się kąpać w jego promieniach przez cały rok… tymczasem, gdyby ktoś zaproponował Dornijczykowi taką kąpiel, wolałaby pozostać brudny i zapewne dorzuciłby kilka cierpkich słów. W najwcześniejszych wspomnienia Martella miasto kuliło się pod szarym niebem pokrytym pękatymi chmurami, od morza wiała ostra bryza, zaś krople zimnego deszczu od czasu do czasu uderzały go w policzki… a jednak książę miał zamiar patrzeć na słoneczną stronę życia.
Pewnie to po prostu gówniany dzień, pomyślał wtedy, starając się ukryć przed wiatrem za plecami Edrica. Wszędzie się takie zdarzają.
Choć od tamtej pory minęło wiele lat, Królewska Przystań dzisiaj wyglądała tak ponuro, jak kiedyś – wzdłuż szarej zatoki tłoczyły się budynki o wąskich oknach i zapadających się dachach. Na nabrzeżu kłębili się ludzie, którzy wcale nie wyglądali na szczęśliwych. Ani zdrowych. Ani bogatych. W powietrzu unosił się silny zapach czy raczej - straszliwy smród. Zgniłe ryby, stare zwłoki, dym z palonego węgla i pełne latryny. Jeśli tak wyglądał nowy dom Ivory... to trudno nie być zawiedzionym. Jeszcze wczorajszego wieczoru Trystane pragnął czym prędzej opuścić Czerwoną  Twierdzę i wrócić do Końca Burzy, gdzie jedyną przykrą wonią był wyłącznie strach, który niemal przesiąknął ściany książęcej komnaty – wszystko to stanowiło jednakże niską, niemal śmieszną cenę, jaką przyszło zapłacić Martellowi za namiastkę wolności… i poczucia bezpieczeństwa. Dornijczyk miał dosyć   wojny, prowadzenia ludzi na śmierć, zabijania oraz wszystkiego, co się z tym wiąże – i paradoksalnie, niewola w Końcu Burzy właśnie to mu zapewniła. Jedyną konsekwencją była czerń; wszechobecna, dusząca czerń siejąca spustoszenie w umyśle. Trystane od ponad roku miał wrażenie, że unosi się w niej, bez sennych marzeń, bez choćby iskry nadziei, bez płomyka ukojenia. Samotność spowijała go, dzieliła się z nim samą sobą, zaś sam książę tulił się doń w ciepłej, bezwietrznej pustce, która zapewniała złudne ukojenie. Przez ponad rok czerń dla Martella była wszystkim…
… aż do przybycia tutaj. Aż do ujrzenia siostry, aż do ostrożnego dotknięcia wyraźnego, na swój sposób niepokojącego dla każdego mężczyzny zaokrąglenia pod szatami, aż do poczucia delikatnego kopnięcia dziecka w jej łonie… aż do doświadczenia doskonale znanego smaku Qorena na ustach - smaku, którego książę mimowolnie szukał, koniuszkiem języka przejeżdżając po dolnej wardze. Właśnie wtedy Trystane pojął, że jego bliscy nie zniknęli – przez cały czas byli tam, poza jego snem, rozpoznawalni, a przy tym nie do końca rzeczywiści. Dotychczasowe roztargnienie uleciało niemal bezpowrotnie, gdy Martell usłyszał krótką, niepokojąco obojętną odpowiedź Sanda – książę zamarł w niemal bolesnym odruchu, nie mogąc, nie potrafiąc oderwać wzroku od bękarta. Coś w jego zachowaniu - być może krótki cień niepewności przemykający po przystojnej, ogorzałej od słońca i wiatru twarzy – sprawiło, że w piersi księcia serce drgnęło przenikliwie, zupełnie jakby  Martell zamiast niego miał małe, przerażone zwierzątko, które za wszelką cenę pragnie wyrwać się na zewnątrz, w akcie desperacji boleśnie obijając się o żebra. Nie pomógł nawet sztuczny wybuch wesołości Sanda, ani tym bardziej roztargniony, bezwolny gest, tak doskonale znany Martellowi – Trystane w bezruchu obserwował palce Qorena delikatnie szarpiące ciemnobrązowe, zmierzwione od wiatru włosy…
… i wtedy zrozumiał. Zrozumiał, że głęboko, głęboko w jego wnętrzu wciąż żarzył się węgielek determinacji, pasji, pożądania, choć czynił to słabo, słabiutko. Kiedyś ryczał ogniem jak kowalski piec, w niewoli zaś zasypiał, zmierzając do zupełnego zaniku… aż do dzisiaj.
Aż do obecności Sanda w komnacie, do momentu, w którym bękart ponownie zburzył dzielący ich mur, do chwili, w którym nagle znalazł się przy Martellu, zdeterminowany, nieustępliwy… taki, jakim zapamiętał go Trystane. Qoren nie dał mu choćby cienia szansy, by odsunąć się, wyplątać z uścisku, uciec spod dominującej władzy potężnych ramion - nim książę zdołał zareagować, poczuł na nagiej skórze silne, szorstkie dłonie bękarta przemierzające kolejne centymetry ciała. Maleńki fragment świadomości Martella sennie obserwował, jak rozżarzony do białości węgielek pożądania pod wpływem cichego, niespokojnego szeptu Sanda rozpala się do migoczącej, bladej czerwieni, pociągając za sobą coś jeszcze – reakcje, których Trystane nie mógł… i nie chciał kontrolować. Dłoń księcia ostrożnie przesunęła się po szyi Qorena, opuszki palców zahaczyły o łukowatą bliznę na obojczyku i niemal natychmiast odnalazły ścieżkę ku porośniętemu szorstką szczeciną policzkowi, gdzie odnalazły cel wędrówki; gorący dotyk ust Sanda na skórze, jego nierówny, ciepły oddech muskający szyję, spragnione dłonie błądzące po nagich plecach – przytłumione pożądaniem bodźce zakłócały odbieranie rzeczywistości, wyzuwały z resztek racjonalności i sprawiały, że… cała reszta przestawała mieć znaczenie. Nawet szept, cichy, drżący szept bękarta zdołał wyrwać z ust Martella wyłącznie ciche
- Qoren…
natychmiast niknące w nierównym, gorącym westchnięciu.  Pod wpływem pieszczot Qorena, Trystane stracił władzę nad własnym ciałem, podniecenie uciskające podbrzusze napełniło zmysły słodkim bólem, zaś całe ciało krzyczało, wyło, błagało, by Sand zbliżył się jeszcze bliżej, by jego usta podrażniły rozchylone, spragnione pocałunku wargi księcia…
… ale w chwili, w której bękart odsunął się nagle, pozostawiając Martella rozpalonego, zbitego z tropu, obdartego z chłodnego spokoju, pozbawionego możliwości rozpuszczenia się w znajomej rozkoszy, nie pozostało nic poza…
Wieko skrzyni zatrzasnęło się cicho, gdy Trystane drżącymi dłońmi naciągnął na siebie biały, wyraźnie odcinający się od opalonej skóry wams. Zdrętwiałe palce z trudem zdołały zapiąć kilka dolnych guzików, zaś wzrok za wszelką cenę starał się uniknąć wędrówki ku zasiadającemu za stołem Sandowi… lecz gdy tylko z jego ust padło imię Księcia Dorne, roziskrzone spojrzenie natychmiast pomknęło ku Qorenowi.
- Quentyl jest…
… jeszcze chłopcem, Edric musiał postradać zmysły, by obarczać go podobnym brzemieniem!
Kłamstwo.
Quentyl był chłopcem, gdy opuszczałem Słoneczną Włócznię. Od tamtej pory stracił żonę, dziecko, Ivory… mnie.

- … gotowy, by sprostać temu zadaniu. – zakończył cicho Martell, ostrożnie pokonując kilka kroków, które dzieliły go od odwróconego plecami Sanda. Jeśli Qoren lada moment by wstał, wyszedł, tak po prostu, jakby nigdy nic, Trystane najpewniej straciłby resztki gruntu pod nogami. Gdy tylko bękart znikał ze Słonecznej Włóczni, oddelegowany przed Edrica na drugi koniec Dorne, myśli księcia nagle wypełniała tęsknota za czymś nieokreślonym, gnębiły go nagłe lęki albo ataki irytacji. Nie mógł czytać, pisać, walczyć. Zresztą… nie chciał, raz za razem pytając samego siebie z furią: i po co to wszystko?
A teraz?
Teraz, gdy już udało mu się odzyskać choć namiastkę wolności, wciąż powracały do niego wizje krwawych walk i eksplodującego ognia. I twarz. Przystojna, o ostrym profilu, roześmianych ustach i oczach jak bezdenne studnie, z cieniutką, czarną otoczką wokół ciemnobrązowych źrenic.
Trystane zatrzymał się tuż za plecami Qorena, przez krótki moment walcząc z wahaniem – wahaniem, które Martell odparł z determinacją, palcami muskając silny kark Sanda. Dłoń księcia przesunęła się delikatnie po szyi mężczyzny, po chwili zaś dołączyła do niej druga, powtarzająca wcześniejszy gest z niemal lustrzaną precyzją.
- Jak długo zostaniesz w stolicy? – cichy szept rozbrzmiał spokojnie w gęstej ciszy, gdy Trystane pochylił się nad Qorenem, delikatnie muskając ustami płatek jego ucha. Palce w tym czasie niestrudzenie wędrowały po karku Sanda, ostrożnie gładząc gorącą skórę i łagodnie masując powęźlone, napięte od konnej podróży mięśnie, zaś samo spojrzenie, choć spokojne, czujnie wpatrywało się w czubek głowy mężczyzny, zupełnie jakby Trystane pragnął zapisać w pamięci najdrobniejszy szczegół związany z Qorenem…
… choć uczynił to lata temu.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptySob Mar 14, 2015 3:21 am

Gdy był chłopcem, liczącym sobie kilka, później kilkanaście dni imienia, często zrywał się przed świtem, przemykał korytarzami Hellholt jak cień, by opuścić siedzibę rodu jego ojca i znaleźć się w mniej szlachetnej części twierdzy. Wspinał się wówczas po rozłożystych, grubych gałęziach figowego drzewa, by obserwować zwierzęta prowadzone na rzeź. Owce i kozy, tak często hodowane w Dorne, wszystkie opierały się i nie chciały iść. Mężczyźni poganiali je biciem długimi kijami po tylnych nogach i krzykiem, by poruszały się szybciej, by jak najprędzej mieć to już za sobą.
Kilka lat później często o tym myślał, gdy wyrzucony ze snu, musiał stawiać czoła codziennej męczarni. Zdawałoby się, że żyje lekko – bez zmartwień, bez zobowiązań, bez obowiązków ciążących mu na barkach. Był odpowiedzialny jedynie za siebie, nie miał żony, ani potomków – ludzi pod sobą, czy tytułu zobowiązującego go odpowiedzialności, tym bardziej nie miał. Jak kot podążał tam, gdzie pragnął, brał to, czego chciał, nie bacząc na konsekwencje. Żył z dnia na dzień, podejmując decyzje w ostatnim momencie, nigdy nie pozostając zbyt wiele czasu w jednym miejscu. Qoren Sand należał do ludzi, którzy nudzą się bardzo szybko – a w szczególności ludźmi. Rzadko brał te same dziewki kilka razy, nie wspominając o nieczęstych towarzyszach podróży, którym nigdy nie ufał. To było proste, nieskomplikowane życie – dopóki czerpał złoto z Hellholt, jak wodę z niedornijskiej studni, mógł takie wieść. Nieskomplikowane, jałowe i puste. Bezużyteczne i irytujące. Sand z irytacją zmuszał się do otwierania oczu i intensywnego udawania egzystencji – byleby zapełnić pustkę. Cierpienie jeszcze bardziej przygwożdżało go do życia, bo śmierć była przecież dla tych, którzy namiętnie kochali życie, a on nie miał się z czym rozstawać.
Do czasu.
Do momentu w którym Martell stał się kimś więcej, niż kochankiem na jedną, bądź dwie noce – a stał się tym kimś bardzo szybko. Prędzej, niż bękart by sobie tego życzył i początkowo z tym walczył, oszukując samego siebie, że nie da się nikomu, ani niczemu spętać, założyć sobie kajdan zobowiązań, czy jakiejkolwiek smyczy. Z zaskoczeniem później odkrywał, że wcale nie czuje się spętany, a prawdziwie wolny, wreszcie smakując życia tak, jak należało – mając kogoś u boku. Dornijski książę samą swą cichą, spokojną obecnością koił zszargane nerwy, budził do życia przegniłe struny człowieczeństwa, wzniecał wewnątrz bękarta płomień i przynosił spokój. Sprawiał, że Sand wyciszał się nienaturalnie i nie była to sprawa wyłącznie zajętych ust.
Bitwa w Wąwozie i zniknięcie księcia niemal przywróciły go do wcześniejszego, chorobliwego stanu. Prawie. Bo choć utracił to, co utrzymywało go przy życiu przez ostatnie pięć dni imienia, to od ostatecznego odpłynięcia w nieżycie, nie śmierć, a nieżycie, powstrzymywała go jedynie ta wizja, ta tęsknota i resztka nadziei, kiełkująca w pustce nieśmiało i słabo, jak karłowate rośliny na pustyni.
Poruszał się, czuł, jak połamana kukła przez całe kilkanaście księżycy, do momentu w którym przekroczył próg tej komnaty, do momentu, w którym wpił się w usta Trystane, do chwili, w której szeptał jego imię – dopiero wówczas poczuł wszystko przestaje pachnieć szarością, czuł jak krew w żyłach znów staje się lżejsza i gorętsza, jak duży ciężar zsuwa mu się z ramion. Nie potrafiłby tego opisać, nie odnalazłby słów, których zawsze tak bardzo mu brakowało.
-To dorosły mężczyzna, nie jest cipką, sprosta. – odparł Sand, przeżuwając warzywo, nie mające smaku. Nic w Królewskiej Przystani, ani innym miejscu, niebędącym Dorne – nie miało smaku. Jakby mieszkańcy pozostałej części Siedmiu Królestw mieli upośledzony zmysł smaku, zadowalając się miałką papką, imitującą żywność, lecz uparcie powiadali, że to Dornijczycy mieli wypalone języki od zbyt ostrych przypraw.
Gdy Trystane dotknął palcami jego karku – to jego wszystkie zmysły stały się upośledzone.
Sand stracił zdolność poruszania się. Znieruchomiał jak posąg, zastygając w miejscu, z ręką w połowie drogi do ust. Po chwili odłożył widelec i poddał się przyjemnemu otępieniu, które wywoływał dotyk dornijskiego księcia na jego skórze. Ten dotyk nie pozwalał mu się ani skupić, ani nawet myśleć, zmuszając go do poddania się sobie w każdy możliwy sposób. Sand wciągnął głośno powietrze do płuc, prostując i pochylając lekko głowę, gdy silne dłonie Martella zstąpiły na ramiona.
-Tak długo, dopóki Ty stąd nie wyjedziesz. – odparł spokojnie, nienaturalnie spokojnie i cicho, szeroko otwierając oczy.
Resztki samokontroli, wypracowanej przez ostatnie lata silnej woli, ostatecznie runęły, pozostawiając Sanda takim, jakim był tak naprawdę. Uniósł widelec po raz ostatni, wsunął do ust kawałek mięsa i przeżuł go spokojnie.
Pierdolić to.
Gwałtownym ruchem odepchnął od siebie talerz, tak mocno, że zatrzymał się na drugim końcu długiego stołu, a ciszę przerwał hałas, z jakim Qoren wstał z krzesła, odstawiając go gdzieś na bok. Bo przestał już myśleć, ani się kontrolować i chciał dostać tylko to, czego pragnął. Teraz, już, natychmiast. Wszystkie mięśnie i każdy z osobna drżały z podniecenia, przez żyły i tętnice płynęła wrząca krew. Sand przyciągnął do siebie mężczyznę, bezceremonialnie i bez oporu, tym razem błądząc dłońmi po jego mięśniach brzucha, plecach i męskości bez najmniejszego zawahania. Ruchy miał gorączkowe i napastliwe, jakby dornijski książę zaraz miał znów wyrwać się z tego uścisku – a na to nie zamierzał pozwolić.
Nim padło jakiekolwiek słowo protestu – bękart wpił się w jego usta tak gorączkowo, jakby całował go po raz pierwszy. Przesunął koniuszkiem języka po jego dolnej wardze, smakując pite jeszcze przed kwadransem wino, przygryzł ją mocno, niemal boleśnie, całując go coraz zachłanniej. Stracił wszelką kontrolę (jakby kiedykolwiek ją posiadał), chwytając Trystane za ramiona i obracając, by popchnąć go na stół. A gdy już się nad nim pochylił, zawisnął z twarzą o zaledwie cal od jego, przez jedno uderzenie serca nie potrafił odwrócić wzroku od jego, otworzył bezgłośnie usta, raz, potem drugi, aż w końcu z jego gardła słowo: tęskniłem wyrwało się samo, wbrew wszelkiemu rozsądkowi i niechęci do mówienia takich słów. Ukrył własne zaskoczenie, wpijając usta w szyję Martella, składając na niej mocne pocałunki i wilgotny ślad, schodząc coraz niżej. Niecierpliwe dłonie Qorena chwyciły poły wamsu i pociągnęły mocno, rozrywając guziki, zamiast po ludzku je odpiąć – a zaraz potem usta bękarta przeniosły się z szyi, na tors i przyjemnie zarysowane pod smagłą skórą mięśnie brzucha, które całował równie gorączkowo, prawie dygocząc z rozpierającego go od wewnątrz pożądania. Oddychał szybko, płytko, kręciło mu się od smaku skóry Martella w głowie, gdy schodził niżej i niżej, aż wreszcie przystanął, gdzieś w okolicy pępka, tylko po to, by unieść pociemniałe od żądzy spojrzenie na oczy Trystana i…
… bezczelnie się uśmiechnąć.
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptySob Mar 14, 2015 9:41 pm

Ogorzała od słońca, gorąca skóra delikatnie ustępowała pod ostrożnym, choć stanowczym naciskiem palców księcia; kciuki rysowały na ciele równie okręgi, wędrując powoli z silnego karku ku umięśnionym ramionom, gdzie zatrzymały się na moment i dopiero wtedy – jakby z namysłem – musnęły wyraźnie zarysowane, skryte pod skórzaną zbroją obojczyki, w których zagłębieniu  Trystane dziesiątki, jeśli nie setki razy ukrywał nos. Wyraźna, ostra woń potu Qorena syntezowała się w tamtych chwilach z leniwym zapachem osiągniętego spełnienia, zaś promieniujące od skóry ciepło uspokajało szaleńczo trzepoczące serce  i otulało Martella całunem snu. Już przed kilkunastoma laty książę - gdy tylko jął wyrastać z wieku chłopięcego - zdał  sobie sprawę z tego, że ma w sobie coś szczególnego, coś, co przyciągało do niego ludzi podobnej konduity. Będąc żmiją, zaczął poszukiwać we wszystkich zakątkach Dorne innych, jadowitych gadów, kochanków, u których małe żyłki widoczne pod skórą wywoływały dreszcz podniecenia. Mężczyzn, u których zawsze można było wyczuć mocny puls w nadgarstku, kobiet zdolnych usłyszeć pióro piszące po pergaminie i zachwycać się wielkością plamy atramentu na białej kartce. Ludzi - tak jak Martell - dostrzegających drobinki piasku wkradające się pomiędzy włókna dywanu, obdarzonych percepcją pozwalającą rozpoznać różnice kolorystyczne tańczących na ścianie refleksów. Istoty, którym smród portowej karczmy o świcie przypominał o nietrwałości człowieczego bytu. Intensywne, na swój sposób rozpaczliwe poszukiwania zaowocowały spotkaniem, które niemal całkowicie zmieniło bieg życia księcia…
… i które pozwoliło mu poczuć, że naprawdę istnieje.
Trystane wie, że w gruncie rzeczy początki jego relacji z Qorenem były objawem straszliwej choroby wynikającej z dojmującej ciszy, samotności, braku zrozumienia i boleśnie poranionych uczuć. Martellowi przed sześciu laty wydawało się, iż niezobowiązujące, przelotne spotkania z Sandem były jedyną formą oddania się i komunikowania – tworząc więź z bękartem, robił to w najbardziej naturalny sposób: używając mowy ciała. Książę rozumiał, że ludzie potrzebują, chcą, muszą nazywać rzeczy po imieniu, upraszczając je za pomocą słów. Mylili się jednak, uważając, że dzięki temu będą mogli je pojąć - spośród tłumu ślepo wierzących w podobne założenie, to właśnie Qoren wyraźnie odbiegał od utartego schematu. Gdy Martell przed ponad sześciu laty w siedzibie rodu Uller ujrzał go po raz pierwszy, niemal natychmiast rozpoznał w nim bestię swego pokroju – kogoś, kto stara się coraz rzadziej komunikować za pomocą słów… i coraz bardziej liczyć na porozumienie ciał. W obecności Sanda czas zdawał się wymykać wszelkim poznanym dotychczas prawidłom. Zwolnił, zgęstniał, przesypywał się mozolnie przez wąskie sitko wspomnień leniwie przepływających przez umysł księcia. Jak dużo czasu minęło od ich ostatniego zbliżenia?
Wiele. O wiele za wiele.
Wojna, bitwa, niewola, ocean bólu, cierpienie, którego nie dało się zmierzyć ani nazwać – wszystko to dawało Martellowi pełne prawo, by zapomniał jaki tak właściwie był Sand, w czym się lubował, co budziło w nim mniej bądź bardziej jawną niechęć… a mimo to książę pamiętał.
Każdy najdrobniejszy, najmniej istotny szczegół.
Smak kropelek wina spijanych z silnych palców, cichy, spokojny oddech podczas snu, wyraźny grymas ust, gdy mięso nie było wystarczająco mocno doprawione, czujne spojrzenie w karczmie, odprowadzające do drzwi uzbrojonego korsarza. Qoren posiadał w sobie skrajności, które czyniły go na swój sposób wyjątkowym, zaś sam Trystane czasami odnosił wrażenie, że w jego słowach, w dobrych i złych intencjach (oraz ich braku), leży jedna z wielkich tajemnic istnienia. Miłość i śmierć, samotność, pragnienia, zazdrość – wszystko zamykało się w prostolinijności działań Sanda i jego braku zahamowani w okazywaniu swych potrzeb. Martell w obecności bękarta niemal całkowicie tracił kontrolę nad swymi zmysłami, które stawały się niestałe i ulotne niczym maleńkie zwierciadła jego własnej, rozpalonej jaźni. Kolejne ogniki pożądania migały na samym skraju świadomości księcia – błyski potencjału, możliwości, miriady tego popołudnia, w którym Trystane i Qoren w końcu mogli się spotkać, w którym ich cele stawały się jednym – wszystko to przesuwało się rozedrgane jak ulotne konstelacje południowego nieba…
… i na znaczeniu traciła nawet nieubłaganie zbliżająca się chwila oznaczająca rozstanie.
Być może definitywne, być może oznaczające rozłąkę na kolejny rok, dwa, dekadę… lub resztę życia, jaka im pozostała.  
Co bym wolał? zapytał sam siebie, wsłuchując się w słowa Sanda dobiegające niby zza potężnego, grubego muru. Dotknąć, posmakować raz jeszcze - może ostatni - czy spać, śnić, aż nie będzie już żadnych snów, cierpienia, bólu?
Odpowiedź nie nadeszła, zagrzebując Martella pod miękki całun nieistnienia i każąc mu po prostu czekać na to wszystko, co może się wydarzyć.
Albo nie wydarzyć.
- Powinieneś przekazać Edricowi wieści o płci dziecka. – słowa księcia przeszły w cichy pomruk, gdy oparł podbródek na ramieniu Sanda, tocząc zaciekłą walkę z demonami, które po raz kolejny zaczęły kąsać myśli Martella. Przestało mu przeszkadzać nawet mięso, w połowie złożone z tłuszczu, a w połowie z chrząstek; Trystane z doświadczenia wiedział, iż smakowało o wiele gorzej niż pachniało, ale najwyraźniej tak było z większością rzeczy poza Dorne. I gdy paść miały kolejne słowa – najpewniej o Lynette wypowiedziane chłodnym, wyważonym tonem, w którym nikt poza samym Qorenem nie zdołałby wychwycić nuty z trudem powstrzymywanej wściekłości…
on ponownie to zrobił. Gwałtowne odrzucenie talerza zmusiło księcia do poderwania podbródka i odskoczenia od bękarta dokładnie w momencie, w którym ten odsunął krzesło – gdyby nie szybkość reakcji Martella, najpewniej właśnie masowałby kwitnącego na brodzie siniaka, co z kolei stanowiło wystarczający powód, by zdeprymować Sanda, ale…
- Nawet nie prób… - drugi raz dzisiejszego dnia usta Qorena niemal zmusiły księcia do przerwania tego, co zamierzał powiedzieć – gorący, nienasycony pocałunek bękarta brutalnie zawładnął całą uwagą Martella, nie pozostawiając mu choćby cienia złudzeń, że wciąż posiada zdrowy rozsądek, który nakaże odsunąć od siebie Sanda. Zbyt wiele rzeczy zaczęło dziać się jednocześnie, by Trystane spróbował stawiać opór, by chociaż o nim pomyślał, zanim…
… dłoń poderwała się ku górze mimowolnie, bez jakiejkolwiek kontroli – nim książę zdołał pomyśleć, jego palce już wplątywały się w gęstą, jak zwykle przydługą czuprynę Qorena, przyciągając go bliżej, jeszcze bliżej, aż do słodkiego bólu wywołanego przygryzieniem przez bękarta wargi, co – zamiast przywrócić zdolność protestu – wyrwało z gardła Martella cichy pomruk balansujący na granicy zadowolenia… i zachęty.
Ostra, znajoma woń potu Sanda działała niemal hipnotyzująco, wywołując przemykające po ciele dreszcze, które Trystane zaciekle starał się ukryć, poddając rozgorączkowanym pieszczotom Sanda… przez które nagle wylądował na stole, gwałtownie zderzając się z blatem; promieniujący w łopatce ból był jedynie odległym, tlącym się na obrzeżach świadomości uczuciem, nad którym bez problemu dominowało inne, rozlewające się po całym ciele gorącym płomieniem.
Pożądanie.
Czyste, niepohamowane, przekazywane przez Qorena w pierwotnej, dzikiej postaci pożądanie, przez które nowy wams pożegnał się z guzikami, zaś sam Martell – z trudem tłumił śmiech, kątek oka obserwując pozłacane guzy rozsypujące się po posadzce niczym koraliki. Drżąca, spragniona bliskości dłoń księcia przesunęła się na ogorzały od wiatru policzek Sanda, opuszek kciuka delikatnie wygładził  niemal niewidoczną bliznę pod lewym okiem, a kąciki ust – niemogące dłużej ukrywać prawdziwych emocji – uniosły się w przejawie uśmiechu, który wywołało ciche, niemal nieśmiałe
tęskniłem
natychmiast niknące pośród kolejnych pocałunków, którymi Qoren obdarzył szyję, obojczyk, klatkę piersiową i w końcu brzuch, gdzie pieszczota zamarła w decydującym momencie. Roziskrzone, szare tęczówki napotkały wzrok Sanda i przez krótką, króciutką chwilę Trystane napawał się…
nim. Nim całym, począwszy od potężnej klatki piersiowej, to unoszącej się, to znów opadającej pod wpływem przyspieszonego oddechu, kończąc zaś na ciemnobrązowym spojrzeniu, na którego dnie niemal eksplodowały kolejne pokłady pożądania. Paradoksalnie jednak to bezczelny, szeroki uśmiech bękarta był zarzewiem nagłej przekory Martella – opuszki jego palców delikatnie musnęły znajomą krzywiznę nosa Qorena, przesunęły się ku wilgotnym wargom… i powoli, irytująco niespiesznie powędrowały na nagą skórę brzucha księcia, stamtąd prąc nieustannie ku wyraźnemu wybrzuszeniu w spodniach.
- Myślałeś o mnie, Sand? – palce ostrożnie ujęły rzemyk, jednym, stanowczym szarpnięciem rozwiązując niewielki supełek wieńczący wiązanie.  – O ciele, zapachu? – usta rozciągnęły się w niemal leniwym uśmiechu,  gdy kolejne szarpnięcie znacznie poluzowało splot rzemieni. Dłoń zamarła na moment w bezruchu, po czym przesunęła się ku podbrzuszu, gdzie koniuszki palców podrażniły gorącą, rozpaloną żądzą skórę. – Smaku, dotyku? Głosie błagającym o więcej... i więcej? – gęstą, niemal namacalną ciszę wypełniło ciche westchnięcie, gdy Trystane odchylił głowę, rozpierając się na blacie stołu z wygodą godną kota wygrzewającego się na słońcu. – Nie mamy całego popołudnia. – zauważył z nagłą rzeczowością, przeczesując palcami gęste, splątane wiatrem włosy Sanda – i choć wewnątrz drżał z niecierpliwości, pragnął doprowadzić rozgrywkę do samego końca, ryzykując nawet niechcianą wizytą strażnika… co nie stanowiło wygórowanej ceny za kolejny dotyk Qorena, za jego kolejną, niewymuszoną pieszczotę, która - teraz, właśnie teraz - była dla Martella niemal wszystkim, czego potrzebował.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata EmptyNie Mar 15, 2015 3:06 am

+18

Sand pamiętał niezliczenie wiele nocy i dni spędzonych z dornijskim księciem.  Każda z tych wspólnie dzielonych chwil miała swe miejsce, lecz żadnej z nich nie potrafiłby określić mianem najlepszej, bo w każdej minucie spędzonej z Martellem było coś. Nie mógł wybrać żadnej z nich i powiedzieć, że znaczyła więcej niż pozostałe. Choć teraz, dokładnie w tym momencie, gdy dłonie błądziły gorączkowo po ciele Trystane, szukając ukojenia i rozkoszy, na myśl przychodziła mu wyłącznie jedna.
W namiocie było wówczas ciemnawo. Grube, ciężkie kotary walczyły z napierającym, dzikim i okrutnym upałem końca lata o spokój i ciszę w tym niemal pustym, bo zastawionym jedynie posłaniem dla księcia oraz stołem, miejscu. Owady brzęczały uparcie, bezmyślnie, natrętnie wysławiając powoli przemijającą powoli pełnię lata. Nie obejdzie się bez krwi. Bez morza krwi, głos starszego wiekiem i doświadczeniem nad młodym dowódcą konnicy Słonecznej Włóczni, broczył w gęstym, gorącym powietrzu, drażniąc i tak podenerwowane nastroje zebranych. Qoren podniósł kielich z w dornijskim winem do ust. Miało rześki, mocny smak. Podnoszący na duchu smak zwycięstwa. Tłusta mucha tępo zatłukła się o ciężką kotarę namiotu, obijając się o nią raz po raz. Im krwawsza bitwa, tym słodsze zwycięstwo, powiedział inny, a Sand zawiesił spojrzenie na milczącym księciu, siedzącym przy stole i wpatrującym się w mapę z taką intensywnością, jak gdyby miał z niej wyjść sam Baratheon i mu się poddać. Zamiast tego zdążyła zapaść noc, tak duszna, że upał nad ich głowami był ogromny, ciężki i wzniesiony do ciosu atramentową barwą nieba, był młotem. Młotem, który opadał, by ich zmiażdżyć. A sucha, spękana ziemia, twarda jak kawał żelaza, to kowadło. Księzyć rozmazywał się, krążył, ślizgał tu i tam. Tylko, kurwa, przeżyj, powiedział mu wtedy Sand, gdy w namiocie nie było już nikogo prócz nich i kilku natrętnych owadów. Cisza mocno zgęstniała, ciążąc im obojgu powagą i wizją rychłej, bolesnej śmierci – co Sand próbował rozładować w właściwy sobie sposób, zaczynając nabijać się i kpić z wroga. Nie wziął wówczas księcia, choć cholerną miał na to ochotę, by tak jak kilka nocy wcześniej sprawić, aby myślał wyłącznie o jego chętnych ustach – a jedynie trwał przez pół nocy, siedząc na tym samym krześle i przysypiając. Ze snu wyrywał go niepokój, że wszystko zaczęło się bez niego i jego obecność była bezużyteczna. A przecież miał konkretny powód i cel, by tam być – nie dopuścić do tego, aby Martell wylądował w piachu.
Podążyłby za nim i bez jego prośby, bądź nawet wbrew rozkazowi samego Lorda – nie było oczywistszej rzeczy. Ani prostszej.
A mimo wszystko spierdolił jedyne zadanie, jakie przed sobą postawił. Egoistycznie, przez następne miesiące, przeżywał własną stratę, boleśnie odczuwając pustkę, jaką pozostawił po sobie Dornijczyk, brak jego obecności – której potrzebował. Samolubnie pragnął jej dla siebie, by obłaskawić własne demony i uspokoić szalejącą otchłań. Jedynie na obrzeżach świadomości boleśnie parzyło poczucie, że go zawiódł. Zawiódł w momencie, w którym był potrzebny.
To wspomnienie mu ciążyło i byłby skłonny prosić o wybaczenie, gdyby umysłu nie zdominowało jedno, przejmujące uczucie, przenikające każdą tkankę i kość Sanda – żądza.
Podczas gdy w różnych sytuacjach tracił nad sobą panowanie, to przy Trystane – tracił wszelką kontrolę nad wszystkim, co posiadał. Nad myślami, zmysłami, uczuciami, a przede wszystkim ciałem. Ręce bez udziału umysłu zdzierały niepotrzebnie odzienie, dotykały i pieściły go bezczelnie; usta same składały roznamiętnione pocałunki i śmiały się w drapieżnych, bezczelnych uśmiechach, zwiastujących jedynie kolejny wybuch lubieżności. Nie panował, nad niczym nie panował i nawet z tym nie walczył. Myśl o poddaniu, oddaniu się mu stawały się silniejsze, niż prawidła rządzące tym światem.
Zabawna rzecz, gdy ktoś taki jak Sand, wpadał w podobny amok z powodu jednej osoby.
Martell był naprawdę dziwnym fenomenem. Qorenowi wydawało się, że go zna. Wiedział, że w zgięciu kolana ma maleńki pieprzyk; że gdy coś naprawdę go rozbawi, to śmiejąc się, przechylał głowę lekko w lewą stronę; potrafił wychwycić zarówno nutę wściekłości, jaki i ukrywanego pożądania, w jego głosie. Doskonale znał sposób jego walki włócznią, wiedział, że gdy czytał – co kilka stron unosił palec do ust, by zwilżyć opuszek i przewrócić następną stronnicę. A pomimo tego – czasami miał wrażenie, że wcale go nie.
To wrażenie nieustannie towarzyszyło od momentu, w którym znalazł się w tej komnacie – Martell wydawał mu się przez krótkie chwile, ułamki sekund zupełnie obcym człowiekiem. Nie mógł go za to winić, za to winił wyłącznie siebie, jego chłód i dystans biorąc za zły znak.
Aż w końcu roztarło się samo, gdy znów poczuł pod palcami i wargami to, co znał. To, czego pragnął przez ostatnie kilkanaście miesięcy tak intensywnie, że niemal boleśnie. To złudzenie zatraciło się w czerwieni, która pochłonęła umysł Sanda bez reszty. Czerwieni prawie tak gorącej, jak ukryte pod sercem pulsujące jądro pożądania.
Zniecierpliwione palce zsunęły z ramion księcia rękawy wamsu, w roztargnionym geście musnęły obojczyk, by w końcu ująć podbródek księcia i zmusić do spojrzenia bękartowi w oczy. Ta iskra, którą zawsze miał spojrzeniu, która zachęcała by podejść i się przy niej ogrzać – teraz płonęła, sprawiając, że krew w żyłach Sanda stawała się coraz gęstsza, gorętsza i cięższa. Skórzana zbroja i brudna pod nią koszula nie pozwalały mu oddychać, pozbył się ich po kilku uderzeniach serca zmagań – a potem wreszcie mógł wziąć naprawdę głęboki oddech.
Usta zatrzymały się tuż nad pępkiem, a ciemnobrązowe spojrzenie śledziło ruch dłoni Martella… sprawiającego, że Sand przestał myśleć w ogóle. Doskonale znany, przekorny ton wywołał dreszcz, biegnący wzdłuż kręgosłupa; momenty, w których książę zaczynał się z nim drażnić, używając do tego nie tylko gestów, lecz również i słów – doprowadzały bękarta do białej gorączki.
-Myślałem. – odparł zaskakująco spokojnie, ujmując w dłonie materiał spodni i ciągnąc je zdecydowanie w dół, by uwolnić jego żądzę.
Trystane mówił, a Sand początkowo nie odpowiadał, pozwalając mu ciągnąć tę grę, zamiast tego zajmując się bardziej rzeczową kwestią, jaką było ujęcie w dłoń jego członka.
-Codziennie, ale…. – wyrzekł, nim ostatecznie pochylił głowę, czując jak palce księcia wplątują się w jego włosy i doprowadził do tego, do czego dążył od momentu ujrzenia dornijskiego księcia – aby mu się oddał. W każdy sposób, choć najpierw wybrał ten, w którym wziął mu w usta. A potem ciągnął to (dosłownie, naprawdę) dalej, chcąc doprowadzić księcia do stanu absolutnego poddania się, do wszechogarniającej błogości, która malowała się na jego twarzy jak żadna inna emocja.
Pragnął jego przyjemności, pieszcząc go nieprzerwanie i z roznamiętnieniem, wodząc dłońmi po obnażonych udach, pomagając sobie dłonią, lecz… Sand był również strasznym egoistą. Dawał przyjemność i jeszcze mocniej pragnął ją brać, czerpać z niej niezliczonymi garściami. Nie wiedział nawet, czy Martell uchwycił moment, w którym się wyprostował i zamiast znów podarować mu rozkoszną pieszczotę, wykorzystał to, że dornijski książę stracił nad sobą kontrolę. Wykorzystał siłę własnych ramion, bezceremonialnie obracając go na stole.
-… ale teraz Ty będziesz myślał o mnie, Martell. – wszystko działo się zbyt szybko, by Sand mógł nad tym jakkolwiek zapanować. Pytanie jednak brzmiało – czy w ogóle chciał? Wsunął własne palce do ust, aby zaraz zniknęły pomiędzy wiadomą częścią ciała dornijskiego księcia, tylko po to by on opuścił własne portki i…
… po prostu go wziął, wchodząc w niego stanowczo.
Bo to, właśnie to, było dla niego teraz wszystkim, czego potrzebował.


Ostatnio zmieniony przez Qoren Sand dnia Nie Mar 15, 2015 4:33 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Komnata Empty
PisanieTemat: Re: Komnata   Komnata Empty

Powrót do góry Go down
 

Komnata

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 2Idź do strony : 1, 2  Next

 Similar topics

-
» Komnata
» Komnata
» Komnata
» Komnata
» Komnata

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Westeros :: Włości Korony :: Królewska Przystań :: Czerwona Twierdza :: Komnaty gościnne-