a
IndeksLatest imagesRejestracjaZaloguj
Dziedziniec



 

 Dziedziniec

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyNie Wrz 01, 2013 11:17 am

Koniec Burzy, o czym wie zapewne każdy mieszkaniec Siedmiu Królestw, nie jest zwyczajnym zamkiem. O wiele bezpieczniej jest nazwać go raczej twierdzą, niźli zamczyskiem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Potężny mur kurtynowy i olbrzymia, strzelista wieża z daleka sprawiają wrażenie ponurych oraz groźnych, im jednak człek jest bliżej siedziby Baratheonów, tym bardziej zaczyna rozumieć swój błąd - Koniec Burzy to niezdobyta forteca, do której zbliżanie się za każdym razem podnosi włoski na karku. By dostać się na dziedziniec zamku, należy przejechać przez jedyną bramę... czy też raczej: tunel, wykuty w grubym na czterdzieści stóp murze okratowanym zarówno na początku, jak i na końcu przejścia. Sam dziedziniec jest kamiennym, dużym placem zwykle pogrążonym w cieniu otaczających go budowli. Usytuowany został tak, by z każdej strony w razie potrzeby łucznicy mogli poczęstować nieproszonych przybyszy z kilku strzał i by każdy, kto znajduje się na szczycie pozbawionej okien wieży miał doskonały widok na to, co dzieje się w dole.
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySob Wrz 07, 2013 7:19 pm

/ Główna Sala

- Chorągiew w górę!
To pierwszy rozkaz Aylwarda, jaki ten wydał tuż po wkroczeniu na dziedziniec. Tym krótkim i ostrym słowem przekazał setce towarzyszących mu konnych długi komunikat: Przed wami - dowódca! Od tej chwili obowiązuje zakaz korzystania z kruków, aż do pierwszego kontaktu z wrogiem! Prawdziwa tajemnica bitewnego sukcesu Jelenia polega na tym, iż rozkazy w wykonaniu Baratheona dzielą się na wstępne oraz wykonawcze. Rozkazem wstępnym Aylward niejako chwyta podwładnych w stalowe cugle swojej woli. I ściągając je musi odczekać chwilę, zanim wyda rozkaz zasadniczy. Wszyscy muszą znieruchomieć w oczekiwaniu, każdy musi poczuć żelazne wędzidła, lekko drgnąć, muszą zagrać mięśnie, jakby wyprzedzając ostre smagnięcie, każdy musi czekać na następny rozkaz, jak dobry rumak czeka na cięcie batem. Uniesiona chorągiew Aylwarda oznacza: „Jestem gotów!" I w odpowiedzi pięć innych chorągiewek: „Gotów! Gotów! Gotów!" Zdecydowany ruch nad głową i machnięcie w stronę bramy: „Za mną!"
Wszystko bardzo proste. Elementarne. Prymitywne? Tak, ale żaden szpieg nie będzie w stanie niczego wykryć, gdyby nawet równocześnie wymaszerowała cała armia Baratheonów. Podobnie prymitywne i niezawodne sztuki Jelenie mają w zanadrzu przeciwko wszelkim innym sposobom rozpoznania. I dlatego pojawiają się zawsze niespodziewanie. Dobrze lub źle - zawsze znienacka.
Tak bywa często: gdy Baratheon tylko może, smaga jazdę dźwiękiem alarmu bojowego i ledwie wyrwie się na otwartą przestrzeń - już rozkaz powrotu. Tkwi w tym głęboki sens. W taki sposób Aylward wyrabia w swych ludziach przyzwyczajenie. Kiedy dźwięk rogów i bębnów rzuci konnicę lub piechotę w prawdziwy bój, ruszą nań jak na ćwiczenia, czego doskonały przykład dali Baratheonowie podczas bitwy w Dolinie. Karność, furia, brak chaosu - wszystko wypracowane podczas nieustannego udoskonalania kunsztu wojennego... a przy okazji usypia się czujność nieprzyjaciela. Jazda konna Ziemi Burz wypada ze swych baz często niespodziewanie. Wróg przestaje reagować na te ruchy wojsk. I o to chodzi.
Aylward, jeszcze przed opuszczeniem Głównej Sali, został mile zaskoczony wiadomością z Zachodu - jak nie trudno zgadnąć, mowa o zaproszeniu na ślub Aarta Lannistera. W innych okolicznościach, o innym czasie... nie wahałby się ani chwili, by wyruszyć do Casterly Rock. Problem w tym, że jedną, jedyną rzeczą, którą Baratheon kocha bardziej od uczt mocno zakrapianych winem... są wojny. I na kolejną z nich właśnie wyrusza, zaledwie po jednym dniu pobytu w Końcu Burzy ponownie opuszczając zamek.
Oby nie na wieki.
Spiął ostro swego rumaka, wyprzedzając nieco pierwszą kolumnę jeźdźców, którzy by przejść przez bramę twierdzy, musieli ruszyć trójkami, większa ilość koni mogłaby bowiem zablokować wyjazd. Zostawiając zaś za sobą dziedziniec Aylward miał jedynie cichą, bliżej niesprecyzowaną nadzieję, że ta wojna będzie jego ostatnią... przynajmniej do momentu, gdy nie spłodzi swego następcy.

/ zt
Powrót do góry Go down
Allya Baratheon

Allya Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
535
Join date :
23/05/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySob Sty 11, 2014 5:08 pm

/ Haystack Hall

Zamek trwał na tle zapadającego zmierzchu nieruchomo, prawie nieczule. Koniec Burzy nie był szczególnie urokliwym miejscem, na dobrą sprawę urokliwość była jego najsłabszą cechą. Najsłabszą i jedyną. Allya odetchnęła cicho, gdy tylko dostrzegła pierwsze oznaki bytności rodowej twierdzy - pośród mroku najpierw pojawiła się wysoka, ciemna wieża, przywodząca na myśl pięść zaciśniętą w geście groźby rzucanej samym bogom. Z każdym mijanym jardem mroczna bryła coraz mocniej odznaczała się na tle granatowego nieba, pojedyncze blaski na szczycie wysokiego, kurtynowego muru świadczyły o tym, że strażnicy czuwają nad bezpieczeństwem mieszkańców ogrzewając się przy ogniskach, zaś nieliczne światła w zamku stały się naocznym dowodem na to, że twierdza ze zniecierpliwieniem wyczekuje na wieści z wojny.
A te rzadko kiedy są dobre.
Licząca niecały tuzin grupa jeźdźców, wśród której znajdowała się Baratheonówna oraz milcząca Gisella, na widok Końca Burzy spięła konie, narzucając im szybsze tempo. Droga z Haystack Hall dłużyła się w nieskończoność i dopiero, gdy wjechali na Królewski Trakt z uciążliwej stała się zaledwie znośną. Jednak po trzech dniach trudów byli prawie w domu, co poniektórzy ze strażników zapewniali, że już z tego miejsca czują zapach pieczonych dzików, zaś sama Allya mogłaby przysiąc, że tchnące zimnem mury składają jej solenną obietnicę mocnego snu, pierwszego porządnego odpoczynku od miesiąca. Furkocząca nad głowami jeźdźców złota chorągiew z wyszytym nań czarnym jeleniem, pomimo zapadającego mroku wnet została zauważona z murów zamku. Na wybrzeżu wiatr jak zwykle był silniejszy niż w głębi lądu, ciągnący od morza zapach soli mieszał się ze świeżą wonią czystego powietrza, a dźwięk unoszonych krat broniących tunelu wydrążonego w grubym murze okazał się melodią dla uszu strudzonych wędrowców. W machikułach pojawiło się kilka bladych twarzy, które na widok swych kompanów posłało uśmiechy w oświetlony pochodniami mrok. Ktoś pobiegł poinformować służbę, że Lady Baratheon wróciła do zamku, ktoś inny popędził, żeby oderwać od kart koniuszego - zaś sami jeźdźcy po pokonaniu drugiego okratowania wjechali na dziedziniec, wyrwany ze spokoju wieczoru. Allya zerknęła na milczącą przez całą drogę maegi, wyraźnie nieprzyzwyczajoną do podróżowania konno i dopiero po chwili wahania zeskoczyła z damskiego siodła, w którym kilka ostatnich mil podróży przeżywała istne katorgi, siedząc bokiem... i boleśnie odczuwając każdy wybój w trakcie. Baratheonówna niecierpliwie zsunęła z dłoni rękawiczkę, rozglądając się po dziedzińcu w poszukiwaniu ludzi, którzy wyruszyli z jej braćmi na wojnę. Jednak ani jeźdźcy Aylwarda, ani marynarze Orysa byli nieobecni. Co dopiero o samych dziedzicach mówiąc...
Samolubnych i bezmyślnych dziedzicach.
Przemknęło jej przez głowę z irytacją, gdy wplątała palce w grzywę Burzy. Najmłodszy z braci Baratheon wciąż miał mleko pod nosem, zaś pan ojciec od dawna słabował na zdrowiu. Koniec Burzy był teraz rządzony przez kobiety i głównie przez kobiety zamieszkany - licząca nieco ponad pół tysiąca załoga mężczyzn to zaledwie kropla w morzu potrzeb jeśli tylko doszłoby do oblężenia. I choć zamek jak dotąd trwał niezdobyty, nic nie stało na przeszkodzie, aby to nie uległo zmianie... Allya potrząsnęła energicznie głową, odrywając wzrok od konia i obracając się energicznie na pięcie. Chyba nikt nie zakładał, że poddałaby się bez walki?
Powrót do góry Go down
Vaalo Trant

Vaalo Trant
Nie żyje
Liczba postów :
20
Join date :
22/12/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyNie Sty 12, 2014 8:38 pm

Koniec Burzy faktycznie był spokojny. Właśnie taki zamek uwielbiał Trant. Nic się nie działo, nie licząc oczywiście krzątaniny związaną z działaniami wojennymi. Ulgę sprawiał jednak Vaalo fakt, że miał wreszcie okazję na samotne przebywanie w tej twierdzy. Nikt mu nie brzęczał nad uchem jak bardzo jest upierdliwy, jak to go nie chce znać, czy też inne, niewybredne sformułowania. Tak, tak. Rycerz był na zamku bez dziecka, którego musiał ciągle pilnować. Allya Baratheon wyjechała do Haystack Hall, a on sam nie został z nią wysłany. Chyba naprawdę będzie musiał złożyć jakieś datki dla Siedmiu, za tę wspaniałomyślność. I właśnie wymyślał już ile kosztowności złoży w podzięce, kiedy na dziedzińcu zaczął się robić pierwszy szum. Czyżby ktoś przybył? Wyjścia były dwa! Jedno lepsze, drugie koszmarne. Albo wracał któryś z dziedziców i właśnie zostawiał konie, albo wracał najgorszy koszmar, huragan Końca Burzy, zmora Baratheonów, nieszczęsna topielica - Allya Baratheon. Ta druga możliwość sprawiła, że Vaalo nieomal nie udławił się kawałkiem mięsiwa, którym od pewnego czasu się zajadał. Przeklęta czarownica będzie próbowała go jeszcze zabić na odległość! Tego mógł się po niej spodziewać.
Niemniej jednak dzielny rycerz wytarł dłonie w szmatę, która leżała obok i zaraz chwycił butelkę jednego z win, które stało na stole. Nie zamierzał bawić się w etykietę i pić z kielicha, skoro i tak ma zamiar dzisiaj opróżnić to naczynie. Szczęście, czy żałoba, wino odrobiny życia Ci doda. W tym przypadku chodziło raczej o to drugie, ale nie ma powodu do obaw. Trant przyzwyczajony jest do tej niewielkiej, czarnowłosej złośnicy aż nadto, żeby się nią aż tak przejmować. Właśnie teraz schodził na dziedziniec z mieczem u swego boku, jak to zawsze miał w zwyczaju. Dzisiejszego wieczora ponownie zaczyna się jego służba, więc wypadałoby być do niej gotowym.
I oto jego oczom ukazała się ta niecna istota, która śmie się nazywać damą. Jednak ku zdziwieniu Tranta, nie była ona sama! Oprócz konnych ujrzał jeszcze dziewkę, której z pewnością nie znał. Podszedł do nich zupełnie swobodnie, jakby znajdował się właśnie wśród rodziny.
- Oho, ktoś się tutaj stęsknił za moim towarzystwem. - wykrzyknął w stronę Allyi, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. - A może po prostu lord Errol miał Cię już po dziurki w nosie i zwyczajnie odesłał do domu? Nie dziwię mu się. - zadał pytanie, na które co prawda sam sobie odpowiedział, ale przecież każdy myślał podobnie do niego, prawda? Każdy, kto znał Baratheonównę od tej strony, której dane było mu doświadczyć. No i właśnie... Nadal nie zapytał o jej towarzyszkę, która nie wyglądała na kogoś, z kim powinna się zadawać.
- Nowa ofiara? Znów chcesz się kąpać w krwi dziewek licząc, że Ci to w czymś pomoże? - zagadnął, kiwając głową na Giselle. Biedna, nie wiedziała jeszcze w jakie towarzystwo się pakuje. Z pewnością ta rozmowa musiała dla niej wyglądać dziwnie, ale jeśli brać pod uwagę, że oni prawie zawsze się tak porozumiewają, to kiedyś się do tego przyzwyczai.
Powrót do góry Go down
Allya Baratheon

Allya Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
535
Join date :
23/05/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyPon Sty 13, 2014 9:57 pm

Allya, odkąd tylko pamięta, unikała szerokim łukiem mórz, jezior, rzek a nawet zwykłych stawów - od niepewnych wód, w których czaiły się stwory rodem z opowieści starych naniek, przez większość życia zachowywała niezbędny dystans. Mniejszym zaufaniem od akwenów wodnych darzyła wyłącznie lwy uwiązane na lnianym sznurku… i Dornijczyków. Baratheonówna nieraz powtarzała, że Orys kocha morze za nich obojga, co w pełni rekompensuje brak sympatii Allyi do statków, galer, drakkarów, łódek a nawet niewinnych tratw. Nie potrafiła zrozumieć, skąd bierze się ta obawa przed akwenami, wszak wodę samą w sobie lubiła - zwłaszcza jako produkt składowy złotego arborskiego. Brat jednak nieraz opowiadał jej o żegludze i zwyczajach marynarzy, zaś sama Baratheonówna z właściwym sobie dystansem potrafiła dopasować te opowieści do jedynego świata, który akceptowała - świata, gdzie pod nogami czuła twardy grunt a w zasięgu wzroku z każdej strony otaczał ją ląd. Kiedyś, gdy była zaledwie małą, piegowatą i niezgrabną jak wychudzona kobyła dziewczynką, Orys wspomniał, że gdy na morzu cisza trwa zbyt długo, marynarze zawsze zaczynają się rozglądać za winnym wśród załogi. Czasem jest to szczególny grzesznik, czasem ignorant, który dostał się na pokład dzięki rodzinnym koneksjom. Wtedy wyraźnie daje mu się do zrozumienia, że wcale by się nie obrazili, gdyby kontynuował podróż wpław.
Podobno pomaga.
Allya nie zliczy, ile razy oczyma wyobraźni widziała, jak w podobny sposób ku przygodzie wyrusza jej wierny strażnik i dzielny obrońca, czy też raczej - wszędobylski, uczepiony jak rzep ogona, a nade wszystko wiecznie mający coś do powiedzenia (rzadko kiedy mądrego) ser Trant. Choć z nich dwojga, to raczej Baratheonówna nie wyszłaby cało z podróży wpław przez Zatokę Rozbitków, odczuwała niezdrową satysfakcję na samą myśl, że zbroja Vaalo ściągnęłaby go na dno wraz z tym, co zdołał upchnąć w środek blaszanego przyodziewku. Gdyby Allya miała sporządzić listę osób, których dzisiaj najchętniej unikałaby równie skutecznie, co podróży statkiem - chorąży jej ojca znalazłby się na samym szczycie zestawienia. Młody Trant posiadał jednak pewną, wiecznie zaskakującą Baratheonównę, zdolność… otóż niepojętym sposobem, najpewniej powiązanym z czarną magią albo wisielczymi sztuczkami, w najmniej oczekiwanej chwili zjawiał się znikąd i zaczynał swe oratorskie popisy, doprowadzając młoda łanię do szewskiej pasji. Allya uważała za mocno uwłaczające, by jak cień podążał za nią pozbawiony zajęcia rycerz - bogowie jej świadkiem, że nachalnego amanta jeszcze by zniosła, ale Tranta…!
Z reguły nie trzeba zbyt wiele, by zdenerwować Baratheona - zwłaszcza, jeśli tym Baratheonem jest zmęczona po podróży kobieta. Nic więc dziwnego, że gdy tylko do uszu Allyi dotarły pierwsze słowa człowieka, którego głos poznałaby i za sto dni imienia - mało brakowało, by wyrwała garść włosów z grzywy własnej klaczy. Zamiast tego jednak, spokojnie obróciła się w stronę skąd dobiegał bełkot Tranta i posłała mu jeden z najmniej wściekłych uśmiechów, na jaki tylko mogła się zdobyć… co oznaczało, że grymas na jej ustach przeraziłby nawet najodważniejszych wojów z Północy.
- Wprost nie mogłam się doczekać, aż ujrzę Twą dumną posturę, ser! - odparła równie głośno, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ich słowna potyczka po raz kolejny ściągnie uwagę całego dziedzińca - podobno załoga zamku już jakiś czas temu zaczęła zakładać się, kto odniesie kolejne zwycięstwo w swoistym starciu Baratheonówny i Tranta. Tymczasem zarówno jedno, jak i drugie wciąż dążyło do objęcia przewagi nad przeciwnikiem… pod każdym względem. - Lord Errol był szczerze zawiedziony, że odwiedziłam go bez Ciebie. Już od dawna nie gościł na dworze równie zdolnego błazna. - przez moment w jasnoniebieskim spojrzeniu zamigotały wesołe ogniki, gdy Allya odrzuciła na plecy ciemny warkocz, po chwili kierując wzrok na maegi.
- Uważaj, byś Ty nie padł ofiarą, ser. Gisella to urodziwa dziewka, choć nie gwarantuję, że po wspólnie spędzonej nocy obudziłbyś się z pierwotną ilością członków. O ile jest czemu zagrażać. - Baratheonówna zsunęła z drugiej dłoni rękawiczkę i kiwnęła lekko głową w stronę służącej, gestem nakazując jej odprowadzenie rudowłosej dziewczyny do komnat. Jasne spojrzenie z pleców oddalającej się wiedźmy powędrowało na Tranta.
- Mam nadzieję, że nie nudziłeś się pod moją nieobecność! - zaczęła spokojnie, wsuwając rękawice za cienki pasek z jeleniej skóry ciasno zapięty w talii. - Podobno upolowali dzika w Królewskim Lesie… co oznacza, że miałeś przynajmniej jeden wieczór ciężkiej pracy szczęką. - uśmiechnęła się z rozbawieniem, sięgając po bukłak zawieszony u siodła Burzy. Płyn w środku zachlupotał niepewnie, zwiastując rychły koniec zawartości. Allya zmrużyła oczy, wyraźnie zastanawiając się nad kolejnym zajęciem, któremu się poświęci, miast odpocząć we własnej komnacie... i najpewniej będzie to wizyta w spichlerzu.
Powrót do góry Go down
Vaalo Trant

Vaalo Trant
Nie żyje
Liczba postów :
20
Join date :
22/12/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyWto Sty 14, 2014 7:38 pm

Uwaga, uwaga! Mam bardzo ważną informację. Właśnie dowiedzieliśmy się w jaki sposób mamy przeganiać złą Wiedźmę Baratheon. Niechaj każdy weźmie wiadro, idzie do studni i wykopie dookoła siebie głęboką i szeroką fosę. To z pewnością będzie trzymało monstrum z daleka od Was. Swoją drogą ciekawe, czy Vaalo dużo by zarobił na sprzedawaniu takich informacji. Pewnie ilość mężczyzn chcących się przed nią chronić jest niezliczona. No, nie licząc tych, którzy chcą się najpierw zbliżyć z wiadomych względów. Trant kiedyś się zastanawiał, czy aby na Allyą nie ciąży jakaś klątwa. Nieprzeciętna uroda w zamian za zepsuty, zgorzkniały i paskudny charakter. Nie jestem pewien czy to taka dobra zamiana, ale z pewnością oko cieszy. Gdyby jakiś mężczyzna urodził się głuchy, to być może nawet by się w niej zakochał. Ah, nieszczęsny biedak. Jednakże Siedmiu jeszcze chyba nie widziało grzechu adekwatnego do takiej kary. Pewnie czekają na największego grzesznika.
A zaczynało się tak ładnie. Pełno miłości, tęczy i motylków, kiedy wszystko zepsuły te literki pełne jadu i trucizny. Niestety Vaalo tutaj nie mógł nic poradzić. Jemu też się to nie podobało, ale pilnował już Allyi przez dziesięć lat. Przecież to zupełnie tak, jakby był jej mężem. Nie... Gorzej! Bo jeszcze musi ją widywać na oczy. Przecież z zamkniętymi tej sierotki nie obroni. A co do jego mądrości, to jest pewne powiedzenie. Mianowicie: "Geniusz człowieka docenia się po jego śmierci". Nic więc dziwnego, że Baratheonówna go teraz nie rozumiała. Dla niej mogły to być głupoty, ale wszystko zrozumie w swoim czasie. Z pewnością tak będzie. Natomiast pływanie w pełnej zbroi może sobie lepiej Trant odpuści. Może za to popływać nago, żeby czarnowłosa uciekała z plaży jeszcze szybciej, niż tam przybyła, a jego widok prześladował ją po nocach. Nie dość, że mógłby ją irytować podczas służby, to jeszcze dopadałby ją we śnie. Strażnik idealny.
To kobieta musi być Baratheonem, żeby się denerwować? W dodatku zmęczona podróżą? Przecież to nieprawda. Trant wielokrotnie widział zirytowane kobiety tylko dlatego, że... były kobietami? Chyba na tym to polega. W każdym razie męski umysł nie potrafi tego pojąć. I po co wyżywać się na biednym koniu? Nie dość, że musiał tachać na sobie taki ciężar przez wystarczający okres czasu, to jeszcze teraz chcą mu robić krzywdę. Naprawdę biedny wierzchowiec. I czy to naprawdę był grymas? Biedny chorąży! On nadal myśli, że to normalny wyraz twarzy Allyi. Kiedy go ktoś uświadomi, że jest inaczej? Czy do końca życia będzie żył w błogiej niewiedzy?
- Lepiej mnie tak nie obserwuj Pani, bo jeszcze ktoś pomyśli, że kochasz swojego strażnika! No i nie chciałbym zamienić się w kamień. - odpowiedział, kiedy znajdował się już bliżej Baratehonówny. A niech dwór sobie robi zakłady. Trant i tak wie, że w ostatecznym rozrachunku wygra on. No i przynajmniej ma świadomość jakiego typu kobiety nie brać na żonę. To z pewnością pomoże w przyszłości. Jeśliby źle wybrał, to chyba wolałby się stać (nie)żywym przykładem swojego herbu. Ale, ale! Po co być od razu tak agresywnym? Język miała cięty, to można przyznać, jednak tak się witać? To nie przystoi.
- Jak to? Ty nie wystarczyłaś Lordowi Errolowi? A myślałem, że chociaż raz się do czegoś przydasz, eh. - całą wypowiedź zakończył teatralnym westchnięciem, które bardziej pasowałoby do aktora, aniżeli rycerza. Może jednak Trant ma gdzieś w środku ukrytą duszę artysty? Kto wie.
- Aż taka straszna? O moje członki się nie martw, Pani. Modlę się do Siedmiu, żebyś nigdy ich nie ujrzała. Ja do Twojego widoku przywykłem, ale niestety nie wiem jak one na to zareagują. - jak można było wątpić w taką oczywistość? Przecież to jasne, że miał to, co musiał mieć i tam, gdzie powinno być. No, a przynajmniej tak mu mówiono... Dobra! Niemożliwe, żeby mylił się przez tyle lat. Wszystko było w nim w jak najlepszym porządku i tego się trzymajmy.
Czy się nudził? Ależ to przecież oczywiste. Całymi dniami i wieczorami tańczył, pił wino, jadł i używał życia, bo w reszcie nie musiał niańczyć jakieś kobiety, która zachowywała się niczym księżniczka. Odpowiedź nie powinna być trudna.
- Płakałem za Tobą Pani rzewnie i okazale. Wzywali nawet do mnie maestra, bowiem martwili się, że naprawdę pękło mi serca. - odpowiedział z udawanym przyjęciem - No i kosztowałem wina. Z żalu, oczywiście. - dodał, żeby nie było najmniejszych wątpliwości.
- Miałem nadzieję, że wiozą drugiego, a tu... Takie rozczarowanie. - dostać Allyę zamiast dzika. Los naprawdę chyba chciał mu zrobić na przekór. Jednak była dobra strona życia. Jaka? Trant nadal miał wino, którego właśnie upijał kolejny łyk, a Baratheonównie się chyba kończyło. Znowu wyżłopie wszystko w Końcu Burzy i będzie trzeba sprowadzać towar z Essos. Kobiety...
Powrót do góry Go down
Allya Baratheon

Allya Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
535
Join date :
23/05/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySob Sty 18, 2014 9:38 pm

Na złą Wiedźmę Baratheon nie zadziałają nawet wody całego Morza Letniego. Jeśli ta zechce uprzykrzyć życie człekowi, który w sposób szczególny, ewidentny a nade wszystko - bolesny zaszedł jej za skórę, nie będzie przebierać ni w środkach, ni w okazjach, aby zamienić jego życie w piekło, gorsze od dziesięcioletniej tułaczki za Murem. Czy ser Trant należał do takich osób? Zapewne nie. Gdyby było inaczej i Allya rzeczywiście nienawidziła go tak, jak sama niejednokrotnie i z dziką satysfakcją zapewniała, na pewno nie piastowałby zajmowanego przez siebie stanowiska zbyt długo. Baratheonówna przez dekadę dbała, by Vaalo nie czuł się ani zbyt pewnie, ani tym bardziej bezpiecznie na swej pozycji, bo jak nieraz podkreślała - stagnacja osłabia. Przytłumia zmysły, czyni człowieka ślepym za zagrożenia i pozbawia go chęci do działania. A skoro już musi mieć strażnika… niechże będzie choć w minimalnym stopniu sprawny, zarówno fizycznie, jak i umysłowo. Niestety, nie udało się… pod żadnym względem. Jednak przyzwyczaiła się do Tranta, ba! Bywały dni, gdy Vaalo odwiedzał Gallowsgrey, a Allya dostawała w ramach zastępstwa kogoś z załogi Końca Burzy - bogowie jej świadkiem, że nigdy nie męczyła swego strażnika tak, jak biednych rycerzy, na których padł wybór pana ojca. Była to zapewne kwestia przyzwyczajenia - Trant znał ją na tyle dobrze, by po grymasie ust wywnioskować, co młoda Baratheonówna lada moment uczyni. Daleko było jej do przewidywalności, jednak po tylu wspólnie spędzonych latach, nie potrafiła i nie chciała ukrywać niczego przed Vaalo. Był świadkiem jej słabości, podobnie jak i ona widziała jego upadek… dość dosłownie. Dzień bez wspólnego przekomarzania się uważali za dzień stracony, zaś to, że słowne przepychanki przybierały czasami znacznie poważniejszy obrót, w głównej mierze było winą oczywiście Tranta. Wszak Allya nigdy nie ponosi odpowiedzialności!
- Musiałabym postradać wszystkie zmysły, postarzeć się o czterdzieści dni imienia i stracić włosy, aby spojrzeć na Ciebie jak na kogoś, kogo mogłabym kochać. - rozbawienie w jej głosie przybrało na sile, gdy Vaalo pokonał kilka ostatnie kroków i zatrzymał się naprzeciwko. Bogowie! Czy kiedykolwiek jakakolwiek wysoko urodzona kobieta spojrzała na Tranta jak na mężczyznę? Baratheonówna nigdy nie widziała go z damą lub nawet dziewką z zamutzu w dwuznacznej sytuacji. Czasem zastanawiała się, czy jej rycerz po całym dniu służby jest tak zmęczony, że nie może pozwolić sobie na rozkosze cielesne, czy wynika to z innych… naturalnych ubytków. Nieraz jednak słyszała ciche rozmowy służek oraz ich niewybredne uwagi pod adresem Vaalo i nigdy nie mogła nadziwić się, jakim cudem dostrzegły w nim kogoś więcej niż irytującą kupę mięsa zamkniętą w żelaznej puszce, którą szumnie nazywał zbroją.
- Przecież wiesz, że bez Ciebie jestem niczym. - odparła spokojnie, sycąc uszy chwilową ciszą, po której miała przystąpić do właściwego ataku. - Zwłaszcza, kiedy muszę błaznować. Kłócenie się z samą sobą nie jest zbyt zabawne. - zmrużyła lekko oczy, tłumiąc w sobie ochotę szturchnięcia Vaalo. Kiedy oboje byli znacznie młodzi, jeszcze podczas pierwszego roku, w którym świeżo co pasowany na rycerza Trant został jej strażnikiem, Allya nie szczędziła mu kuksańców i pchnięć, walcząc z całych sił o swą suwerenność. Vaalo był jednak nieugięty i dzielnie znosił ataki na własne życie, od czasu do czasu odpłacając pięknym za nadobne. A mimo to z ust Baratheonówny nigdy nie padła w obecności rodziców skarga na jej strażnika, nawet słowem nie ośmieliła się wystawić go na gniew ojca, który najpewniej nie zawracałby sobie głowy tym, iż to Allya stanowiła przyczynę ich małej wojny. Mogła być okrutna, lecz nigdy nie pozwoliłaby, aby ktoś oprócz niej zagrażał Trantowi.
- Nie straszniejsza ode mnie. - mruknęła cicho, czując, jak na blade policzki wpływają piekące rumieńce. „Nie wiem jak one na to zareagują”? Vaalo postanowił najwyraźniej zaatakować Baratheonównę w nieco inny niż dotychczas sposób i sprawił, że wyobraźnia wnet podsunęła jej obraz reakcji… wspomnianych członków. Nie było to zaś nic, o czym panna jej pochodzenia i pozycji powinna wspominać. Zwłaszcza przed ślubem.
- Wielka szkoda, że maester nie napoił Cię makowym mlekiem. Miałabym dodatkowy dzień odpoczynku… i zostałoby więcej wina dla mnie. - mówiąc to, zawiesiła dość wymowne spojrzenie na bukłak Tranta. Pić w obecności kobiety, bez wcześniejszego poczęstowania jej? Nie takiego Vaalo wychowywała! - Wciąż czekam na zgryźliwą uwagę, w której wspomnisz, że choć rozmiarami przypominam dzika, moje mięso jest na pewno znacznie twardsze, zupełnie jak serce. Gdy mnie nie było, poza zdrowymi zmysłami straciłeś też cięty język? - uśmiechnęła się lekko, wymownie omijając Tranta i ruszając raźnym krokiem w stronę zamku. Jeśli Vaalo sądził, że będzie mu dane spokojnie sączyć trunek w obecności spragnionej Allyi, gorzko się rozczarował. Nie miała zamiaru dać mu tej satysfakcji. - Będziesz tam tak stał aż do zimy? - zapytała spokojnie, kierując swe kroki do jedynego miejsca, gdzie w chwili obecnej mogłaby znaleźć arborskie - czyli sali turniejowej.
Powrót do góry Go down
Vaalo Trant

Vaalo Trant
Nie żyje
Liczba postów :
20
Join date :
22/12/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyNie Sty 19, 2014 3:10 am

Zaraz... Czyli ser Trant nie był arcywrogiem, ucieleśnieniem wszystkiego co złe i plugawe, kolką w boku, a drzazgą w oku dla młodej Baratheonówny? Nie wiem czy powinienem to pisać, ale gdyby tylko o tym usłyszał, to z pewnością zrobiłoby mu się przykro. Nie po to tak się starał przez tę dekadę, żeby Allya jeszcze go lubiła. Przecież to niewyobrażalne. Najwyraźniej będzie musiał przerzucić się na większy kaliber, bo naprawdę ciekawią go sposoby, w jaki czarnowłosa stara się przekląć swoich wrogów. No bo co ona tak naprawdę może zrobić? Pomachać na nich zielskiem? Rzucić mchem, czy też wyjść nieuczesana z sypialni i zacząć za biedakami ganiać? Przy czym zapewniam, że ostatni chwyt byłby zapewne najskuteczniejszy. Dodajmy do tego jeszcze wątłe światło słoneczne, które leniwie wpada przez niewielkie okiennice i mamy zawał serca murowany. Jednakże wracając do tematu, Trant nigdy nie czuł się zagrożony na swojej pozycji. Nawet gdyby ją stracił, to i tak wiedział, że w końcu Lord Baratheon zwróci się do niego z prośbą o powrót. No bo spójrzmy na to trzeźwym okiem. Który normalny strażnik wytrzymałby z tą diablicą dłużej, niż jeden dzień? Znając Allyę, przez pierwsze tygodnie jeszcze specjalnie znęcałaby się nad biedakiem, żeby dał sobie spokój. I tak z dnia na dzień stos załamanych nerwowo mężów powiększałby się, a na samej jego górze siedziałaby córka lorda popijając wino... winem. Jeden kielich za drugim! Przechodzimy też do najważniejszej części, bo może ja się tu za długo nie obracam, ale wiem jedno - wina jest zawsze Baratheona! Od tej reguły nie ma żadnych wyjątków, odstępstw i prób oszustwa. O tym fakcie wie całe Westeros.
- Dziwi mnie, że w ogóle dopuszczasz taką możliwość. Czyli jednak coś we mnie widzisz! Tylko proszę Cię, Pani... Zrób mi przysługę i nie pokazuj mi się na oczy za czterdzieści dni imienia. Nie wiem czy kolejne dziesięć będzie dla Ciebie łaskawe, a strach pomyśleć co byłoby za czterdzieści. - odpowiedział, zwracając się nawet do Allyi per Pani. Niestety nie sposób pominąć faktu, że to jedno słowo było przesiąknięte taką ironią, że z gęby Tranta wydobywał się istny wodospad. A co do miłosnych ekscesów Vaalo, to ten najwyraźniej bardzo dobrze się ukrywa, skoro nawet samo czujne oko wścibskiej Allyi go nie dostrzega. Najwidoczniej nieważne jak bardzo ciekawska byłaby ta kobieta, on i tak jest o krok przed nią. Jednak sam fakt, że rozmyślała o tym co szeptały służki już napawał go obawą. A co jeśli ona też tak zacznie myśleć? Co, jeśli będzie od niego czegoś chciała? Siedmiu, miejcie go w opiece!
- Racja. Każdemu wybornemu błaznowi potrzebny jest drugi. Normalniejszy, mniej zabawny, bardziej zbliżony do człowieka, niż do wybryku natury. I tutaj właśnie wkraczam ja, żeby Ci pomagać. - i bardzo dobrze, że teraz go nie szturchnęła. A co, gdyby z jego ręki wyleciało wino, które oboje sobie tak cenili? Jak teraz tak myślę, to chyba mogliby się zgodzić tylko w jednej kwestii. Ten trunek jest święty i nie należy go rozlewać, a jeśli jeszcze można nabyć jego większe ilości za niską cenę, to być może nawet połączyliby własne siły. Oczywiście tylko do czasu, gdyby jedno nie zepchnęło drugiego ze skarpy, żeby zyskać dla siebie całe wino, ale to zawsze jakiś progres w ich znajomości.
Już miał odpowiedzieć, że chciałby to sprawdzić, kiedy dojrzał coś interesującego na twarzy Allyi. Przez te wszystkie lata z ledwością przypomniał sobie sytuacje, w których mógł widzieć tak niecodzienne zjawisko. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że rumieńce na jej twarzy były widywane tak rzadko jak Dzicy na Murze, czy też smoki na niebie. Trant dostąpił nie lada zaszczytu.
- Wybacz. Zapomniałem, że jesteś jeszcze dzieckiem i nie wiesz nic o takich sprawach. - przeprosił z widocznym, podłym uśmieszkiem na ustach, powstrzymując się przez ten moment od śmiechu. Rzadko kiedy znajdował lukę w gardzie Baratheonówny, ale grzechem byłoby jej nie wykorzystać w takim stanie. Była widoczna i krystalicznie czysta.
- Bezbronny Trant napojony makowym mlekiem i sadystyczna, nieobliczalna Allya Baratheon, która mogłaby się nad nim znęcać. Wolę nie ryzykować. Naprawdę. - oczywiście zignorował wymowne spojrzenie na bukłak, upijając z niego jeszcze kolejne dwa łyki. Ależ oczywiście, że kobietę należało poczęstować! Jednak rozmawiamy tutaj o Allyi Baratheon, która z pewnością w piciu pokonałaby niejednego męża. Przed nią należy raczej takie trunki chować, niż proponować jej ich opróżnienie. Zresztą czy tak szlachetna dama chciałaby dzielić jeden bukłak z prostym Trantem? Z pewnością nie! Nie będzie jej przecież wciskał swojego najsmaczniejszego pod słońcem arborskiego na siłę.
- Ależ chyba nie sądzisz, że będę mówił rzeczy oczywiste? Zapytaj kogokolwiek na tym dworze, a przedstawi Cię w taki sposób, jak sama to zrobiłaś. Zapewniam Cię, że mój język jest bardziej dystyngowany. - odparł zarzuty, ale prawda była taka, że nie chciał zbytni znęcać się nad kobietą, która musiała przejechać taki kawał drogi. W przeciwieństwie do Jeleniowej, Trant miał jeszcze trochę serca i czasem go używał. Nie powinno to nikogo dziwić, albowiem jest rycerzem, a to jego powinność - Bardzo by Ci to odpowiadało, co? - odkrzyknął tylko i ruszył zaraz za nią, W końcu na tym polega jego służba. Krok w krok, cień w cień i oddech w oddech za tą rozpuszczoną kobietą.

z/t x2
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySob Lut 01, 2014 11:36 am

/ Obóz armii Baratheona

Jeśli wciąż krwawisz z dawnych ran, znacząc za sobą gruby ścieg czerwieni jak postrzelony dzik, jeżeli we wnętrzu twojej prawej dłoni znów rozdziawiają się szydercze, roześmiane usta pełne ciepłej krwi, niby cholerny bluźnierczy stygmat, jeśli blizna na twoim ramieniu otwiera się niczym dziurawy mieszek, a ty możesz wsunąć palce do środka i dotknąć śliskich mięśni, niedobrze z tobą, chłopie.
Ale kiedy nie masz już nikogo, twoi przyjaciele, towarzysze na śmierć i życie, bracia, za których dałbyś się skrwawić do ostatniej kropli, ścigają cię, żeby zamknąć lub zabić, gdy stajesz się dla nich problemem do rozwiązania, niebezpieczeństwem do zażegnania, kiedy patrzą ci prosto w oczy, uśmiechają się zdradziecko, nieszczerze i myślą: „Wariat. Trzeba zgasić wariata”, kiedy gdzieś tam głęboko pod żebrami rozpycha się, pęka, roztwiera mały dzban z dzikim ogniem, gdy tylko przypomnisz sobie ich imiona, gdy czujesz się jak śmieć, jak nic, jak kawał poszatkowanego mięsa i tyle właśnie dla nich znaczysz, o bracie, uważaj!
Bo stąd tylko krok do szaleństwa.
Do eksplozji bólu, żalu i takiej cholernej rozpaczy, że nie będzie już miało znaczenia, czy jesteś pieprzonym Aylwardem broniącym za wszelką cenę swej rodziny, czy po prostu naprawdę wściekłym rycerzem, którego najbliżsi wystawili dupą do wiatru. Między odwagą a szaleństwem jest tylko cienka czerwona linia.
Bardzo cienka.
Bardzo szkarłatna.
Po prostu jeszcze odrobina krwi.
Tylko odrobina.
Kawałeczek czerwonego szlaku ciągnącego się za tobą po trakcie, aż do znajomych wrót.
Parę kroków.
Parę kropel.
I oto próg.
- Brama, skurwysyny! Otwierać! - głuchy łomot i szczęk metalu uderzającego o metal. Czyjaś odpowiedź, bardzo donośna i nie mniej zirytowana nadleciała gdzieś z wysokości, zupełnie jakby sam Wojownik zechciał przemówić do trzech tysięcy przeklętych dusz, powracających z pola bitwy. - Jebie mnie to, że nie wysłaliśmy wcześniej kruka, słyszałeś?! Jebie mnie to równie mocno, jak ja jebałem twoją matkę! Otwieraj bramę, do kurwy nędzy! Chcesz, żeby Baratheon wykrwawił się jak świnia pod murami własnego zamku?! - chwila milczenia, jakie zapadło pod pogrążoną w mroku twierdzą, była zaledwie ciszą przed burzą. Bardzo donośną burzą. Noc nad głowami, ciemna niczym smoła i prawie równie gęsta, uniemożliwiała oddychanie. Nagrzane jeszcze za dnia powietrze wisiało tuż nad ziemią, ciążąc niczym przygniatająca do łoża dziewka, a każdy, nawet najmniejszy ruch wymagał dwukrotnie większego wysiłku niż zwykle. Nawet dźwięki, niosące się po okolicy echem, były jakby wolniejsze, ociężałe. Szum morza, zwykle donośny i huczący w uszach niczym bitewny zgiełk, stał się nieśmiały, jakby z obawy, że falami uderzającymi o klif na którym wznosił się Koniec Burzy, wybudzi ze snu zmarłych.
Strach minął, zastąpiony przez senną obojętność.
To koniec, zrozumiał z trudem Baratheon. Myśli kłębiły się, mieszały, gęstniały, cieknąc wolno niczym strumienie pod lodem. Krzyki jego człowieka ustały, zastąpione dźwiękiem unoszącej się, ciężkiej kraty broniącej dostępu do wjazdu. Wracam.
Nie tak miał wyglądać tryumfalny pochód. Nie w środku nocy. Nie pośród skór, na wozie, z ciałem strawionym gorączką, nieprzytomnym wzrokiem i ranami jątrzącymi się paskudnie. Powinni powrócić za dnia, z chorągwiami dumnie lśniącymi w promieniach słońca, z łupami rzucającymi metaliczne blaski... i z dowódcą wiodącym swych ludzi ku bezpiecznemu azylowi.
Gdyby był kimś innym, jednym z powracających rycerzy, giermków, nawet zwykłych chłopów, znienawidziłby siebie. Splunąłby na pozbawione energii ciało człowieka, który zwyciężył bitwę z wrogiem, lecz przegrał wojnę z własną ułomnością. Zostawiłby go na pastwę losu, porzucił w wąwozie pośród trupów nieprzyjaciela i powrócił do Końca Burzy w żałobie, lecz z dumnie uniesionym podbródkiem. Dwa dni temu, gdy jeszcze posiadał na dość sił, aby zabrać głos, Aylward zapytał Dondarriona, dlaczego idą w zaparte i próbują go uratować. Devan uśmiechnął się wtedy spokojnie, zaciskając dłoń na nadgarstku Baratheona.
- Martell w namiocie wspomniał o zasadzie, jaką przyjęli w Dorne. Zapomniał jednak, że Burza też posiada bardzo prostą regułę: złoty smok za wejście, dwa za wyjście. To znaczy, że zranić nas jest łatwo... ale znacznie trudniej uśmiercić.
Dopiero, gdy pierwsza kolumna jeźdźców przejechała przez bramę Końca Burzy, Aylward zrozumiał, że cholerny Dondarrion parafrazował jego własne słowa. Baratheon uśmiechnął się w myślach, nie wiedzieć, czy to na wspomnienie tamtej rozmowy, czy po dostrzeżeniu pierwszych, bladych blasków w zamkowych oknach.
Teraz był pewien, że nie umrze zbyt szybko.

/ komnata
Powrót do góry Go down
Derek Baratheon

Derek Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
242
Join date :
16/03/2014

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyPon Maj 19, 2014 7:55 pm

// Sept

Był co prawda oczekiwany dopiero za godzinę, ale odwiedzenie swoich komnat i przygotowanie do jakiejkolwiek podróży nigdy nie zajmowało mu dużo czasu. Skoro Orys wrócił, oznaczało to, że wie już o zaproszeniu. Jego kuzyn nie był na tyle szalony, by pozbywać się przyszłej panny młodej. Kolejna wojna, szczególnie, gdy wracano właśnie z pokojem, taką przynajmniej Derek miał nadzieję, byłaby największą głupotą, jaka mogła się przytrafić Ziemiom Burzy. Na szczęście, Orys był rozsądny. I pewnie wypuści tych Dornijczyków... Tak musiało być. Każdy dzień zwłoki mógł działać na ich szkodę.
Derek rozkazał przygotować konie. Nie mogli zwlekać. Był tylko ciekaw, czy obaj jadą w tę samą stronę. Czy w ogóle obaj gdziekolwiek jadą. Mogło się okazać, że dziedzic chciał odpocząć. Blondyn to rozumiał, w końcu najpierw wojna, potem tylko chwila spędzona w Końcu Burzy, potem Królewska Przystań... Domyślał się, że lady Baratheon musiała się o niego bardzo martwić. Nic dziwnego. Ciągłe podróże nie były dobre dla niczyjego zdrowia. Polityka - jeszcze bardziej. Ale takie było życie dziedzica w tym świecie. W szczególności dziedzica takiego rodu.
Czy uda mu się jeszcze zobaczyć w najbliższym czasie Sybille? Zastanawiał się nad tym faktem dość poważnie, bo... w świetle świec septu wyglądała naprawdę prześlicznie. Przy okazji była związana z niezwykle drogą mu Szafirową Wyspą. Ciekaw był tego, czy jeśli się spotkają, ich relacja pociągnie się jakoś dalej. Chyba jako jedyny w tej rodzinie nie miał do końca określonych zobowiązań wobec lorda. Chyba. Mogło się okazać, że jego nazwisko też okaże się potrzebne, a wtedy... a wtedy będzie musiał zwyczajnie zrezygnować z tego, na co miał ochotę, na rzecz tego, co nakazywał mu obowiązek. Taki był los każdego młodego szlachcica. Tylko to nie dewizą Baratheonów były osławione Rodzina, Obowiązek i Honor. Furia stanowczo odcinała się od prawie każdej z tych zasad, ale cóż poradzić.
Było już ciemno, ale czas naglił. Im szybciej ruszą, tym będzie dla nich lepiej. Tym będzie lepiej dla wszystkich*.

*i dla pokoju na świecie.
Powrót do góry Go down
Ivory Targaryen

Ivory Targaryen
Dorne
Skąd :
Dorne, Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
2203
Join date :
23/10/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySro Maj 21, 2014 10:33 am

/Komnata gościnna, Orys i Ivory

Dla księżniczki w szczególności noce były na tych ziemiach uciążliwe. Chłodniejsze i nieprzyjemne, a ich lepkie powietrze oblepiało ciało w pewien obrzydliwy sposób, sprawiając, że zaczynało jej brakować powietrza. Nie miała świec, choćby jednej. Każdej nocy pogrążała się w lepkiej ciemności, której nie mogła spenetrować wzrokiem i czuła się jeszcze bardziej zagubiona, tak jak teraz. Miała nieodparte wrażenie, iż dziedzic Końca Burzy chce z niej zakpić, że akcie zemsty gra z nią w jakąś okrutną grę. Po twarzy Dornijki przemknął cień niepewności, przez ten ułamek sekund Baratheon mógł dostrzec w czarnych oczach bezkres rozpaczy, zwątpienia, nienawiści i gniewu. Przez chwilę. Zaraz bowiem zastygła w bezruchu, spoglądając mu śmiało prosto w oczy, nie pozwalając sobie okazać najmniejszego choćby zaskoczenia. Jawiła się jako obojętny niemal posąg, stojąc przy okiennicy w bladym już świetle. Orys Baratheon otworzył drzwi i czekał, a Ivory zakręciło się w głowie. Serce zabiło mocniej, jakby wolniej, a każde uderzenie było bolesne. Zwlekała chwilę, pełna wahania. Czy chciał z niej ponownie zakpić, znów ukarać za grzechy brata?
Zrobiła krok i nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się już za progiem tej cholernej komnaty po raz pierwszy od wielu tygodni. Zamrugała kilkakrotnie chcąc przyzwyczaić oczy do blasku świec, a strażnicy zaraz stanęli obok. Chłodni i milczący, zapewne marzący o tym, żeby wbić jej te cholerne miecze prosto w brzuch. Podążała za Orysem chłodnymi korytarzami chwiejnym krokiem, mając wrażenie, że nigdy nie odbyła tak dalekiej drogi. A kiedy znaleźli się już przy samych drzwiach, gdy przekroczyła próg siedziby panów Ziem Burzy... Strażnik musiał złapać ją za łokieć, aby nie osunęła się na ziemie. Świeże, czyste powietrze uderzyło w jej nozdrza, oszałamiając i sprawiając, że w głowie zaczęło się kręcić. Kiedy ostatni raz przebywała na zewnątrz? Całą niemal wieczność temu, może nigdy, może wcale... Rześkie powietrze nocy dawało ukojenie, a lepka i zimna ciemność komnaty gościnnej odeszła na chwilę w zapomnienie. Zaraz stanęła pewniej na nogach i wyrwała rękę z uścisku strażnika, posyłając zebranym na dziedzińcu harde spojrzenie. Wzrok czarnych oczu spoczął na jednym z mężczyzn, który ubrany bogaciej niźli inni, stojącym przy jednym z wierzchowców. Oczy miał jakieś podobne do zimnych oczu Orysa Baratheona, jednakże to nie był jego brat, którego przecież widziała tak dawno temu, podczas jednego z turniejów. Kim był?
Ivory nie zauważyła, kiedy jakaś kobieta zarzuciła jej własny płaszcz na ramiona. Obdarzyła staruszkę o zaciśniętych ustach w wąską linię pełnym złości spojrzeniem. Przeszukali jej skrzynie i zabrali kilka kolii... Jeśli jednak to miała być cena, nie zamierzała wypowiedzieć ani słowa. Czymże były diamentowe kolie w porównaniu z wolnością? Niemal parsknęła śmiechem, kiedy ta myśl przemknęła jej przez głowę. Czekała tak długo, czekała z rosnącą rozpaczą na chwilę, gdy wreszcie Edric ją uwolni. Nocami śniła o Dorne i chwilach słodkiej wolności, nie sądząc, że ślub nastąpi tak prędko. Nieraz mijały miesiące narzeczeństwa, nim dochodziło do zaślubin. A ona wychodząc z jednej klatki, wchodziła do następnej, choć innej. Budził się w niej gniew i niechęć, jednakże nie pozwoliła sobie teraz o tym rozmyślać.
Wskazano jej karego wierzchowca, podeszła do niej bez zwłoki i dłonią delikatnie gładziła szyję. Nie mógł się równać z piaskowymi wierzchowcami, które hodowano jedynie w gorącym Dorne. Myśli odpłynęły do stajni Słonecznej Włóczni, gdzie pozostawiła własnego konia. Smukły i kary Sahir mógł biec nawet dwa dni, nim się zmęczył. Mimo wszystko księżniczka dosiadła z wdziękiem darowanego jej wierzchowca bez niczyjej pomocy, pewnie sadowiąc się w damskim siodle. Wyprostowała się z godnością, a beznamiętne spojrzenie ponownie spoczęło na Orysie Baratheonie.
-Co z moim bratem? Moimi ludźmi? - spytała, szczelniej opatulając się jedwabnym płaszczem. Mówił o gościach weselnych, lecz nigdzie nie dostrzegała swego brata. Skoro uwalniał ją, musiał spotkać się z Edrikiem, a on nie pozwoliłby przecież Trystane tu zostać... Nie pozwoliłby, to przecież niemożliwe.
Powrót do góry Go down
Orys Baratheon

Orys Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
431
Join date :
27/09/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySro Maj 21, 2014 1:15 pm

Na zewnątrz zgodnie z wszelkimi oczekiwaniami Baratheona było na swój sposób gorąco, niebo pociło się srebrnymi kroplami gwiazd, kwiaty nieśmiało wspinające się po murach w dusznym upale broczyły słodkim, nieznośnym aromatem kończącego się z wolna lata.
W chwili, gdy Orys wkroczył na dziedziniec wraz z dotychczasowym więźniem - zapanowała cisza, która nigdy nie wydawała się mu głębsza. Tak jakby cały tuzin przygotowujących się do jazdy mężczyzn wstrzymał oddech, oczekując na coś dyszącego gorącem, ukrytego w mroku, strasznego, lecz jednocześnie pociągającego w zły, przewrotny sposób. Nie słychać
było trzeszczenia belek, odgłosów biegających myszy, wiatru wdzierającego się przez wysokie mury, żadnego ze zwykłych dźwięków właściwych olbrzymim twierdzom stygnącym w złudnym chłodzie nocy po całym upalnym, rozprażonym dniu. Baratheon przesunął czujnie wzrokiem po przygotowujących się do drogi towarzyszach, jakby w obawie, że któryś lada moment zechce sięgnąć po kuszę i wpakował bełt w trzewia Dornijki. Nikt jednak nie drgnął - a nawet jeśli, Orys tego nie zauważył. Jasne, nieustępliwie spojrzenie zatrzymało się bowiem na rosłej sylwetce, nieruchomej jak chimera, lecz na swój sposób doskonale dziedzicowi znanej... umyty, starannie ogolony, w czystym ubraniu, spokojny jak kłoda drewna, stał nieruchomo, z niewzruszonym wyrazem twarzy, jakby czekał na pieczeń z dzika. Dziedzic Burzy przez chwilę widział tylko wysoką, wyprostowaną postać swego kuzyna, choć postrzegał oczywiście także inne osoby, poruszające się sztywno, nienaturalnie niczym marionetki wobec porażającego bezruchu tamtego. Mrowiły się wokół Dereka, bezsensownie aktywne, pędzone dziwnym podnieceniem, gestykulują, przemawiają, przedstawiają coś na kształt dowodów i świadków. A on, ser Baratheon, stoi pośród tego chaosu niewzruszony, skupiony, niczym filar podtrzymujący firmament. Gdyby zechciał się poruszyć, wszystko rozsypałoby się, rozpadło w proch, eksplodowało. Lecz Derek trwa spokojny, wyniesiony dalece ponad to, pobłażliwy, czy może nawet wyrozumiały, niczym objawiony bożek bądź Inny spoglądający z politowaniem na śmieszne ludzkie obrzędy, te ceremonie pozbawione sensu, lecz odprawiane z pompą i oburzeniem, te wybuchy niepohamowanej nienawiści, żądzę zemsty i eksplozje strachu, nazywane, z niezrozumiałej zgoła przyczyny, prawem lub sądem. Orys uśmiechnął się mimowolnie, ruszając w stronę kuzyna, którego już po chwili zamknął w silnym, męskim uścisku, zupełnie jakby pragnął się upewnić, że Derek nie jest jedynie okrutnie realistycznym złudzeniem wywołanym przez zmęczenie.
- Niezawodny, jak zwykle. Gdybym zażądał syreny w łaźni, zapewne już byś jakąś łowił. - rzucił Baratheon z rozbawieniem, odsuwając od siebie kuzyna na odległość wyciągniętych rąk. Jego obecność i co więcej - gotowość do działania, znacznie uspokoiły dziedzica Burzy. Wszystko wskazywało na to, iż ułożony na szybko plan miał się w zupełności powieść.
- Nawet nie wiesz, jak dobrze Cię widzieć… zwłaszcza przygotowanego do podróży. - brwi Orysa zmarszczyły się nieznacznie, gdy dziedzic Burzy zniżył nieznacznie głos, zerkając w stronę Ivory Martell, odbierającej właśnie płaszcz z rąk jednej ze służących.
- Muszę Cię poprosić, byś reprezentował nasz ród na tym… cóż, tak zwanym ślubie Maegora Targaryena. Obawiam się, że moja obecność w Królewskiej Przystani przez najbliższy okres czasu nie będzie pożądana przez samego króla… - Baratheon przerwał na moment, starając się zamaskować swego rodzaju poddenerwowanie, które pojawiało się za każdym razem, gdy tylko wspominał prezent Aerysa Targaryena przyniesiony do Wieży Namiestnika… - … co dobrze się składa, bowiem obiorę zupełnie odmienny kierunek drogi. - Orys odkaszlnął cicho, nachylając się nad kuzynem i rzucając szeptem do jego ucha kilka słów, których brzmienie ściągnęło twarz dziedzica Burzy w dziwną maskę niezadowolenia. Jakkolwiek nie brzmiała informacja przekazana wyłącznie Derekowi, najpewniej nie należała do wyjątkowo wesołych - zwłaszcza dla całej familii Baratheon. Orys wyprostował się powoli, marszcząc lekko brwi i kiwając głową stanowczo, jakby sam pragnął utwierdzić się w tym, co właśnie padło z jego ust.
- Cokolwiek by się nie działo w Królewskiej Przystani, zachowaj zimną krew. Miej oczy dookoła głowy i… - Baratheon zawiesił głos na moment, słysząc pytanie padające z ust Ivory Martell, już dumnie wyprostowanej w siodle zarzuconym na grzbiet karej klaczy.
- Wiesz, jak jest w piekle, księżniczko? - zagadnął z lekką irytacją Orys, odwracając się na moment od kuzyna i powoli ruszając w stronę dziewczyny. Niebieskie oczy zalśniły niezdrowo w świetle pochodni, odpierając ciemne spojrzenie Dornijki. Baratheon zatrzymał się przy koniu chwilowo użyczonym Martellównie. - Jest dokładnie tak, jak w Królewskiej Przystani. Uznaj to za mój prezent pożegnalny, ostatnia, krótka lekcja o życiu, które Cię czeka. Wiesz, co jest najważniejsze w stolicy? Nie miłość przecież i nie pobożność. Nie litość ani żadne podobne uczucia. Nie grzech, bo wszyscy tam są grzeszni. Więzy krwi także nie. Więc co w zamian, księżniczko? - Baratheon wzruszył lekko ramionami, uśmiechając się smutno. Jedna z jego dłoni ujęła uzdę ciemnej jak smoła klaczy, druga zaś pogładziła gładką grzywę zwierzęcia.
- Odwaga? Ujdzie. Szaleństwo? Dobrze widziane. Honor? O tak! Nieźle tam mieć honor. Nieźle go zachować. Ale kontrakt, księżniczko, umowa, to coś nie do przecenienia. Tam, gdzie nie obowiązują żadne prawa, żadne normy, żadna moralność, gdzie króluje siła i okrucieństwo, musi być miejsce na kontrakty. - Orys przeczesał palcami końską grzywę, nie spuszczając jednak wzroku z dornijskiej księżniczki. - Bez reguł nawet piekło nie mogłoby funkcjonować. Zapadłoby się zniszczone mocą chaosu. Dlatego Twój brat nie opuści Końca Burzy a służba oraz załoga galery powróci do Słonecznej Włóczni. Edric Martell zażądał, by Trystane pozostał w naszych rękach. Jak mógłbym odmówić? - na ustach Baratheona wykwitł pochmurny uśmiech, gdy odwrócił się od Ivory i ruszył w stronę białego niczym duch rumaka swego brata, kiwając lekko głową w stronę swego Dereka. Nie ma odpowiedniejszego momentu na wyruszenie niż chwila po wypowiedzeniu na głos gorzkiej prawdy.
Powrót do góry Go down
Derek Baratheon

Derek Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
242
Join date :
16/03/2014

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySro Maj 21, 2014 9:50 pm

Po chwili już wiedział, że kuzyn i jego więzień niedługo pojawią się na dziedzińcu. Świadczyło o tym jeszcze większe poruszenie, niż jeszcze zaledwie kilka chwil temu. Konie stały już przygotowane - co najmniej trzy. Derek zabierał jeszcze ze sobą kilku ludzi, wiadomym było, że obstawa potrzebna jest zawsze, nawet jeśli księżniczka miała być broniona przez dowódcę baratheońskiej piechoty. Cóż, musiał ją dowieźć całą i zdrową. To by dopiero było, gdyby Dornijka nie przyjechała na swój ślub. Mogłyby być niezłe kłopoty...
Razem z prawie całym placem zastygł w momencie, w którym Orys stanął na dziedzińcu wraz ze swoim więźniem. Musiał się pilnie przypatrzeć dornijskiej księżniczce, by wiedzieć, czego przypadkiem po drodze nie zgubić. Dziewczyna chyba nie czuła się za dobrze, ale to nie była sprawa Dereka. Ważne, żeby nie padła mu w czasie drogi, nie potrzebował kolejnego balastu.
Nie mógł nie przywitać się z Orysem! Nie widzieli się już bardzo długo, tym bardziej, że wojnę spędzali w całkowicie innych miejscach. Derek już częściej widywał się z Aylwardem, który chyba wciąż był na Północy, niż z dziedzicem. Co ciekawe, Orys zawsze mu imponował. Był starszy, zawsze doskonale sobie radził i wszyscy go szanowali. Cóż, była to całkowicie inna sytuacja niż ta, z którą miał do czynienia Derek. Może dlatego, że nie był dziedzicem? Któż to wie? W każdym razie jego sympatia dla najstarszego syna lorda Baratheona nie nikła, a wręcz pogłębiała się. Tym bardziej, że czuł się w Końcu Burzy potrzebny. Ktoś musiał zająć się organizacją w czasie, gdy lord chorował, lady nie miała do niczego głowy, a ich wszystkie dzieci gdzieś wywiało.
- Z łaźni, powiadasz... - uśmiechnął się szeroko do kuzyna. To prawda, pewnie starałby się jak najszybciej coś z tym zrobić. - I tak, jestem w pełni gotowy. Ktoś musi eskortować księżniczkę na jej ślub. W zamian za to miałem nadzieję, że odpoczniesz choć kilka dni w Końcu Burzy. Twoja matka jest wyjątkowo zatroskana. Zresztą, nie tylko o ciebie, jak pewnie zdajesz sobie sprawę. Często widuję ją w sepcie. Modli się szczególnie do Matki.
Jego ton głosu zmienił się na nieco smutniejszy. Cóż zrobić, musieli w takim razie ruszać w podróż. Derek nie miał zamiaru długo czekać na rozkazy. Więc wesele? Musiał się tam zjawić, hę? Czuł, że to może się okazać dość ciekawym przeżyciem. Chwycił wodze Demetriusa, głaszcząc jeszcze bułanka po chrapach, po czym bez problemu znalazł się na jego grzbiecie. Ktoś ze służby podał mu jeszcze płaszcz. Miecz był na swoim miejscu, juki także były w miarę pełne. Zastanawiał się, co przygotowano jako dar ślubny. Księżniczkę? To byłoby dość ciekawe. Derek uśmiechnął się na samą myśl, spinając konia.
- Zachowam twoje słowa w pamięci, kuzynie. Nie obawiaj się, dowiozę ją bezpiecznie. I przetrwam wszystko, co zaserwuje mi los - odparł, końcówkę traktując raczej zawadiacko. Już nie raz był zmuszony do zachowania zimnej krwi. On, wiecznie uważany za bękarta... Zimne, niebieskie oczy wpatrywały się w sylwetkę Ivory.
- Ruszajmy, nie ma czasu do stracenia - Po jego słowach, na dziedzińcu zapanował nadzwyczajny gwar. Większa grupa zaczęła szykować się do wyruszenia. Derek posłał Orysowi jeszcze jeden uśmiech.
- Gdy wrócę, będę musiał o czymś z tobą porozmawiać - zwrócił się jeszcze do dziedzica. To miało w pewien sposób zapewnić, że obaj wrócą z miejsca, w którym się znajdą. Obaj. Bez względu na wszystko. - Do zobaczenia.
Bramy się otworzyły i niewielka grupka ruszyła w podróż. Derek uważnie śledził wzrokiem księżniczkę, jadąc za jej wierzchowcem. Przedostatni w kolumnie mógł pozwolić sobie na takie działanie.

*zt chyba dla wszystkich, chyba że Orysek chce coś jeszcze napisać*
Powrót do góry Go down
Nadira Mormont

Nadira Mormont
Północ
Skąd :
Winterfell
Liczba postów :
158
Join date :
26/04/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySob Lip 19, 2014 10:26 pm

/Z drogi kurde, dosłownie i w przenośni!

Pięcioosobowa grupka jeźdźców zbliżyła się do bramy głównej. Strażnicy patrzyli po sobie, nie wiedząc kogo przywiało do siedziby rodu Baratheon. Podróżnicy nie mieli sztandarów, sprawiali wrażenie zwykłych wędrowców i łatwo było ich wziąć za nisko urodzonych. W końcu na przód wyjechała młoda, kruczowłosa dama i przedstawiła się jako Aryana Stark. Po krótkim wyjaśnieniu sytuacji, wszyscy przejechali dalej, kierując się tunelem na obszerny, zacieniony dziedziniec.
Posłano służącego, by zapowiedział przybycie gości z Północy. Trzy córy rodu Stark oraz syn Mormontów, stanęli przed wejściem do zamku dumnego rodu Baratheon. Dotarli bezpiecznie i szybko, za co podziękowali przewodnikowi, płacąc mu należycie za dobrze wykonaną pracę.


/i róbta se co chceta, jeśli się znajdziecie, bo gadam do samej siebie ostatnio : (
Powrót do góry Go down
Gość

Anonymous

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyWto Wrz 09, 2014 10:06 pm

Droga prowadziła ich kamienistym szlakiem coraz wyżej i wyżej. Finnegan nie dał po sobie poznać, że Młodszy towarzysz go nie zrozumiał, z resztą opowieść o zamku pasowała mężczyźnie. Gdy już doskonale widział ogromny mur zamku piętrzący się przed nim, poczuł się zobowiązany napomknąć Ottonowi:
- Budowle Pierwszych ludzi zawsze są tak monumentalne, że aż serce rośnie. Widziałeś kiedyś Stare Miasto? Wysoka Wieża skojarzyłaby ci się z miejsca z tą fortecą. Jest Najwyższa na świecie i zdaje mi się, że w podobny sposób wzniesiona... - zamyślił się... On nie szturmowałby tego zamku, wzięcie go głodem to jedyna opcja. Gdy przejeżdżali przez otwartą im bramę miał dość czasu, by stwierdzić, że jego ocena była prawidłowa. Mury nie do skruszenia, bez smoka ani rusz, tutaj pięć setek ludzi odparłoby całą armią Reach.
Na miejscu zsiadł z konia i przekazał wodze stajennemu, przewiesił też ponownie "Natchnienie" za plecami. Nie mówił nic, czekał na słowa Gospodarza, z resztą pewnie jeszcze się nagadają.
Powrót do góry Go down
Otton Baratheon

Otton Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
156
Join date :
26/05/2014

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptySro Wrz 10, 2014 10:18 pm

Droga z portu do siedziby Baratheonów minęła szybko. Kiedy wjechali na dziedziniec Otton usłyszł dźwięk mieczy i krzyk nauczycieli szkolących młodych wojowników. Nie wątpił, że mężczyzna przekonał się, że Koniec Burzy to prawdziwy zamek i świetnie spełniłby swoją funkcję, jeżeli miałoby do czegoś dojść. Zsiadł z konia, aby służba mogła odprowadzić go do stajni.
- W takim razie muszę się kiedyś wybrać do Starego Miasta. Problem w tym, że trudno będzie przebić twoje nazwijmy to olbrzymie przybycie.- powiedział wesołym tonem Otton uśmiechając się przy tym.- Jeżeli wolno mi się zapytać Finneganie to, dokąd zmierzasz.- To pytanie nurtowało Ottona już w porcie. – Jesteś głodny? Może pójdziemy coś zjeść do środka?.- Otton czuł lekki głód, ponieważ przerwano mu wcześniej posiłek, lecz bardziej pragnął ugościć Hightowera tak jak należało to uczynić.
Powrót do góry Go down
Gość

Anonymous

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyCzw Wrz 11, 2014 12:41 am

Mewę rozbawiła ta gra słów. Olbrzymie Przybycie... No było wielkie, a przy okazji zdecydowanie nierozsądne i zapewne upierdliwe dla kapitanów innych okrętów, ale co zrobisz? Nic nie zrobisz... Lordowie są więksi niż najlepszy kapitan statku handlowego, a przynajmniej tak im się wydaje.
- Cóż... Jak mówiłem podążam na północ, ale w sumie nie wiem dokąd. Zapewne na jakiś czas zatrzymam się w Królewskiej Przystani, a potem? Bogowie raczą wiedzieć gdzie mnie rzuci, ludzie szepcą, iż ponoć w Harrenhall organizować będą turniej... Miło by było nadziać kogoś na pikę - rozmarzył się na chwilę... Zaraz... ktoś wspomniał o jedzeniu?
- Oczywiście, że chcę! Chodźmy jeść! - zakrzyknął donośnie w odpowiedzi klepiąc się po brzuchu. Nie ukrywajmy, może jest piękne, ale jedzenie przy kołysaniu wymaga wprawy, a nawet wtedy dziwnie smakuje.
- Tylko najpierw pozwolisz uwolnię się od blach, kto może wskazać mi drogę do komnaty, gdzie mógłbym to uczynić? Uwinę się w trymiga i napijemy się Ale!
Powrót do góry Go down
Otton Baratheon

Otton Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
156
Join date :
26/05/2014

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyCzw Wrz 18, 2014 10:04 pm

Otton dziwił się Finneganowi, że postanowił wyruszyć na drugi koniec Westeros, ale z drugiej strony codzienność może znudzić, a Baratheon dodatkowo miał wrażenie, że przybysz jest bardziej typem człowieka spragnionego przygód niż zajmowania się sprawami miasta, chociaż wydawał się także sumienny i solidny, co znaczyło, że pomaga swojemu starszemu bratu w rządzeniu Starym Miastem najlepiej jak umie.
- Ach tak rzeczywiście nie będziemy raczej jeść z tym żelastwem.- Otton rozglądnął się o dziedzińcu- Hej, podejdź no tutaj.- Mężczyzna spojrzał na młodego chłopaka należącego do służby, którego kojarzył z widzenia, ale nie znał jego imienia.- Zaprowadź ser Finnegana do komnaty gościnnej i pomórz mu ściągnąć zbroję i mi też przydałoby się ubrać coś bardziej odpowiedniego.- Młodzieniec pokiwał głową poprosił Hightowera, aby podążał za nim.– A więc spotkamy się za chwilę.- Otton uśmiechnął się i zaczął podążać w stronę własnej komnaty.

/zt Otto i Finn
Powrót do góry Go down
Trystane Martell

Trystane Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
161
Join date :
15/07/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyPon Paź 20, 2014 7:26 pm

Na spowitym w wieczornej szarości dziedzińcu Końca Burzy rozległ się brzęk młota - głuche uderzenie żelaza o stal odciągnęło uwagę Martella od siodłanego przez koniuszego rumaka. Trystane zmrużył oczy, dostrzegając zarys kowala, nieruchomego na tle iskier w kuźni.
Będą pracować całą noc, żeby uzbroić nowych rekrutów Baratheona. Ostrza, topory, podkowy, groty strzał. Przemysł zniszczenia.
Dornijczyk skrzywił się mimowolnie, słysząc zgrzyt osełki. Ten dźwięk zawsze go niepokoił. Nigdy nie rozumiał, co ludzie widzą w broni, co dostrzegają w ciężkich, nieporęcznych mieczach.
Zapewne dlatego Koniec Burzy nie jest dla mnie najlepszym miejscem.
Książę z trudem uniknął zerknięcia na migoczącą w jasnym świetle pochodni kałużę - płytka sadzawka odbijała świat niczym nierówne, ale zaskakująco wyraźne lustro, w którym każda istota była karykaturą samej siebie. Martell przełknął cicho ślinę, poruszając nerwowo dłońmi zakutymi w kajdany. Niegdyś wyraźne przetarcia na nadgarstkach już dawno się zagoiły, pozostawiając na skórze nierówne, cienkie blizny, przywodzące na myśl makabryczne, trwałe bransolety - Trystane w chwilach roztargnienia wodził opuszkami palców po namacalnych pamiątkach niedawnej niewoli…
… w duchu dziękując Panu Światła za wytrwałość, którą zesłał swemu słudze w najcięższych chwilach spędzanych w Końcu Burzy. Dornijczyk wciąż miał przed oczami sylwetkę skuloną na brudnym materacu, podarte ubranie, widoczne pod szmatami krwawe wybroczyny i sińce. Długie, zaognione rany na klatce piersiowej, ramionach, rękach. Dłonie przypominające surowe befsztyki. I twarz, chudą, znękaną, pokrytą strupami i fioletowymi stłuczeniami, lecz nadal paskudnie nieugiętą, niemal drwiącą.
Tak wyglądałem przed kilkoma miesiącami.
Po zaledwie tygodniu spędzonym w niewoli nie rozpoznał swego odbicia w lustrze. Wpatrywał się w szare, chorobliwie zapadnięte oczy i zastanawiał, kim jest obcy człowiek naprzeciwko. Dopiero gdy spierzchnięte usta rozciągnęły się w pogardliwym uśmiechu, brocząc rubinowymi kroplami krwi, rozpoznał siebie samego.
Cień. Rachityczny cień.
Ktoś zacisnął dłoń na ramieniu Martella, rozpinając obręcze kajdan - metal szczęknął głucho, opadając na ziemię z nieprzyjemnym, śliskim łoskotem. Po plecach Dornijczyka przemknął przyjemny dreszcz, gdy po raz pierwszy od…
… dni. Tygodni. Miesięcy…
… miał możliwość ujęcia uzdy - choć spokojny, kary koń, na którym Trystanowi przyjdzie przebyć drogę do Królewskiej Przystani nie mógł równać się z pustynnymi rumakami, posiadał w sobie domieszkę czystej krwi. Kropla szlachetności czyniła różnicę widoczną na niemal pierwszy rzut oka - Martell pewnie poklepał zwierzę po grzywie, po czym wsunął stopę w strzemię, sprawnie wskakując na skórzane siodło; szkapa potrząsnęła łbem niespokojnie, zupełnie jakby wyczuwała niechęć zebranych po obu stronach Dornijczyka jeźdźców.
- Jazda.
Niski, zachrypnięty głos należący do niskiego, barczystego rycerza odbił się echem od głuchej ciszy panującej na dziedzińcu - Trystane z trudem powstrzymał westchnięcie ulgi, gdy orszak ruszył powoli w stronę ponurej, zamkowej bramy - na tle rozświetlonego przez pochodnie, długiego na czterdzieści stóp tunelu kpiąco szczerzyły się kolce ciężkiej kraty, którą uniesiono przed kilkoma chwilami.
Czterdzieści stóp.
Martell wygładził dłońmi materiał piaskowego, skrojonego na dornijską modłę materiału - na zwiewną, wyszywaną złotą nicią koszulę narzucił jasny żupan, w który sprawna krawcowa wplotła ornament przywodzący na myśl słońce.
Trzydzieści pięć stóp.
Zadbali nawet o odpowiednie buty - miękkie, ze skórzaną podeszwą. Trystane nie wiedział, kogo Lord Baratheon pragnie bardziej oszukać: całą Królewską Przystań… czy siebie.
Dwadzieścia stóp.
Martell miał wyglądać jak przystało na dornijskiego księcia.
I nie tylko wyglądał - z każdym kolejnym odcinkiem, którzy przybliżał go do świata czekającego poza Końcem Burzy…
… zaczynał czuć się jak książę.
To zaś - o czym mógł wiedzieć wyłącznie Dornijczyk - nie zwiastowało szczęśliwego zakończenia dla czekających w stolicy wrogów.
Trzy stopy.
Dwie.
Jedna.

Jasne, przejrzyste, rozgwieżdżone niebo rozkwitło nad głową Martella z zuchwałością, o jaką podejrzewać można wyłącznie naturę - na intensywnie granatowym nieboskłonie nierówno błyszczały srebrne punkciki, zupełnie jakby pragnęły ukłuć do krwi każdego, kto tylko nań spojrzy. Trystanowi jednak nie przeszkadzała ta groźba.
Uśmiechał się szeroko, wbijając roziskrzone spojrzenie w niebo.
Uśmiechał się szczerze.
Uśmiechał się po raz pierwszy od chwili, w której Ivory bezpiecznie opuściła Koniec Burzy.
A teraz? Teraz podążał w jej ślady.

/zt - Królewski Trakt
Powrót do góry Go down
Orys Baratheon

Orys Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
431
Join date :
27/09/2013

Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec EmptyPią Wrz 02, 2016 9:58 pm

Powtarzanie tych samych czynności. Sekwencje wypracowanych od dawna ruchów. Synteza skupienia, koncentracji, ukierunkowania. Poprzez działanie objawia się myśl, zaś poprzez myśl – intencje. Nawet drobny gest może okazać się gestem fałszywym, dlatego tak ważne jest dążenie we wszystkim do doskonałości, myślenie o szczegółach, takie opanowanie techniki, by stała się czymś podświadomym. Intuicja nie ma nic wspólnego z rutyną, lecz ze stanem ducha, który jest poza wszelką techniką.
Przy odpowiedniej ilości wykonanych ćwiczeń, człowiek przestaje myśleć o gestach, które musi wykonać. Stają się one częścią jego prywatnej, małej egzystencji. Jednak aby to było możliwe, należy ćwiczyć i powtarzać.
Jeżeli to nie pomaga, należy powtarzać i ćwiczyć.
Wystarczy spojrzeć na dobrego kowala, który kuje stal. Dla postronnego obserwatora powtarza on wyłącznie te same uderzenia młotem. Kto jednak jest w stanie pojąć, jak ważna jest biegłość w danym fachu, wie, że każde podniesienie i opuszczenie młota odbywa się z inną siłą. Nawykła do wymagającego kunsztu ręka powtarza ten sam ruch, lecz gdy zbliża się do stali, wyczuwa, czy uderzyć mocno, czy lekko. Wystarczy też spojrzeć na wiatrak. Przyglądając się jego skrzydłom, człowiek myśli, że poruszają się z jednakową prędkością, jednostajnie. Jednak kto zna się na wiatrakach, wie, że prędkość obrotu skrzydeł zależy od siły i kierunku wiatru.
Kowal nabrał wprawy, tysiące razy uderzając młotem. Skrzydła wiatraka poruszają się szybciej wskutek nagłego powiewu wiatru, ale również dlatego, że wyrobiły się tryby maszyny.
Łucznik wiele razy strzela tak, że strzały nie dolatują do celu. Wie, że tylko wtedy zapanuje nad łukiem, postawą, cięciwą i celem, gdy tysiące razy powtórzy te same gesty, bez obawy, że nie trafi. Przychodzi wreszcie taki moment, gdy nie trzeba myśleć, co się robi. Od tej chwili strzelec sam staje się łukiem, strzałą, celem.
Jak jednak obserwować lot strzały? Przecież ona sama realizuje zamiar łucznika w przestrzeni. Z chwilą gdy zostaje wystrzelona, strzelec nie może nic zrobić, jedynie patrzy na jej lot w kierunku tarczy. Siła potrzebna była tylko do wykonania strzału, reszta jest wyłącznie składową zewnętrznych warunków.
Orys pilnie obserwuje strzałę, a w sercu odczuwa spokój, uśmiecha się lekko, niepewnie.
Jeśli dużo ćwiczył i wykształcił instynkt, jeżeli udało mu się zachować elegancję i koncentrację podczas wykonywania strzału, zaczyna odczuwać obecność wszechświata i widzi, jak trafne i doskonałe było jego działanie.
Dzięki technice obie ręce są sprawne i gotowe do czynu, oddech staje się miarowy, błękitne oczy dokładnie namierzają cel. Instynkt pozwala wybrać najlepszy moment do strzału.
Gdyby ktoś z bliska zdecydował przyjrzeć się Baratheonowi, który stoi z wyciągniętym ramieniem, ze spojrzeniem utkwionym w lot strzały, mógłby odnieść wrażenie, że dziedzic Końca Burzy tkwi w bezruchu. Jednak wtajemniczeni wiedzą, że po wykonaniu strzału umysł działa w innym wymiarze, otwiera się na zupełnie nowe horyznoty, wciąż pracuje, pilnie obserwuje to, co było dobre w wykonanym strzale, i wychwytuje ewentualne błędy, ocenia jakość strzału i patrzy, co stanie się z celem, do którego mierzył.
Gdy Orys napina cięciwę, w jego łuku skupia się cały świat. Kiedy obserwuje lot strzały, ten sam świat kurczy się i otula go, dając mu poczucie doskonale spełnionego obowiązku. Kiedy zaś Baratheon wypełni zadanie, przekuwając intencję w czyn, nie musi się niczego obawiać. Spełnił swoją rolę. Nie dał się sparaliżować przez strach. Nawet jeśli strzała nie trafi do celu, ma kolejną szansę, ponieważ zrobił wszystko, co w jego mocy, ale przede wszystkim – nie stchórzył.
Głuchy dźwięk, tak charakterystyczny dla grotu wbijającego się w wysłużoną, dębową tarczę, wypełnił rześkie powietrze poranka, wyrywając Koniec Burzy z marazmu ciszy. Wzrok dziedzica – spokojny, osądzający – spoczął na strzale, na celu i na zielonej linii okręgu, pod którą wbił się grot.
- Nieźle… jak na starca.
Doskonale znany – choć od dawna niesłyszany – głos odbił się echem od wilgotnych krużganków dziedzińca, na dobre przepędzając zalegającą w załomach murów ciszę. Orys opuścił łuk, starając się ukryć uśmiech, który zdradziecko wychynął na usta i obdarł Baratheona z resztek zachowywanego spokoju.
- Nie wątpię, że poradziłbyś sobie lepiej. Potrafisz celować, o czym najlepiej świadczy kilka udanych bękartów – długie drzewce łuku dotknęło chłodnych kamieni dziedzińca, kiedy dziedzic Końca Burzy obrócił się w stronę, z której dobiegał głos – na tle szarej ściany koszar Aylward wydawał się znacznie potężniejszy niż zapamiętał go Orys. W niemrawym świetle poranka ciężko było jednak stwierdzić, co jest złudniejsze – sylwetka brata czy wyobrażenia dziedzica? Wystarczyło kilka długich kroków, by znaleźć się tuż obok młodszego Baratheona i dwa ruchy ręką – jeden, aby oprzeć łuk o ścianę i drugi, by objąć Aylwarda ramieniem, przyciągnąć go do siebie, przycisnąć z całą siłą zaklętą w mięśniach.
Cuchnął tak, jak zawsze – końskim potem, wiatrem, winem i kobiecą rozkoszą.
- Nie słyszałem, byś wracał… nikt nie słyszał, skoro nie towarzyszy nam Allya – nie zelżał ani uśmiech Orysa, ani uścisk, jakim obdarzył brata – wciąż wbijał jasne spojrzenie w młodszego Baratheona, wiecznie nieobecnego, wiecznie w drodze, wiecznie goniącego za cieniami, których nigdy nie będzie w stanie uchwycić. Gdy wracał do Końca Burzy, czynił to wyłącznie z powinności wobec rodu, rodziców, rodzeństwa, swych ludzi – zupełnie tak, jak dzisiaj… tyle, że jego nowa powinność posiadała rude włosy i serce zbyt łagodne na morze strachu, na które zostało narażone.
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Dziedziniec Empty
PisanieTemat: Re: Dziedziniec   Dziedziniec Empty

Powrót do góry Go down
 

Dziedziniec

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

 Similar topics

-
» Dziedziniec
» Dziedziniec
» Dziedziniec
» Dziedziniec
» Dziedziniec

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Westeros :: Ziemie Burzy :: Koniec Burzy :: Siedziba rodu Baratheon-