a
IndeksLatest imagesRejestracjaZaloguj
Teren na zachód od Krwawej Bramy



 

 Teren na zachód od Krwawej Bramy

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : 1, 2, 3  Next
AutorWiadomość
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptySro Cze 12, 2013 5:27 pm

A więc stało się. Rozkazy zostały wydane, a kruki rozesłane. Starcie było nieuchronne. Zbyt długo Arryn już tolerował obecność wrażej armii na swych ziemiach. Zbyt długo nie było odpowiedzi od króla, dla którego lojalność poddanych zdawała się nie mieć większej wartości od funta kłaków. Koniec końców, Arryn miał stawić czoła Tullym osamotniony. Nic to! Znał ludzi z Doliny. Znał Plemiona. Zwycięstwo musiało być po ich stronie!
Od wielu już dni, Dolinę wypełniało dzikie wycie, a nocne niebo rozbłyskało złowrogim blaskiem pochodni. Mimo iż to Tully mieli oblegać Orle Gniazdo, to sami znaleźli się w potrzasku. Oddziały wojsk z Doliny oraz dzikie klany prowadziły nieustanną wojnę podjazdową, prześcigając się w okrucieństwie. Nikt z armii Dorzecza nie mógł czuć się bezpiecznie. Wojownicy Plemion zdawali pojawiać się znikąd. Znając Księżycowe Góry jak nikt inny, przypominali demony. Porywali zwiadowców, myśliwych oraz mniejsze oddziały przeciwnika. Mordowali wszystkich. Okoliczne drzewa uginały się pod ciężarem wiszących trupów. Część z nich przedstawiała iście makabryczny widok. Odarci ze skóry, częściowo nadgryzieni przez dzikie bestie lub osmaleni ogniem.
Wśród niedostępnych terenów Gór Księżycowych zdawał się też grasować nowy demon. Biała Zjawa. Nikt nie wiedział czym ona jest. Mówiono o białym potworze. Bestii wielkiej jak dwa konie o zębach jak miecze i ślepiach bazyliszka, która jednym kłapnięciem paszczęki rozrywałą człowieka na pół. Zjawa zdawała się nienawidzić Tullych.
W okolicy brakowało też zwierzyny. Choć w górach zwykle było jej pełno, to zdawało się, że tak wielka masa ludzi odstraszyła ją w inne rejony. Jeśli ktoś chciał zapolować musiał się wypuszczać coraz dalej od obozu. A tam już czekali ludzie Arryna. Mówiono, że i sam Reinmar polował na wrogów. Mówiono o nim jako o wielkim, półdzikim wojowniku o twarzy diabła i głosie demona. Dolina spływała krwią. Póki co jednak, nie była to krew Arrynów.
Wszystko to było częścią starannie przygotowanego planu Reinmara, którego żołnierze zaczęli zwać Obrońcą Doliny. Planu, który miał osłabić wolę walki przeciwnika. Planu, który przewidywał krwawe unicestwienie każdego, kto zechce opuścić ich obóz. Ciągłe niebezpieczeństwo, strach i głód miały sprawić, że wraża armia podupadnie na duchu, a także na siłach, zmuszona do zabijania własnych wierzchowców, by się wyżywić. Tymczasem, ludzie Arryna bezpieczni i wypoczęci za Krwawą Bramą z radością obesrwowali lejącą się posokę rybogłowych. I aż rwali się do walki. Ich dowódca stał się dla nich nadczłowiekiem. Bogowie jeno wiedzą ile wszystko to kosztowało Reinmara wysiłku, lecz zdawało się, że osiągnął swój cel. Zebrana w tajemnicy armia była gotowa do walki. Dzięki przewadze terenu, ich pojawienie się miało być zaskoczeniem dla przeciwnika.
Arryn miał jeszcze jeden atut. Dziką zwiadowczynię i jej zwierzęce oczy. Dzięki możliwości zwiadu w postaci sokoła, wiedział o armii Tullych wszystko. Tuż przed wymarszem armii, Vera wcieliła się w sokoła i doniosła Reinmarowi każdy szczegół na tematarmii Tullych.
W końcu nadszedł ten dzień. Dzień, w którym wszystko miało się rozstrzygnąć. Od dawna zebrana już armia pod sztandarem Sokoła i Księżyca wyruszyła. Rośli wojownicy o ponurych twarzach gotowi poświęcić życie za swego dowódcę, walcząc w obronie swych ziem. Arryn zebrał prawie całą swą armię, zostawiając jedynie część w Orlim Gnieździe. Blisko siedem tysięcy mężów. Wciąż nie dorównywali liczbą armii Tullych. Mimo to, nie wątpili, że Reinmar Obrońca Doliny poprowadzi ich do zwycięstwa. Byli gotowi do bitwy.
 
Sam Reinmar zaś dosiadał swego wielkiego karego rumaka, który kopytami nieraz zabijał już najrośleszych mężów. Odziany był w czerń. Czarny Jeździec, jak zwali go ludzie z Plemion. Wysoki, potężny i siejący postrach. Nie wyglądał jak lord, o nie. Znad prawego ramienia wystawała mu rękojeść długiego miecza. Na kolanie trzymał paskudny, [url=http://theironring.deviantart.com/art/Skyrim-fan-movie-The-Legend-of-Dragonborn-361482864]rogaty hełm.[/url]
U jego boku zaś kroczyła Biała Zjawa. Dzika i nieokiełznana, od wielu dni rozrywająca zwiadowców Tullych na strzępy. Zesłana do Doliny przez prastarych bogów lasu.
Dzień chylił się ku końcowi. Długi, pełen wycia i nękania Tullych podjazdami. Tyle, że ci z armii Arrynów, którzy dzisiaj walczyli, odesłani zostali na zasłużony odpoczynek do Orlego Gniazda.
Armia Tullych była w zasięgu jego wzroku. Nie było już odwrotu. Wydał ostatnie rozkazy, po czym odwrócił się, by spojrzeć na twarze swych ludzi. Nie widać był w nich strachu. Widać w nich było żądzę krwi.
Arryn uniósł się w strzemionach.
- Bracia sokoły! – ryknął do swych żołnierzy, jadąc powoli przed szeregiem. - Dzielnie zjawiliście się na me wezwanie – jego głos był donośny. - Pozwólcie, że ja, Reinmar Arryn, solennie wam za to podziękuję.
Zawrócił konia.
- Rodacy z Doliny! Przybyliście tutaj jako wolni ludzie, którymi jesteście – powiedział. - Zdaje się jednak, że Dorzecze rości sobie prawa do waszej, do naszej wolności! – jego głos był coraz donośniejszy. - Nie wiem ilu z nas dzisiaj polegnie. Wiem jednak, że każdy z was jest w stanie połozyć co najmniej piątkę rybogłowych! Wiem to, bo każdy z was jest mym bratem! I każdy z was, jako i ja, walczy o swą ojczyznę, o Góry i Dolinę! O własne rodziny. O żony i braci!
Sięgnął po miecz. Paskudne, długie ostrze ze świstem przecięło powietrze, gdy wskazał na armię z Dorzecza.
- Dziś jest dzień, w którym truchła rybogłowych zaścielą Dolinę niczym wiosenna trawa! – ryknął do swych ludzi. - Dziś jest dzień, w którym żelazna wola ludzi z Doliny zmiażdży płochliwe serca żołdaków z Dorzecza! Dziś jest dzień, w którym ich posoka spłynie potokami, by uświęcić tę ziemię! Ziemię naszych ojców! – w ochrypłym głosie Reinmara brzmiała szczerość. Wierzył w to, co mówił. Bracia! Jesteście silniejsi i walczeniejsi! W waszych żyłach płynie krew zwycięzców! Jesteście Sokołami i Orłami! A Sokoły i Orły polują na ryby!

Powietrze rozdarł bojowy okrzyk.
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptySro Cze 12, 2013 7:01 pm

Vera ie sądziła, że z północy trafi do tak dziwacznego miejsca. Wędrowała miesiącami, by jej los wreszcie mógł spleść się z losem wojownika z rodu Arryn. Bogowie mają poczucie humoru. Dzika poznała lorda polując w jego lasach, a potem przyjęła jego gościnę. Stała się jego zwiadowcą, dzikim łupieżcą i tropicielem, partnerką nie tylko w wojnie, do której razem się szykowali, ale także w rozmowach, nauce i łożu. Vera Wilcza Skóra, Przebudzona z Długiego Snu, wag, zyskała nowy przydomek. Biała Zjawa. trzęśli się na samą o niej wzmiankę wojownicy plemion i rybogłowi, bo żadne z nich nie wiedziało kim lub czym była dzika kobieta, tym bardziej, że najczęściej widziano ją na grzbiecie olbrzymiego wilka.

Do bitwy ruszyła u boku Reinmara. On Czarny Rycerz na swoim potężnym rumaku, wojownik zakuty w czarną zbroję i z wielkim mieczem na plecach. Ona, na białym basiorze potężniejszym nawet od bojowych rumaków i wierzchowca samego lorda, ubrana w lekkie białe futra, z włosami związanymi w warkocze ciasno przy głowie, z twarzą poznaczoną czerwonym mazidłem, z wielkim łukiem na plecach i krótkimi, kościanymi ostrzami przy pasie kołyszącymi się w sąsiedztwie pełnego strzał kołczanu. Wcześniej zdążyła oswoić wierzchowce Doliny ze swoim zapachem i zapachem jej wilków, a dzięki temu że mogła też dotknąć umysłu każdego z rumaków, nie miała problemu z ich ujarzmieniem. Mogła więc jechać na basiorze bez obawy, że konie ich armii się spłoszą... co innego biedne chabety Tullych i oni sami. 
Nie odzywali się. Nikt nic nie mówił poza wodzem, nawet on. Siedziała prosta i straszliwa na jeszcze straszliwszej bestii, bez siodła, bez uzdy bez niczego, na poruszała się ze zwierzęciem w takiej harmonii jakby byli jednym ciałem. Biała Zjawa słuchała i obserwowała armię, gdy Reinmar od niej odstąpił i ruszył by przejechać szeregi. Mówił prawdę... przygotowali się, zrobili wszystko by wygrać tą batalię, w tym i ona się niemało przyczyniła, Reinmar bez niej mógł nie pozyskać wojowników Doliny.
Zachowywała się spokojnie, choć każdy mięsień miała napięty, chciała już poczuć krew, była głodna i jej basior także, zapewne i wilczyca która czaiła się gdzieś w tych lasach. Czekała ale bała się. Była łupieżcą, tropicielem, wspinaczem i wargiem. Atakowała po cichu z zaskoczenia rzadko kiedy pozostawiając możliwość obrony przeciwnikowi. Nie walczyła w bitwach... ta będzie pierwsza. Przed sobą i za sobą miała tysiące ludzi w stali. Zastanawiała się co będzie gdy te siły wpadną na siebie. Musiała polegać na Reinmarze, bo sama nie miała pojęcia co robić poza tym że zabijać i nie dać się zabić. Gdy więc Arryn zakończył przemowę, jej okrzyk dołączył do tysięcy głosów rycerzy i wojowników Sokoła, a nad ich głowami przetoczyło się wycie jej basiora niczym grzmot zwiastujący rychłą burzę!
Powrót do góry Go down
Nihil Arryn

Nihil Arryn
Nie żyje
Skąd :
Winterfell
Liczba postów :
341
Join date :
26/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPon Cze 17, 2013 2:52 pm

Informacja - proszę kliknąć:


 
 
MG
 


Nadszedł świt, poranne słońce łagodnie rozlewało się po okolicy, nadając otoczeniu wyjątkowo pięknego widoku. Dzień zapowiadał się bardzo przyjemnie, aż trudno było uwierzyć, że ta sielankowa okolica niedługo spłynie krwią.
Niebo było przejrzyste, upstrzone niewielkimi, białymi obłokami. Wiał delikatny wiatr, a sprężystą, krótką trawę pokrywała lekka rosa. W wysokich partiach Gór Księżycowych oraz na szczytach Orlego Gniazda szaleje porywisty wicher, natomiast na nizinach jest on raczej znikomy. Słońce dopiero zaczęło wstawać znad horyzontu, jego promienie są niemalże nieśmiałe.
Za wami znajduje się dolina, która ma kształt podłużnego leja, który otoczony jest z zachodu, ze wschodu i północy ścianą gór. Wąwóz wygina się delikatnie w stronę północnego – wschodu. Na końcu doliny znajduje się Orle Gniazdo, które jest usytuowane na jednym z większych stoków górskich, tuż na skraju olbrzymiej przepaści (która wzbudza strach potencjalnych więźniów Arrynów). Z racji na swe położenie Orle Gniazdo do tej pory było uznawane za nie do zdobycia. Dziś ma się okazać, czy nadal zasługuje na to miano.
Tuż przy Orlim Gnieździe dolina jest bardzo wąska, bowiem mierzy sobie niecałą milę. Na południu, tuż przy wylocie, ma natomiast długość kilku mil. 

Wasze armie stacjonują na płaskim terenie, tuż przy drodze do Krwawej Bramy. Miejsce jest wręcz idealne na potyczkę - wielka, szeroka równina. 
Okolica na której odbędzie się bitwa to typowa nizina; niewysoka trawa, gdzieniegdzie upstrzona większymi bądź mniejszymi skałami. Po zachodniej stronie znajduje się dosyć spory las iglasty, który ciągnie się daleko, aż poza tereny Arrynów, gdzie drzewa rosną znacznie rzadziej i są niskie, młode. 

Panowała nienaturalna cisza, miejsce jest całkowicie pozbawione zwierzyny, do uszu Reinmara oraz jego towarzyszki nie docierał nawet śpiew ptaków. Tylko parskanie wierzchowców oraz cichy szmer rozmów żołnierzy burzył ten wszechobecny spokój.
Dzięki zwiadowi Very dowiedzieliście się, że wojska Tullych znajdują się na zachodzie, tam, gdzie rozbili obóz. Obozowisko jest ukryte w lesie (dwie mile od Orlego Gniazda), składa się przede wszystkim z piechoty oraz łuczników. Vera również zaobserwowała, że brak pożywienia, głód i wojna podjazdowa sprawiły, że armia Tullych znacznie się uszczupliła, mogli stracić nawet kilkaset jednostek.
Zwiadowcy Reinmara donieśli, że wrogie wojsko dostrzegło wasze ruchy i również szykuje się do bitwy. Armia Tullych ruszyła zwartym szykiem w waszym kierunku, obecnie jest już w okolicy pół mili od miejsca, w którym wy stacjonujecie. Nadciągają z zachodu.
Już gołym okiem jesteście w stanie dostrzec zbliżającego się wroga. Na linii horyzontu widać ciemne, skłębione postacie. Ich sylwetki wyraźnie świadczą o tym, że w pierwszej linii znajdują się wojownicy na wierzchowcach. 

W swoim poście proszę opisać zachowanie swej postaci, strategię, ewentualne ruchy wojska bądź inne działania. Mile widziany opis jednostek, ich rodzaj i morale. W kolejnym poście ja przedstawię ruchy armii Tullych oraz podsumuję przebieg sytuacji.

Niech poleje się krew!
Powrót do góry Go down
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPon Cze 17, 2013 3:38 pm

Ostatni raz przyjrzał się swoim ludziom, nim rozkaże im ruszyć do walki. Wszyscy wyprostowani, wysocy i mocno zbudowani. Na ich surowych twarzach nie widać było cienia strachu. Przyzwyczajeni do ciężkich warunków Gór Księżycowych, byli mężni i twardzi. Wszyscy doskonale wyćwiczeni, przyzwyczajeni do tego, że armia Doliny jest mniej liczna od innych. Uzbrojeni w najlepszą stal z Doliny, w muskularnych ramionach dzierżący tarcze z symbolem atakującego sokoła na tle półksiężyca. Gdzieś wysoko, ponad ich głowami łopotały na wietrze proporce. Srebrzysty sokół i półksiężyc na niebieskim tle wyglądały imponująco, dodając serca do walki żołnierzom z Doliny.
Ostatnie dwa tygodnie przyniosły Tullym spore straty. Okrucieństwo wojny podjazdowej miało złamać w nich ducha, a także podbudować morale armii Doliny, której żołnierze zaczynali czuć się zwycięzcami i widzieć w Reinmarze półboga.
Dzięki licznym zwiadom, Reinmar posiadał informacje na temat stanu armii Tullych. Dlatego też jego armia była odpowiednio uzbrojona, by przeciwstawić się wojskom Dorzecza. Duże tarcze miały być osłoną przed łucznikami, choć ci i tak mieli znacznie utrudnioną sprawę ze względu na lesistość terenu. Arryn liczył na to, że nie dojdzie do zorganizowanych salw strzał. Część chorągwii z Doliny uzbrojona była w długie miecze. Broń wykonana z tutejszej stali należała do najlepszej w całym Westers – nic dziwnego, w końcu to w Dolinie spoczywały największe złoża żelaza. Zadaniem tychże chorągwii było rozniesienie w puch pikinierów, którzy mogliby stać się zagrożeniem dla konnicy, gdyby zdążyli się ustawić do nich frontem.
Jeden rzut oka na Verę, dosiadającą ogromnego, białego basiora. Czy sprawi się w bitwie? Ona, dzika, przywykła do wolności, musiała wziąć udział w najkrwawszej z jatek ich czasów, stając naprzeciw setkom i tysiącom zakutych w stal wojowników Dorzecza.
Lecz nie był to czas na wątpliwości. Reinmar ich nie miał. Wierzył w każdego ze swych ludzi.
 
Rozesłał ostatnich zwiadowców. Tych z najbystrzejszym wzrokiem i na najśmiglejszych wierzchowcach. Chciał znać każdy szczegół na temat armii przeciwnika.
Pojawili się na horyzoncie. Niewielkie punkciki robiły się coraz większe. Mrowie żołnierzy. Reinmar wiedział, że Armia Tullych liczy sobie dziesięć tysięcy mężów minus kilka setek, które wyniszczyła wojna podjazdowa. Razem mogło ich być z dziwięć i pół tysiąca. Sam dysponował niespełna sześcioma i pół tysiącami mężów. Do tego dochodziły cztery setki mężów pozostawionych do obrony Orlego Gniazda, gdyby bitwa nie poszła po myśli Reinmara, a także dwie setki konnych na tyłach Tullych.
Lecz miał tajną broń, o której nie wiedział nikt poza nim i jego najbliższymi współpracownikami. Cztery tysiące wojowników z Plemion czekało ukrytych na flance Tullych. Cztery tysiące wojowników dzikszych od samego czarta, uzbrojonych w topory i miecze podarowane im przez Reinmara. Cztery tysiące gotowe zginąć w obronie swych ziem, pod dowództwem Czernego Jeźdźca i towarzyszącej mu Białej Zjawy.
 
*****
 
Keleg oczekiwał znaku. Był rosłym mężczyznom, niedawno skoczył czterdziestytrzeci dzień imienia. Większość z nich spędził w górach, wśród Plemion. Nic też dziwnego, że z każdą chwilą bardziej przypominał dzikiego niż człowieka Arrynów. Nosił wielkie zwierzęce futra, a jego twarz porastała gęsta broda. Pod oczyma wymalował kolorowe wzory, znak wojny. Uzbrojony był w wielki, obusieczny topór, krótki miecz i okragłą tarczę.
U jego boku stał wódz Plemion. Mężczyzna budził postrach samym wyglądem. Siedem stóp wzrostu i potężna muskulatura czyniły z niego prawdziwego olbrzyma. Ruda broda i długie włosy sprawiały, że bardziej przypominał niedźwiedzia niż człowieka. Ze spokojem opierał się na ogromnym młocie bojowym – podarunku od Reinmara Arryna, Czarnego Jeźdźca z Doliny. Choć jeszcze niedawno złorzeczył wszystkim rybogłowom - Obetnę im kutasy i nakarmię nimi kozice! – to teraz wyglądał jakby szykował się do zabawy, a nie krwawej jatki.
Kelego, ukryty w lasach, obserwował z daleka przmarsz wojsk Tullych. Ogromna ilość ludzi. Przodem szła jazda. Nie, ich nie należy atakować.
Ostatnie dwa tygodnie minęły Kelegowi i jego towarzyszom na uczeniu Plemion jak zachować się w czasie bitwy. Nie rzucamy się na przeciwnika, gdy tylko go zobaczymy! Czekamy na sygnał Czarnego Jeźdźca!
 
*****
 
Dzień był piękny, idealny by przelać wrażą krew. Reinmar spojrzał do góry, jakby po raz ostatni chciał zamienić słowo ze swymi bogami. W jego postawie nie widać było cienia strachu. Na twarzy wojownika malował się spokój. Uniósł dłoń do góry, dając znak. Spośród szeregów wyłonił się wysoki mężczyzna. Na jego potężnym, wyciągniętym przed siebie ramieniu, osłoniętym grubą rękawicą, siedział imponujących rozmiarów orzeł. Ptak był tak wielki, że bez problemu mógłby zabiąc człowieka lub może nawet konia.
- Biała Zjawo – przemówił do dzikiej. - Wciel się w niego i poszybuj nad konnicę. Wypatruj dowódcy. Oceń gdzie jest piechota z pikami, gdzie miecznicy, a gdzie łucznicy. Patrz też daleko na zachód i południe, wypatruj czy zbliżają się inne armie!
Jego głos był opanowany, lecz nie znoszący sprzeciwu. Teraz nie było czasu ku wybrzydzaniu. Był dowódcą, a w ciągu najbliższych godzin miał zdecydować się los tysięcy istnień i całej Doliny.
Uniósł się w strzemionach, by lepiej przyjrzeć się miejscu, które miało się stać grobem dla setek istnień. Równina, doskonale. Na zachód rozciągał się duży las. Reinmar znał te tereny jak własną kieszeń. To tam, wśród drzew, na flance Tullych, ukrył Plemiona. Dzięki równinie, jak na dłoni widać było to, że główne siły Arrynów są mniej liczne od armii Dorzecza. I o to chodziło. Arryn liczył na to, że wymęczeni wojną podjazdową Tully będą sami szukali starcia.
- Łucznicy – ryknął Arryn. Stosunkowo niewielka część jego sił uzbrojona w długie łuki wysunęła się do przodu. Cztery setki wybornych łuczników przygotowało się do rozpoczęcia ostrzału, gdy tylko wróg znajdzie się w ich zasięgu.
Arryn objeżdżał swoją armię, dodając otuchy wojownikom i sprawdzając każdy szczegół. Między łucznikami ostawiły się oddziały pikinierów. To oni mieli osadzić jazdę na miejscu. Na lewym skrzydle, blisko centrum, ustawili się wojownicy uzbrojeni w potężne miecze i wielkie tarcze. Ich zadaniem była szarża na pikinierów Tullych. Na skrzydłach miejsce zajęła konnica.

Byli gotowi.
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPon Cze 17, 2013 7:01 pm

Vera czuła strach. Oczywiście w życiu się do tego otwarcie nie przyzna, ale ściskało ją w żołądku. Chciała poczuć krew na swoich rękach, chciała jej posmakować wilczym pyskiem i własnymi ustami, chciała zabijać, ale... widok tysięcy mężów ubranych w ciężką stal? Tak, ten widok miał prawo ją przerazić, była dzika do ciężkiej cholery! to własnie też to, że dziką była trzymało ją na miejscu. Dla niej liczyła się siła... by kogoś szanować, ten ktoś musiał udowodnić swoje możliwości, by ją szanowano, ona musiała pokazać na co ją stać. Przez ostatni niecały miesiąc pokazywała to dość często. zwiady, polowania, podchody i podjazdy, porwania zwiadowców, przesłuchania biedaków, nauka liczenia. Dużo się działo, ale ostateczna próba była przed nią. Zobaczyła Tullych wcześniej niż reszta, miała bystrzejszy wzrok, gdy dostrzegł ich Reinmar, ocenił jak daleko od nich się znajdują i wydał rozkazy. Do Very wtem więc podszedł jeden z jego ludzi z orłem tak wielkim, że facet musiał mieć problemy z jego udźwignięciem! To bydle było większe od jej śnieżnego orła, który kołował wysoko, tak malutki, że rybogłowi nie mogli go dostrzec. -Jak chcesz. - Odpowiedziała krótko i sięgnęła dłonią do głowy ptaka. Chwilę później wyprostowała się na grzbiecie basiora i uniosła lekko głowę z szeroko otwartymi, białymi jak mleko oczami. Upiorny widok. Była orłem. Bestia była potężna i silna, dlatego Vera nie wzleciała od razu. Spojrzała na męża który ją trzymał, na Reinmara na swoim koniu, na armię. Zaskrzeczała donośnie dając kolejne chwile by świadomość ptaka uspokoiła się i poddała całkowicie. Vera zawsze starała się to robić delikatnie, nigdy brutalnie. Nawiązanie więzi i pełnej współpracy wymagało swego rodzaju czułości i finezji. Dwie chwile później ptak był już jej, a ona rozpostarła wielkie skrzydła, by wzbić się w powietrze. Przeleciała tuż przed Reinmarem i wzniosła się w niebo kierując się nad rybogłowych. Oczywiście nie leciała bezpośrednio. Zaczęła kołować na las, a znad niego dopiero nad wrażą armię. Kochała latać. Żal jej było Reinmara i całej reszty, którzy nigdy nie poczują smaku powietrza w górze, nie poczują pędy wiatru, który utrzymuje ich w przestworzach! Leciała dalej... znad pierwszej linii konnicy w nas i nazad głębiej nad armią. Była majestatycznym orłem na łowach... biedacy mogli ją zauważyć, niektórzy może i przez chwilę podziwiać, nie wiedząc, że poluje, że właśnie poluje na nich. W pierwszych szeregach szukała tego biedaka, który miał prowadzić tą hołotę. Musiał się wyróżniać, spójrzmy tylko na Reinmara. Może któryś z nich krzyczał rozkazy? Nawróciła nad lasem i znowu znalazła się nad armią, jak sęp krążący nad padającą własnie ofiarą. Pikinierzy... długie drzewce, też muszą być gdzieś z przodu żeby z konnicy zrobić szaszłyki. Chciała ocenić ilu ich jest... około, ie liczyła jeszcze tak szybko i dokładnie. Klejny nawrót i łowy na piechotę z mieczami i łukami. to samo, oszacowanie ich ilości i ustalenie pozycji, może nawet te cioty podzieliły się dowodzeniem i tymi prowadzi kto inny i tymi też kto inny. Prócz zaznaczonych rozkazów szukała wyróżniających się jednostek. Dowódców, rycerzy, czempionów, jak ich zwał tak zwał. Gdy ostateczny zwiad nad rybogłowymi miała zaliczony poleciała nieco dalej by sprawdzić, czy nikt więcej się nie zbliża, a jeśli tak, to jakie ma proporce, w jakiej szacunkowo liczbie i skąd! Gdy i to będzie załatwione, wróci nad las i opuści ciało orła wracając do własnego by zdać raport.
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPon Cze 17, 2013 7:17 pm

// Wickenod

 
Aylward  ma przed sobą ogromny, rozwibrowany, ryczący szał, rycerzy burzy węszących krew równie zaciekle co jeleń zapach człowieka w kniei... Baratheon majestatycznie opuszcza rękę, a wraz z tym gestem spływa cisza, otulając wszystkich i ujarzmiając ich. Ostatnie słowa przed bitwą. Las tysiąca głów. Dwa dni zaciekłej podróży przez góry mogły zmęczyć towarzyszącą mu kupę czterech tysięcy ludzi, lecz w obliczu niechybnej walki - każdy z mężczyzn a nawet stajennych chłopców mocniej zaciska dłoń na mieczu. Bo wiedzą, że nie przybyli tu, by zginąć. Przyjechali w imieniu Lorda Końca Burzy, przyjechali, by bronić pokoju w królestwie. Częste, lecz krótkie popasy pozwoliły zregenerować siły wymęczonym podróżą morską koniom, zaś ludzie - pokrzepili serca i żołądki gorącą strawą, spożytą oczywiście na tyle wcześnie, by nie była przeszkodą podczas walki.
Godzinę wcześniej co koń wyskocz wrócili zwiadowcy Jeleni, z dokładnymi informacjami dotyczącymi rozstawieniem walczących stron - domysły Aylwarda na całe szczęście potwierdziły się. Bitwa stoczona zostanie blisko drogi do Krwawej Bramy, na którą armia Baratheonów wkroczyła w nocy, znacznie przyspieszając wiodący przez góry marsz. Dzięki swej pozycji odgrodzili wojskom Tullych jedyną z prostych dróg ucieczki i tym samym ułatwili sobie szarżę. Wojska Dorzecza znajdowały się na zachód od Bramy, a zatem nie stanęły na drodze Baratheonom w marszu od Wickenod. Ostatnią godzinę przed bitwą Aylward oraz towarzyszący mu dowódcy dopieszczali taktykę, ustalając, że konnica uderzy z traktu, na którym będzie mogła przybrać odpowiednią prędkość i zaatakować wysunięte na południe skrzydło wroga, zaś piechota uzbrojona we włócznie bojowe oraz miecze, zgodnie z założeniami sprzed doby - wyłoni się spomiędzy wąskiej doliny między górami na wschodzie, zasilając konne skrzydło Arrynów.
Tymczasem teraz - wydaje się, że między Baratheonem i gotowymi do walki rycerzami przeskakują oślepiające pioruny, jak między niebem i ziemią podczas burzy , czyniąc wkoło światłość i roztrzaskując wszystko po drodze. Ostatni numer w programie, ostatnie słowa...  mężowie już z góry znają ich treść. Ponad tysiąc pięćset silnych twarzy mężczyzn z konnicy rozdziawia gęby, gotowych do triumfalnego wrzasku. Ostatnia przemowa przed zanurzeniem się w bitewnym pyle zawsze pogrąża wojsko w euforii bezgranicznego zachwytu. Aylward ma już na końcu języka zgrywną i spektakularną odpowiedź... rozkoszuje się nią, jak dobrym, arborskim winem.
- Mój ojciec nauczył mnie, że strach jest zawsze taki sam, a pogodzenie się z nim uczyni mnie silniejszym! - zaczął donośnym tonem, prostując się dumnie na koniu. Złoty jeleń na napierśniku zalśnił oślepiająco, odbijając promienie wschodzącego słońca. - Prawdziwy bohater to ktoś, kto walczy, mimo że się boi! Niektórzy przezwyciężają przerażenie po minucie spędzonej w wirze walki, innym zabiera to godzinę, jeszcze innym kilka dni. - Baratheon pogładził uspokajająco rumaka po grzywie, przesuwając wzrokiem po stojących w pierwszym rzędzie jeźdźcach. W połowie drugiego dnia podróży od głównych sił oddzieliło się czterystu ludzi z piechoty oraz stu łuczników, którzy udali się dalej na zachód pod wodzą młodego Dondarriona. Tych pięciuset ludzi przekradając się lasem, zajmie tyły obozu Tullych oddalonego, wedle słów zwiadowców, zaledwie dwie mile od Krwawej Bramy. - Prawdziwy mężczyzna nie pozwala jednak, aby lęk przed śmiercią okazał się silniejszy niźli jego honor, poczucie obowiązku i naturalne męstwo! Armia to zespół: żyje, je, śpi i walczy zespołowo. Opowieści o samotnych bohaterach to gówno prawda. Zapijaczone gnojki, które śpiewają te wszystkie liryczne ballady, wiedzą o prawdziwej bitwie nie więcej niż o pieprzeniu. - Aylward zmarszczył groźnie brwi, obracając rumaka wokół jego własnej osi i uśmiechając się drapieżnie. - Nie chcę słyszeć żadnych okrzyków  w rodzaju: „Trzymać pozycję”. Kurwa, nie będziemy niczego „trzymać”! Nacieramy bez przerwy i trzymać możemy co najwyżej wroga, za kutasa. Kopniemy go w dupę, chwycimy za jaja, wykręcimy je i przypieprzymy mu tak, że się zesra! Nasz plan: nacierać i jeszcze raz nacierać! Przejdziemy przez ich armię jak gówno przez rynsztok! - Baratheon spiął konia, który jak zwykle wyczuł nastrój swego pana - dziś bojowy i gotowy dosłownie na wszystko. Biały jak mleko ogier stanął dęba, zaś Aylward uniósł opancerzoną pięść do góry, tak, że przypominała olbrzymią, niezdobytą wieżę w Końcu Burzy. - Jeszcze jedno! Za trzydzieści lat, kiedy usiądziecie przy ognisku z wnukiem na kolanach, a on was zapyta: „Co robiłeś podczas bitwy w Dolinie?”, nie będziecie musieli odpowiedzieć zachrypniętym głosem: „Rozrzucałem gnój w stajni”. Nie! Popatrzycie mu prosto w oczy i powiecie: „Twój dziadek walczył w szeregach armii Ziemi Burz, pod dowództwem tego cholernego skurczybyka Aylwarda Baratheona!” - rumak, zupełnie jakby doskonale rozumiał słowa swego właściciela, zarżał niecierpliwie. Ayl nasadził na głowę hełm, równie czarny, co jego zbroja - hełm  z umocowanymi na szycie rogami białego jelenia, strzelającymi w górę niczym zęby upiora. - Niech całe królestwo zapamięta! Jeśli ktoś podniesie rękę na naszego sojusznika, podnosi ją i na nas! Wraz z Baratheonami nadchodzi burza. A z nią śmierć na mroźnym wietrze! Przysięgałem przed królem bronić jego honoru i pokoju w Westeros! I wiecie co? Zobaczymy dziś krew Tullych na tej pierdolonej trawie! Albo naszą własną, w chwalebnej śmierci! Jazda!!! - ryk pierwszego rogu, odbijający się echem od bezkresnych gór i lasów, przeszył jak ostrze miecza chwilową ciszę, która zapanowała po okrzyku Aylwarda. Chwilową, gdyż sekundę po tym do głośnego wezwania do bitwy dołączył drugi róg, potem trzeci i nareszcie czwarty - a wszystkie zagrzewające do szturmu. Echo niosące się między szczytami wzmocnione zostało wrzaskiem nie setek, ale tysięcy męskich gardeł. Ludzi, którzy nie zjawili się tu z kaprysu, lecz by bronić honoru zarówno Baratheonów, jak i panującego Aerysa II.
Konnica, licząca blisko tysiąc siedemset rumaków, ruszyła za dziedzicem lorda Końca Burzy. Proporce, z czarnym jeleniem na złotym tle rozwinęły się z furkotem podczas pędu na wietrze, złowieszczym dźwiękiem obwieszczając zbliżanie się wojska Baratheonów. Jednak nie tylko ten szum pomieszany z uderzaniem końskich kopyt o trakt towarzyszył wyłaniającej się zza zakrętu drogi armii. Piechota oraz łucznicy, w sumie liczący tysiąc sześćset istnień, pod dowództwem Lorda Estermonta, na gruby dźwięk rogu ruszyła z gór na wschód od doliny roztoczonej przed Krwawą Bramą, głuchym dźwiękiem bębnów wystukując rytm kroków i obwieszczając zarówno sprzymierzeńcom, jak i wrogom, że atak następuje z dwóch stron. Dwustu łuczników zostało jednakże w górach, zajmując pozycje za wyszczerbionymi skałami i osłaniając tym samym drogę, z której przybyła piechota. A także czekając na ewentualnych zbiegów armii wroga.
Dziki ryk i tupot tysięcy nóg oraz końskich kopyt - to właśnie w towarzystwie tego dźwięku zza załomu drogi wyłoniła się konnica na czele z Aylwardem Baratheonem, którego obnażony, złakniony krwi miecz lśnił w promieniach wschodzącego słońca. W samym umyśle lorda burzy panował jednak spokój i jednostajny, spokojny głos pani matki:
 

Nasze życie nie należy do nas. Od łona po grób, jesteśmy związani z przeszłością i teraźniejszością innych ludzi. A każdą zbrodnią i okazaną dobrocią, tworzymy swoją przyszłość…
Powrót do góry Go down
Nihil Arryn

Nihil Arryn
Nie żyje
Skąd :
Winterfell
Liczba postów :
341
Join date :
26/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Cze 21, 2013 1:22 am


/Wybaczcie ten przesuw, ale miałam sporo spraw na głowie. Teraz odpisy będą się pojawiać (w miarę możliwości) szybko.
 


 
 
 
MG
 
 
 
Reinmar Arryn:
 
Armia Tullych była już blisko. Bardzo blisko. Czarne punkty nabrały ludzkich kształtów, a oczom Reinmara ukazał się ogrom wojska wroga. Nie dało się ukryć, ich widok robił wrażenie; nieprzebrana ilość wojowników, którzy swą mroczną obecnością niemalże przytłaczali horyzont, rozlewając się po nim niczym plaga. Proporce Tullych dumnie wznosiły się ku niebu, powiewając na wietrze. Armia uparcie brnęła do przodu, nieuchronnie przybliżając się do rychłego starcia.
Z tej odległości Reinmar nie potrzebował nawet bystrych oczu Very, by dostrzec, że żołnierze poruszają się w zwartej grupie, tak jakby byli niepewni tego, co mogą zastać na drodze do Krwawej Bramy. Nie próbowali wykonywać żadnych skomplikowanych manewrów, jedynie mozolnie posuwali się do przodu, czujni, lecz również pełni wątpliwości.
Było to niepodważalnym dowodem na to, że strategia Reinmara powiodła się, a wojna podjazdowa i ciągłe nękanie armii Tullych sprawiły, że przeciwnik nie dość, że został wytrzebiony, to także pozbawiony siły ducha. Mimo że wróg postanowił wykonać pierwszy ruch i zaatakować Arrynów, to ich zachowanie wydawało się nadzwyczaj ostrożne.
Reinmar widział, że poruszająca się w szybkim tempie konnica zwolniła, po czym rozbiła się na dwie grupy, zajmując pozycje na flankach i oddalając się na kilkaset stóp od reszty armii. Za nimi powoli szli łucznicy, idąc w zgrabnych szykach tuż za szybko poruszającą się jazdą. Na przód wysunęli się wojownicy uzbrojeni w piki i wielkie tarcze, które lśniły delikatnie w słońcu. Jak na armię, która przez długi czas pozostawała w spoczynku, pozbawiona jedzenia i opuszczona przez głównego dowódcę, zdawali się być wyjątkowo dobrze zorganizowani. Albo przynajmniej starali się robić takie wrażenie.
Na armii  Arrynów jednak nawet przeważająca ilość wrogiego wojska zdawała się nie robić najmniejszego wrażenia. Pewność siebie, jaka emanowała od Reinmara sprawiła, że jego wojownicy wręcz palili się do bitwy, lecz równocześnie byli idealnie zdyscyplinowani. Wydawało się, że podopieczni Reinmara są pewni swej wygranej. Dodatkowo obecność Very zdawała się dodawać im jeszcze więcej animuszu, jej niesamowite i zdolności oraz wygląd jawiły się im niczym dar od samych bogów. Z pewnością poproszenie Białej Zjawy o pomoc w bitwie było doskonałą decyzją.
Nie trzeba było czekać długo, po chwili wojsko Tullych znalazło się na linii rażenia łuczników Reinmara. Jednak wróg nie próżnował, mając już opracowaną odpowiednią taktykę – pikinierzy stanowiący front armii, przypadli do ziemi, klękając na jednej nodze i zasłaniając się tarczami. Ustawili piki pod ostrym kątem, chcąc w ten sposób zablokować ewentualny atak konnicy Arrynów.
Tymczasem jazda Tullych z wolnego stępa przeszła do galopu, w zawrotnym tempie zbliżając się do armii Reinmara, kierując swą szarżę w stronę centrum, by zmiażdżyć wrogą piechotę. Teraz od refleksu, szybkości i zdolności łuczników Arrynów zależało, czy ten brawurowy atak dojdzie do skutku.
Łucznicy Tullych przystanęli na swych pozycjach, czyli zarówno na lewym, jak i prawym skrzydle. Sądząc po ich ilości i uzbrojeniu, to łucznicy byli właśnie najliczniejszym i najbardziej elitarnym oddziałem wroga. Z zadziwiającą wprawą naciągnęli cięciwy i w mgnieniu oka wypuścili pierwszą salwę, a chmara strzał opadła na część wojska Reinmara, które znajdowało się na obu flankach. Tam też pierwszy atak Tullych wyrządził największe szkody, a mężni wojownicy zbrukali ziemię swą krwią, przeszyci śmiercionośnymi strzałami.
Następny ruch należał do Reinmara, który mógł bronić się lub też dokonać kontrataku.






Vera Wilcza Skóra:
 
Lęk nie jest niczym złym podczas bitwy, więc Vera nie powinna czuć wstydu, że ogarnął ją lekki strach. Jest to rzecz naturalna, którą odczuwali nawet najlepsi i najbardziej doświadczeni wojownicy. Największą sztuką jest to, by panować nad swymi lękami, to właśnie jest prawdziwa odwaga.
Dziś Vera Wilcza Skóra z pewnością w oczach wielu rycerzy jawiła się jako osoba odważna, wzbudzająca szacunek i zaufanie. Może nawet nie zdawała sobie sprawy, w jak wielki sposób wpłynęła na morale armii Arrynów, nie mówiąc już o jej niezastąpionych zdolnościach zwiadowczych.
Gdy tylko kobieta przejęła ciało wielkiego ptaka, poczuła olbrzymią dawkę energii oraz siłę, jaka przepełniała to olbrzymie zwierzę. Vera wzbiła się w powietrze, czując znajome uczucie całkowitej, nieokiełznanej wolności. Podczas krążenia nad wrogą armią mogła dokładnie dostrzec rozmieszczenie wojsk Tullych. Widziała manewry konnicy, która przesunęła się na flanki, by następnie wykonać niespodziewaną szarżę. Jej oczom nie umknęło działanie łuczników, którzy jako pierwsi postanowili dokonać ataku. Następnie dostrzegła pikinierów, którzy utworzyli mocny szyk obronny, a za nimi natomiast majaczyła duża ilość mieczników, gotowych i spiętych do bitwy. Ostatnie spostrzeżenie było wyjątkowo cenne, bowiem Reinmar ze swego stanowiska nie mógł dostrzec, że za linią wojowników z pikami czają się także ci, którzy w swych dłoniach dzierżą miecze.
Vera na oko mogła stwierdzić, że łucznicy liczą sobie prawie cztery tysiące jednostek, miecznicy trzy, pikinierzy dwa, natomiast jazda stanowiła niecały tysiąc.
Dostrzeżenie dowódców w tej wielkiej, skotłowanej masie wymagało nieco większej uwagi, lecz i ich obecność nie umknęła spostrzegawczym oczom Very. Każdy rodzaj wojowników posiadał swego chorążego, który nadzorował ruchy swego oddziału. Dowódcy dosiadali wierzchowców, a ich zbroje były znacznie bogatsze, a na napierśnikach widniał dumny symbol rodu Tullych. Trudno jednak było stwierdzić, czy któryś z chorążych jest głównym dowodzącym armią lub czy w ogóle armia przeciwnika posiada takowego.




 
Aylward Baratheon:
 
Mowa wygłaszana przez dowódcę do swej wiernej armii jest niesamowicie ważnym aspektem każdej bitwy. To nie są zwykłe, błahe słowa, lecz coś, co pozwoli wojownikom odnaleźć odwagę i siłę na to, by stanąć oko w oko z wrogiem. Nie da się ukryć, że przemowa Aylwarda była wyjątkowo żywiołowa i elektryzująca, a jej skutki były wręcz piorunujące. Wojsko Barathenów, mimo że zmęczone po dość długiej podróży, niespodziewanie odzyskało utracone siły i poczuło nową dawkę wigoru. Gdy tylko Aylward skończył swą przemowę, cała armia wydała z siebie gromki, gardłowy okrzyk, niczym jeden mąż. Teraz każdy z nich nie był oddzielną jednostką, lecz częścią rozjuszonego wojska, które pragnęło tylko jednego – widoku krwi swych wrogów. Głośny odgłos rogów rozniósł się echem po okolicy, dodając wojownikom jeszcze więcej pewności siebie. Konnica Barathenów robiła niesamowite wrażenie; włączyła się do bitwy niespodziewanie i z wielką klasą, wręcz w popisowy sposób szarżując na armię Tullych. Przeciwnik zupełnie nie spodziewał się posiłków, które mogłyby wspomóc Arrynów. Zaskoczenie na ich twarzach było wręcz komiczne, lecz zdziwienie bardzo szybko przerodziło się w paraliżujący lęk. Tylnia część armii Tullych była całkowicie odsłonięta i nieprzystosowana na odparcie tak potężnego ataku konnej jazdy. Przegrupowanie się było już niemożliwe, pikinierzy bronili się przed Arrynami i nie zostało już czasu na zmianę taktyki. Miecznikom Tullych nie zostało nic innego, jak żarliwa modlitwa do swoich bogów i czekanie na śmierć, która miała nastąpić już za chwilę, tuż pod kopytami cwałujących koni.
Gdy wojska Barathenów uderzyły we wroga, wielka część armii Tullych od razu padła trupem, dosłownie zmiażdżona przez napierającą siłę. Wojsko starało się wciąż jednak bronić, rozpaczliwie próbując utrzymać pozycję i zebrać całkowicie rozproszony oddział. Wybicie mieczników Tullych w tej sytuacji wydawało się wręcz dziecinnie proste, gdyż panika zaczęła powoli ogarniać ich wojowników, a jak wiadomo, niekontrolowany strach to pierwszy krok do sromotnej porażki.
Sam Aylward znalazł się dosłownie w centrum szału bitewnego, lecz na razie dopisywało mu szczęście i wciąż trwał cały i zdrowy, choć otoczony przez wianuszek wrogów. Niespodziewanie pośród walczących (oraz rosnących stosów trupów) dostrzegł bogatą zbroję chorążego, który dosiadał wielkiego, karego konia, młócąc wokół siebie swym wielkim mieczem, którym zabijał kolejnych konnych Barathenów. Dowódca znajdowała się tuż, tuż, na wyciągniecie ręki od młodego Baratheona.
Oddział pod dowództwem Lorda Estermonta dotarł do wojska Reinmara, dołączając do jego wojska i w ten sposób  znacznie poprawiając sytuację armii Arrynów. Uczynił to właśnie w tym momencie, gdy konnica Tullych zaszarżowała na wojowników Reinmara.
Harmider, który ogarnął tył armii Tullych, dźwięk rogów oraz brawurowy atak Barathenów sprawiły, że również frontowe oddziały przeciwnika zadrżały ze strachu, a szyk pikinierów w jednym miejscu został złamany. Parunastu świeżych dezerterów zaczęło uciekać w stronę pobliskiego lasu, szukając tam schronienia. Niestety, nie mieli pojęcia, że w pobliżu czyhają zarówno posiłku Reinmara, jak i Aylwarda. 




Rzuty kostką (proszę kliknąć):

RZUTY1:
Powrót do góry Go down
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Cze 21, 2013 9:04 am

Ukształtowanie terenu pozwoliło mu jak na dłoni widzieć taktykę i ruchy przeciwnika. Przez większość drogi poruszali się powoli, w zbitej grupie. Mimo to, ich szeregi zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Konnica przeciwnika ruszyła na flanki. Po pięćset chłopa, jak wprawnym okiem ocenił Reinmar. Następnie, z przodu ustawili się pikinierzy. Po bokach łucznicy. Zgodnie z przewidywaniami. Taktyka Reinmara była przygotowana tak, aby zmieść wszystkich z powierzchni ziemi, jednocześnie samemu odnosząc jak najmniejsze straty.
 
Vera wróciła ze zwiadu. Jej orle oczy były niezastąpione.
A więc przybyła odsiecz. Jelenie i ich ciężka jazda! Reinmar mógł przysiąc, że czuje wibracje podłoża, gdy setki zakutych w stal jeźdźców ruszyło w szarży.
- Wilczyco – powiedział Reinmar. - Podążaj na prawe skrzydło do Plemion. Chcę, by Cię widzieli. Nie wchodź w środek walki, zabijaj ludzi na obrzeżach. Nie pozwól ujść dowódcom!
Następnie wyznaczył dwa tuziny jeźdzców, by podążyli razem z nią.
 
Tymczasem wróg nie próżnował. Łucznicy Tullych poruszali się sprawni. Reinmar już od dawna wiedział, że to oni są trzonem armii przeciwnika. Nic dziwnego, że dobrze przygotował swoich ludzi na to, by nie przetrzebiły ich wraże strzały.
Już wkrótce chmara strzał na chwilę przykryła niebo.
- Tarcze!!! – głos Reinmara zdawał się przypominać uderzenie gromu. Jego ludzi chwycili na wielkie, ogrągłe tarcze, pochylając się i przykrywając nimi. Strzały uderzyły w nie z impetem. Część z nich znalazła drogę do odsłoniętego ciała, raniąc ludzi.
 
Czas na nas! Twarz Reinmara wykrzywił ponury uśmiech, gdy wykrzykiwał rozkazy. Gdy tylko wroga jazda oddzielił się od trzonu armii, Reinmar sięgnął do pasa, przy którym spoczywał wojenny róg, zdobiony licznymi wizerunkami słynnych bitw. Wojownik uniósł go do ust i zadął potężnie, całą mocą swych płuc. Czysty, słowrogi dźwięk wypełnił powietrze, dźwięk rozlał się po Dolinie. Zdawało się, że usłyszą go nawet poza ziemiami Arrynów.
 Chwilę potem zawtórowały mu setki rogów jego ludzi.
 
*****
 
- Słyszycie? – ryknął Keleg do przywódców Plemion. - To znak od Czarnego Jeźdźca! To jego róg! O! Jest odzew reszty!
Przywódcy pokiwali głowami, chwytając za swą potężną broń.
- Spaleni gotowi! – ryknął olbrzym uzbrojony w dwa topory. - Urżniemy więcej kutasów niż kozic w górach!
Keleg kiwnął głową. Ostatni raz przypomniał taktykę. Zabijać tylko ludzi ze sztandarem Ryby! Uderzamy w piechotę! Słuchać mych słów!
 
Ukryci w lesie wojownicy ruszyli. Wielcy, przewyższający wzrostem i muskulaturom większość innych żołnierzy. Okryci kolczugami od Arryna i uzbrojoni w paskudne topory, wojenne młoty i wielkie miecze o szerokich ostrzach. Wśród nich poruszała się grupa ludzi Arrynów, mając nadzorować ich ruchy. Wypadli z lasu z dzikim wyciem i uderzyli wprost na piechotę na wroga, której tyły próbowały stawić czoła Jeleniom!
 
*****
 
Taktyka Reinmara była opracowana co do joty. Plemiona miały uderzyć na przeciwnika, gdy tylko pozbędzie się jeźdzców. Atak Tullych był mu więc na rękę. Cztery tysiące potężnych wojowników z Plemion nie powinno mieć najmniejszego problemu wyżynając łuczników i pikinierów wroga, tym bardziej że miecznicy byli już prawie w rozsypce. Kolejny etap taktyki przewidywał likwidację dość nielicznej jazdy przeciwnika. Łucznicy Arryna posłali w w nią salwę strzał. Następnie do przodu wysunęli się pikinierzy. Byli na tyle liczni, by bez problemu zatrzymać związać walką jeden z oddziałów jazdy Tullych. Gdy tylko tak się stanie, do walki mieła wkroczyć jazda na prawym skrzydle Arrynów, dokonując masakry przeciwnika.
Pozostawał drugi oddział jazdy, zmierzający w stronę lewego skrzydła Arrynów. Głupcy! Po nich, Czarny Jeździec zamierzał przejechać osobiście. Liczył, że główny dowódca armii przeciwnika będzie własnie wśród kawalerii. Popędził na flankę, by objąć osobiste dowództwo nad kawalerią. Dwa i pół tysiąca ludzi stało w karnym szyku, gotowi do natarcia na rozkaz swego wodza. Wszyscy odziani w ciemne zbroje ze srebrzystymi akcentami, uzbrojeni w długie włócznie i obusieczne miecze. Osłaniani przez duże tarcze z herbem Arrynów. Nad ich głowami powiewały proporce. Sokół z Doliny na tle Półksiężyca.
Reinmar sięgnął po swoją włócznię. Jej czarny grot połyskiwał złowrogo w porannym słońcu. Zadaniem długiej broni było zmiecenie kilku przeciwników w czasie szarży. Dopiero potem spadkobierca Arrynów sięgnie po swój śmiercionośny miecz.
 
*****
 
Tymczasem łucznicy Arrynów oddali kolejną salwą, mierzącą w konnicę, po czym wycofali się za pikinierów. Sami korzystali z tego, że łucznicy wroga nie mogli strzelać, by nie trafić we własną kawalerię. Pikinierzy nadstawili długie, mocne włócznie. To na nie miały nadziać się konie wroga, który w nastyępnej chwili otoczyć miała jazda z prawego skrzydła Arrynów.
 
*****
 
Reinmar nie miał już czasu na długą przemowę. Jego słowa zagrzały wojowników do walki już na samym początku bitwy.
- Bracia! – krzyknął, unosząc do góry włócznię. - Przejedźmy się im po brzuchach!!!
Dwa i pół tysiąca jeźdźców ruszyło powoli w stronę toczącego się ku nim oddziału pieciuset konnych wroga (minus rannych i zabitych od strzał). Nabierali prędkości. Ziemia trzęsła się od uderzeń kopyt wielkich, bojowych rumaków. Reinmar jechał w pierwszej lini. Ogromny, przerażający, w rogatym hełmie i czarnej zbroi. Na największym rumaku w Dolinie, szukając wzrokiem przywódcy przeciwnika, by wysadzić go z siodła uderzeniem długiej włóczni.
- Dolina!!! – z jego ust wyrwał się bojowy okrzyk. - Śmierć!
 
Zadaniem tego potężnego oddziału ciężkiej jazdy było uderzenie w znacznie mniej licznych jeźdźców nieprzyjaciela. Przewaga liczebna pięć do jednego miała pozwolić im na zniszczenie ich samą siłą rozpędu, a następnie pognać w stronę trzonu armii Tullych, by dokończyć dzieła zniszczenia.
 
*****
 
Ostatni etap taktyki Reinmara polegał na tym, by rozbite wojska przeciwnika, szukając drogi ucieczki stały się zwierzyną dla okrążających je dwóch setek jazdy Reinmara. Plan ten stał się jeszcze doskonalszy, gdy jeźdźcy, specjaliści od szybkich ataków i wojny podjazdowej, ujrzeli nadciągającą piechotę sojusznika. Karne szeregi poruszały się w rytm bębnów, a nad ich głowami powiewały dumne chorągwie.
- Panie, Jelenie przyszły nam w sukurs – zauważył bystrooki jeździec, zwracając się do swego dowódcy.
- Honor nie zaginął jeszcze w Westeros – skwitował dowódca, wysoki trzydziestokilku letni mąż o długi czarnych włosach. - Wald, rusz w ich stronę, opowiedz o przebiegu bitwy i zapewnij o naszej współpracy.
Młody jeździec skinął głową i co koń wyskoczy, ruszył w stronę piechoty sojusznika.

Reszta zaś oddziału czekała na wynik starcia, by zareagować i zacząć wybijać zbiegów.
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Cze 21, 2013 10:04 am

Wróciła do siebie i szybko zdała raport. Tyle tego, tyle tego. W sumie wiele mówić nie musiała, Reinmar miał stąd całkiem niezły widok. Poinformowała go w szczególności o jeździe rycerzy ze znakiem Jelenia i miecznikach, którzy kryli się za pikinierami. Nim zdążyła skończyć mówić, Reinmar już krzyczał rozkazy w odpowiedzi na ruchy wroga. Vera niesamowicie cieszyła się, że to nie ona musi dowodzić, nie miałaby bladego pojęcia co zrobić, jak posłać ludzi, gdzie i kiedy, kto powinien zaatakować. To byłaby porażka. Otrzymała za to prosty rozkaz. Jedź na prawą flanką, nie pakuj się w środek walki, poluj na dowódców. O tak! To jej pasowało! W bezpośredniej walce z człekiem w stali mogła mieć problem, walcząc łukiem z grzbietu basiora pokona wszystkich! -Masz to jak w banku, nie zwieje nikt kogo dojrzę. - Odpowiedziała, a kiedy róg Reinmara ucichł przez niebo i nad armiami potoczyło się wycie basiora, od którego zerwały się do lotu resztki niewypłoszonego jeszcze z lasów ptactwa. Vera sięgnęła na plecy po swój potężny łuk i dała susa basiorem naprzód.

Udała się na prawą flankę, tam gdzie wysłał ją Reinmar. Po drodze nałożyła strzałę na cięciwę i leciała dalej. Miała dołączyć do plemion, ale nie mieszać się w walkę w zwarciu, taki też miała zamiar, na dzień dobry częstując jakiegoś nieszczęśnika strzałą. Jeśli jakiś odważny się zbliży trafi do paszy basiora, jeśli kto spróbuje zajść ją poza zasięgiem łap i paszczy jej bestii dostanie z rozmachu łukiem przez łeb, a kiedy zwali się na glebę, basior skończy dzieło. Vera przy tym będzie wypatrywać zagrożenia w postaci łuczników, którzy zechcą doń strzelić i postara się ściągnąć ich pierwsza własną strzałą. Oczywiście będzie trzymała się bardziej na obrzeżach walk, by nie dać się otoczyć i zaskoczyć. Jej głównym celem oczywiście będzie wypatrzenie dowódców, albo uciekinierów, albo uciekinierów dowódców - tych zwłaszcza. Jak się da, poczęstuje ich strzałami, jak nie, postara się doń przebić i wtedy albo ustrzelić, albo rozerwać na strzępy po tym jak basior susem powali dowódcę razem z jego koniem...
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Cze 21, 2013 2:28 pm

Kiedy dochodzi do starcia, już po kilku minutach nie wiadomo, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Wiatr, strach i krew dudnią w uszach zbyt głośno, by choćby krzykiem próbować zlokalizować swych ludzi. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie, jeśli znajdujesz się w samym środku wrzawy, pośród krzyków umierających ludzi, kwiczących przeraźliwie koni i błagających o litość przegranych?
Odpowiedzcie sobie sami.
Aylward nie był szlachetnym wyjątkiem potwierdzającym regułę - kiedy ruszył wprost na tyły wroga, prowadząc za sobą lawinę koni, mieczy, zbroi i dzikiej furii, cały świat przestał mieć znaczenie. Wojna była teraz centrum, początkiem i końcem, czymś pomiędzy chorą przyjemnością a niepohamowaną ekstazą.
- Baratheon! - właśnie to słowo słyszeli ci, którzy znaleźli się w polu rażenia Aylwarda - stratowani przez jego konia, skróceni o głowę jego mieczem, umierający z jego ręki. Pierwszy. Drugi. Trzeci. Czwarty trup. Zbroja po łokieć unurzana we krwi, szczątki ludzkiego mózgu na ostrzu. I żadnego oporu.  Kiedy, przy akompaniamencie rogów bojowych i furkoczących chorągwi, ruszyli prosto na wroga - nic nie stanęło im na drodze. Co widzieli wrogowie? Nagły rozbłysk setek, nie - tysięcy lśniących zbroi, dzikie, płonące spojrzenia atakujących i obnażona broń, błyszcząca w promieniach słońca. Potem był tylko kurz, krzyki i rwąca uszy eksplozja, gdy konie starły się z miecznikami Tullych. Huk, huk, jeszcze głośniejszy huk, droga rozkwita duszącym kurzem, gdzieś dalej, ku kolumnie wroga, wlokąc smugi lecą strzały. Zgrani ze sobą ludzie Baratheona zadudnili ogłuszająco mieczami we własne zbroje, sekundę przed stratowaniem wroga, dah-dah-dahdah-dah, konie przeryły pierwszy, drugi, trzeci szereg piechoty Tullych, mieszając ziemię, piasek i kamień. I ludzi. Nim Aylward znalazł się w samym środku wojennego rozgardiaszu, widział fontanny krwi, sikającej z trafianych mieczami, widział, jak wrogowie padają, cięci i siekani ostrzami, słyszał, jak krzyczą i wyją. Widział, jak trafiony w brzuch młody chłopak z Końca Burzy, pasowany na rycerza zaledwie przed miesiącem, łamie się jak trzcinka, widział, jak tarza się po zrytej kopytami trawie, krwawiąc z trzewi, a zieleń wokół aż się gotuje. Widział, jak zbroja na plecach jednego z ludzi Tullych rozrywa się nagle pod uderzeniem czyjegoś topora, pęka krwawo, a sam człowiek pada, twarzą w dół, w pogniecioną trawę, pod końskie kopyta. Eksplozja ścierających się ze sobą zbroi i oręża, jedna, druga, ogłuszający huk, wizg strzał, wokół aż czarno od poderwanego żwiru i latających kamieni. Zgnietli ich.
Zrobili tak, jak zapowiedział Baratheon - przeszli przez Tullych jak gówno przez rynsztok. Ale to nie oznacza końca bitwy. Póki ostatni z wrogów nie padnie martwy na ziemię, brocząc z rany ciemną posoką, póki wszyscy Tully nie złożą broni - rzeź będzie trwać dalej.
Aż do ostatniej kropli krwi. Ich albo Jeleni.
Aylward obrócił gwałtownie konia, uchylając się przed ciosem miecza wystosowanym pod żebro i, nie zważając na fakt, że otoczony jest głównie mężami w barwach nieprzyjaciela, nabrał powietrza do płuc, przerzucając śliski od posoki miecz do lewej ręki i wyszarpując zza pasa obusieczny topór, znacznie poręczniejszy w przypadku tak wielkiej masy ludzi tłoczących się w jednym miejscu. Spiął ostro konia, rzucając się w sam środek przepełnionych chaosem mieczników, którzy próbowali uformować linię obrony. Za nim ruszyło kilku innych rycerzy burzy - i to wystarczyło, by rozbić słaby punkt obrony. Konie zrobiły to, co na początku ataku - przemieszały ludzi Tullych  ze żwirem. Przemieszały dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do cytrynowych ciasteczek. Baratheon, wciąż w tempie kilkunastu ciosów na minutę, prał po uciekających, prał aż do zdrętwienia łokcia, do momentu, w którym nie był pewien, że nikt żywy nie umknie spod ciosu topora. Gdy rumak stanął dęba, Aylward pogroził toporem niebu, natychmiast dostrzegając, że prawdziwe wyzwanie dopiero przed nim. Czuł się jak pijany. Pijany krwią wrogów, która teraz spływała nie tylko z broni, ale nawet z konia, znacząc ziemie czerwonymi plamami. Typowa gorączka bitewna. Czas przerodził się dla konnicy Baratheonów w zamazaną plamę, zatrzymał się gwałtownie, zapomnieli o strachu, kochankach, a nawet własnym ciele. Jeśli Aylward był ranny - nie czuł tego. Krew i pot zalewające oczy nie stały na przeszkodzie, by podejmował kolejną szarżę, nawet zmęczony koń, toczący pianę z pyska, pogrążył się w szale i posłusznie wykonywał każde polecenie swego właściciela. Liczył się tylko wróg, walka, krew. Tully byli zmęczeni i przerażeni - ale nie Baratheon. Żył, choć wokół śmierć zbierała syte żniwo. Zwyciężył? Nie, prawdziwe wyzwanie dopiero przed nim.

-  Żywi, kurwa?!! - wrzasnął, przeskakując nad stosem trupów i miotając roziskrzonym spojrzeniem w dwójkę rycerzy Końca Burzy, już ściągających bogato zdobioną zbroję z jednego z poległych. - Cali? To czego, chuj z wami, jeden z drugim klęczy? Brać broń! Broń brać, mać waszą! I do boju! Do boju!!! - nim Aylward zdołał zauważyć, znów znajdował się w oku cyklonu - tym razem zadziwiająco blisko chorążego Tullych, który ścinał rycerzy burzy jak drwal sosny. Z gardła Baratheona wyrwało się głuche warknięcie, zwiastujące atak - ciął nieprzyjacielskiego żołnierza w głowę mieczem, który wcześniej lewą ręką wysunął do pochwy. Jednak nie to uderzenie miało być decydujące - gdy było już za późno, by ściągnąć wodze konia, który zwarł się zębami z ogierem nieprzyjaciela, Baratheon wypuścił broń z ręki i wyszarpnął nogę ze strzemienia, po czym złapał uzdę rumaka chorążego Tullych, prawie przeskakując na jego siodło. Nim sam Aylward zrozumiał, co robi, wystosował z dołu cios toporem kierując broń w jedno z najsłabiej osłoniętych miejsc w zbroi - pod brodę wroga, po czym zsunął się z grzbietu konia. W tym samym czasie jego ogier odskoczył na bok i wylądował z głośnym pluskiem w rozmiękłej od krwi ziemi. Baratheon, dysząc ciężko, wyszarpnął zza rycerskiego pasa sztylet. Nastała chwila obłędnego chaosu. Kiedy odwrócił głowę, zobaczył nad sobą uniesiony miecz jednego z niewielu wrogów, którzy zostali na polu bitwy - Aylward odruchowo ugiął kolano, uchylając się przed ciosem i po chwili taranując przeciwnika własnym hełmem. Jeden z  twardych, jelenich rogów trafił feralnego męża w nieosłonięty obojczyk. Krew trysnęła szkarłatną fontanną, zalewając ramiona i pierś Baratheona. Jeleń, ze złamanym porożem, którego jeden róg wystawał z ciała wroga, podniósł się szybko, obrzucając spojrzeniem pole bitwy. Stosy trupów były uzupełnieniem tragedii wojny, środek armii nieprzyjaciela w rozsypce - ale bitwa na skrzydłach wciąż trwała.

 +++
 
Tymczasem Lord Estermont zasilił wojsko Arrynów w momencie, w którym konnica Tullych podjęła szarżę na tamtejszą flankę - doświadczony dowódca z morskim żółwiem w herbie wiedział, że jedyną okazją do ataku będzie moment, w którym łucznicy sięgnął po strzały. Obserwując poczynania sojusznika z konia, rzucił szybkie rozkazy:
- Włócznie, na lewo, do przodu, czekać! - czterystu mężczyzn uzbrojonych we włócznie oddaliło się nieznacznie od sił Doliny, zajmując dogodną pozycję względem konnicy Tullych - nieco z boku, z idealnym dostępem do miękkich brzuchów ogierów. Kiedy łucznicy unieśli łuki, Lord Estermont rozkazał to samo swym łucznikom, po czym spojrzał na piechotę z włóczniami. - Czekać… czekać… - od strony Arrynów padł rozkaz, strzały Orłów i Jeleni w tym samym momencie zostały zwolnione z cięciw, przeszywając donośnym sykiem powietrze. Jeźdźcy Tullych, zbyt zajęci unikaniem ostrych grotów, nie zauważyli, że chwilę po tym pierwsza setka krótkich, przystosowanych do rzucania włóczni, pomknęła z prawej strony wprost w ciała ich koni, wszystko na rozkaz Lorda Estermonta. Po tym ataku część pozbawionej broni piechoty klęknęła, udostępniając tym samym pole do rzutu drugiemu szeregowi, który także, z zaskakującą siłą i karnością, na sygnał Lorda Estermonta miotnął włóczniami w konnicę. Gdy do bitwy kroczyła jazda Arrynów, włócznicy cofnęli się, już po chwili zajmując pozycje obronne przed łucznikami Baratheonów, gotowi na odparcie szarży Tullych na równo z pikinierami sojusznika.
 
+++


Podczas gdy na polanie toczyła się krwawa bitwa - część piechoty i łuczników Jeleni, na czele z Dondarrionem, doszła do porozumienia z siłami sojusznika, także zajmującymi tyły obozu przeciwnika. Cel? Czekać. Czekanie popłaca, już wkrótce zaczną wybijać resztki cofających się wojsk. Tak, by żywa dusza nie umknęła z pogromu.
Powrót do góry Go down
Nihil Arryn

Nihil Arryn
Nie żyje
Skąd :
Winterfell
Liczba postów :
341
Join date :
26/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyWto Cze 25, 2013 10:36 am

MG




 
Reinmar Arryn:
 
A więc wojna rozpoczęła się na dobre. Ten dzień, w którym Tully pochopnie postanowili targnąć się na Orle Gniazdo przejdzie do historii. Kolejne pokolenia z pewnością usłyszą o mężności Arrynów oraz ich sojuszników.
Armia Tullych wciąż atakowała z tą samą werwą, lecz Reinmar także nie próżnował. Oczywiście, obrona przed gradem strzał za pomocą tarczy była idealnym manewrem, dzięki któremu dowódca Arrynów uniknął poważnych strat. Tylko niewielka część oddziału została ranna, co sprawiło, że pewność siebie Tullych całkowicie zniknęła. Mieli wrażenie, że wróg jest niemalże niepokonany i odporny na ich wszelkie ataki. Bogowie zmówili się przeciwko nim.
 
Łucznicy Arrynów znacząco przetrzebili swymi śmiercionośnymi strzałami zbliżającą się konnicę wroga, lecz ta nie ustąpiła, tylko wciąż uparcie brnęła do przodu. Starcie było nieuchronne; do tego najwyraźniej dążyła jazda Tullych. Nie można było się pozbyć wrażenia, że w obecnej sytuacji ich atak był niemalże desperacki i pozbawiony większego sensu, lecz najwyraźniej w mniemaniu Tullych śmierć jawiła im się lepiej, niż upokorzenie i poddanie się.
Głośny tętent kopyt rozległ się po okolicy, a wojownicy dosiadający wierzchowców uderzyli w siebie, a przeszywający ryk żołnierzy i rżenie koni zagłuszyło całkowicie inne odgłosy walki. Zakotłowało się, tumany kurzu uniosły się ku górze, a Reinmar poczuł, że znalazł się w sercu wielkiej bitwy, istnego harmideru. Mimo panującego wokół niego wszechobecnego chaosu bez problemu dostrzegł, że jego ludzie w błyskawicznym tempie zyskują przewagę. Jego konnica była lepiej zorganizowania i bardziej liczna, bez problemów poradziła sobie z zastępami nieprzyjaciela. Niedobitki wciąż jeszcze się mężnie broniły, lecz niedługo oddział Reinmara będzie mógł ruszyć do przodu, by zająć się resztką wojska Tullych i złączyć się z Baratheonami.
 
Gdy tylko rogi Arrynów rozbrzmiały, ukryte posiłki nie czekały, lecz bez wahania ruszyły do bitwy. Dzicy wojownicy mieli dosyć czekania, byli nabuzowani energią, chcieli zobaczyć, jak ich oręż spływa krwią przeciwnika. Z gromkim okrzykiem na ustach ruszyli przed siebie, by po chwili uderzyć w Tullych, którzy zdawali się być już całkowicie skołowani i zszokowani. Kolejny atak, który mieli odeprzeć. Ludzie z plemion walczyli zupełnie inaczej, niż przeciętni rycerze; bez żadnych zasad, brudno i nieco chaotycznie. Ich styl walki sprawiał, że tym większy strach wzbudzali w swym wrogu. Łucznicy wycofywali się w nieładzie, nie będąc w stanie zdyscyplinować się i oddać wspólnej salwy, natomiast oddział pikinierów, dotąd zgrany i pewny siebie, całkowicie się rozpadł i rozproszył. Armia Tullych uginała się pod siłą wroga, a trwając w tej panicznej rozsypce, stawała się wyjątkowo łatwym celem.
 
Młody jeździec wysłany do sojusznika miał trudne zadanie, przebicie się przez tę krwawą jatkę było nie lada wyczynem. Poruszał się okrężną drogą, po jakimś czasie udało mu się dotrzeć do Aylwarda. Był cały i zdrowy, lecz uniknął wrogich strzał dosłownie cudem. Tak, najwyraźniej jakieś bóstwa dziś czuwały nad rodem Arrynów.
 
 


Vera Wilcza Skóra:
 
Koniec zabawy w zwiad, tym razem i Vera mogła dołączyć do bitwy i dać się ponieść szałowi bitewnemu. By dotrzeć na flankę, musiała przebić się przez trwającą już w najlepsze bitwę, lecz ze względu na jej wyjątkowego wierzchowca nie stanowiło to najmniejszego problemu. Spłoszony i spanikowany wróg dosłownie ustępował jej miejsca, więc szybko dotarła do celu, częstując dodatkowo przeciwnika kilkoma strzałami. Nie musiała długo czekać na Plemiona, które wynurzyły się ze swej kryjówki i zaczęły przetrzebiać wojska Tullych. Gdy tylko dzicy wojownicy dostrzegli Verę, zaczęli głośno skandować: ‘’Biała Zjawa! Biała Zjawa! Biała Zjawa!’’ i z jeszcze większą werwą poczęli atakować przeciwnika.
Dzięki swemu bystremu wzrokowi kobieta szybko zlokalizowała dowódcę łuczników, który dosiadał gniadego wierzchowca, otoczony ze wszystkich stron przez swych żołnierzy. Tymczasem jej oczom nie umknął także fakt, że grupka Tullych urządziła sobie sprint w stronę pobliskiego lasu, najwyraźniej pragnąc ujść z życiem i uniknąć rychłej śmierci.
 
 




Aylward Baratheon:
 
Strat w swej armii nigdy nie da się uniknąć, lecz była to śmierć mężna i chwalebna, zginąć w boju to nie wstyd, ale powód do dumy. Imiona poległych wojowników Barathenów zostaną zapamiętane i będę z szacunkiem powtarzane w wielu opowieściach.
Jednak ubytek w armii Barathenów był niewielki, nie dało się porównać go z klęską Tullych, która była widoczna gołym okiem. Ich armia została dosłownie zmasakrowana, a bitwa zmieniła się w zwykłą rzeź. Przeciwnicy padali jak muchy, nie mogąc wytrzymać pod naporem otaczających ich ze wszystkich stron wrogich wojsk. Godny podziwu jednak był fakt, że tylko niewielka część ich armii wykazywała się tchórzostwem, większość walczyła do ostatniej kropli krwi i nie wykazywała lęku przed śmiercią.
Animusz Aylwarda sprawiał, że jego wojsko było niemalże pewne wygranej, upojone szałem bitewnym i porażką wroga. Żaden z Barathenów ani przez chwilę nie wahał się, szli przed siebie niczym burza, dumni i pewni siebie.
Chorąży Tullych nie spodziewał się tak nagłego ataku i całkowicie zdumiony mógł tylko obserwować, jak Aylward pozbawia go życia, w błyskawiczny wręcz sposób.
Uśmierciwszy dowódcę mieczników, młody Baratheon mógł rozejrzeć się wokół siebie i zobaczył, że oddział nieprzyjaciela został całkowicie przetrzebiony. Wszędzie leżały trupy wrogów, a ziemia stała się rdzawa od krwi. Jęki konających wojowników wypełniły okolicę.
Od strony Arrynów wciąż jednak dobiegały odgłosy walki, lecz nawet z tej odległości można było dostrzec, że szala zwycięstwa przechyla się znacząco na stronę Reinmara.
Widział także, że wojsko Tullych poddaje  się pod tą wielkiej, rozszalałej sile, a pojedynczy wojownicy uciekają panicznie z terenów objętych bitwą, wycofując się do tyłu. W ten sposób wpadali w paszczę Barathenów.
 
Lord Estermont w znaczący sposób przyczynił się do położenia trupem prawie połowy oddziału konnicy Tullych, przez co było wiadome, że nie ma ona szans w starciu z pędzącą w ich stronę jazdą Arrynów. Szybko okazało się, że obrona przed konnicą stała się zbędna, gdyż Arrynowie zdążyli już roznieść wroga w pył.
 
 

W tej sytuacji rzut kostką jest niepotrzebny. Zwycięstwo jest tuż - tuż, dosłownie w zasięgu ręki. Na polu bitwy został tylko niewielki oddział pikinierów Tullych oraz jeszcze mniejsza garstka łuczników. Tu i ówdzie można dostrzec spanikowanych dezerterów, którzy starają się umknąć przed wrogiem i ocalić swe marne życie.
Powrót do góry Go down
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyWto Cze 25, 2013 11:57 am

Wojna bywa okrutną matką. Potrafi karmić swe dzieci, żołnierzy i najemników, przynosząc im niezliczone bogactwa. Pod warunkiem, że są zwycięzcy. Przede wszystkim jednak, wojna zabija. A jej kwintesencją jest bitwa. Bitwa, w której giną setki i tysiące. Bitwa to czas, gdy dzielni mężowie padają niczym muchy, byle tylko zadowolić swych dowódców, często samemu nie wiedząc nawet o co walczą. Tak tego dnia było z wojownikami Tullych. Na rozkaz swych dowódców, porzucili rodzinne strony i ruszyli do Doliny, by tutaj znaleźć głód, strach i w końcu własną śmierć. Jak się rychło okazało, armii Dorzecza zabrakło generałów, którzy kunsztem wojennym mogliby się równać Obrońcy Doliny, Reinmarowi, dziedzicowi lorda Arryna oraz jego mężnemu sojusznikowi, który nie zwiódł w potrzebie, Aylwardowi Baratheonowi z Końca Burzy. Obaj dowódcy, mimo mniejszych armii, dużo lepiej potrafili wykorzystać przewagę terenu oraz rozmieszczenie sił. Ostatecznym zaś ciosem było zwerbowanie najdzikszych wojowników Westeros w postaci Plemion. Mimo to, żołnierzom Tullych nie można było odmówić męstwa. Choć padali pod ostrzami Jeleni i Sokołów jak zboże pod kosą rolników, to wielu z nich wolało umrzeć niż się poddać.
 
Jeszcze wiele lat później, pieśniarze mieli układać ballady o Obronie Doliny i rzezi jaka rozegrała się na ziemiach Arrynów.  O rozjuszonych wojownikach Plemion z potężnymi toporami oraz o Białej Zjawie. A także o młodym dowódcy Jeleni i śmiertelnej szarży jego konnicy oraz o Czarnym Jeźdźcu, który stanął w obronie Orlego Gniazda. Na koniec zaś miano mówić o ogromnej liczbie żołnierzy z Dorzecza, którzy padli trupem na polu bitwy.
 
*****
 
Taktyka działała doskonale. Wojska Arrynów, skryte za wielkimi tarczami prawie nie ucierpiały od wrażych strzał. Dla ludzi z Dorzecza zdawali się być pod ochroną bogów wojny. Nieśmiertelni! Sokołów z Doliny nie da się ubić! Bogowie im sprzyjają!
 
Ziemia trzęsła się od tętentu kopyt, gdy szarżowała jazda Reinmara. Dwa i pół tysiąca mężów w zbrojach i paskudnych hełmach, uzbrojonych w ciężkie miecze i długie włócznie, z zawrotną szybkością galopujących po równinie było pięknym, a jednocześnie przerażającym widokiem. Uderzyli w przetrzebioną strzałami kawalerię Tullych z siłą gromu. Potężny huk, dźwięk stali uderzającej o stal, krzyki wojenne, ryk koni i ludzkiej masy. Wszystko to zlało się ze sobą. Przez kilka krytycznych chwil ważył się los starcia. Potem, nawet laik wojenny ujrzał, jak konnica Tullych łamie się i ginie pod ostrzami wojowników z Doliny.
Szarżując w pierwszym szeregu, Reinmar nie czuł strachu. Niósł go szał bitewny. To specyficzne uczucie znane tym, którzy znajdują się w centrum bitwy. Nastawił włócznię.
- Dolina!
Wojownik ugodzony ostrzem włóczni wyleciał z siodła jakby uderzyła go niewidzialna pięść bogów. Następny, który się zbliżył został ugodzony w szyję. Krew trysnęła, zalewając strumieniami ramię Arryna. Czarny Jeździec uderzył znów włócznią, która rozsypała się w drzazgi, gdy powaliła rumaka jeźdźca Tullych. Sięgnął po miecz. Czarne ostrze zatoczyło w powietrzu półkole, rozłupując hełm ozdobiony wizerunkiem ryb. Reinmar górował wzrostem nad większością wojowników, a jego rumak był większy od pozostałych. Jego ciemna zbroja zbrukana była krwią. Zdawało się, że jest uosobieniem Śmierci. Kolejne cięcie i człowiek spadł z wierzchowca. Kary rumak Reinmara natychmiast rozdeptał go kopytami. Panował chaos, lecz Reinmar już widział, że konnica przeciwnika uległa.
- Śmierć!
 
*****
 
Plemiona przypominały watahę wilków. Ich wojownicy walczyli niczym zwierzęta. Wielcy, włochaci i dzicy. Wojownicy Dorzecza nie mieli szans. Plemiona dosłownie rozrywały ich na strzępy, prześcigając się w brutalności i pokazach siły. Nie oszczędzali nikogo. Ich walce towarzyszy zwierzęcy ryk. Pojawienie się Very na białym wilku dodało im tylko animuszu. Pikinierzy przeciwnika rozpadli się się pod naporem Plemiona, a łucznicy cofali w nieładzie.
 
*****
 
Z rozbitych wojsk Tullych zaczęły odłączać się grupy dezerterów. Oddziały lekkiej jazdy Arrynów tylko na to czekały.
- Panowie, kto zetnie więcej łbów! – zakrzyknął ich dowódca, a jazda ryknęła wojowniczo i ruszyła w stronę uciekających. Przypominali psy gończe. Ich ścigłe wierzchowce bez trudu doganiały uciekających, którzy porzuciwszy broń byli łatwym celem. Sokoły podjeżdżały, zadawały krótki cios i pędziły dalej, cały czas naganiając ich w stronę piechoty Baratheonów, która miała dokończyć dzieła zniszczenia. Masakra wojsk Tullych miała być całkowita i kompletna. Pokaz siły. Tak, by każdy kto w przyszłości będzie chciał najechać na Dolinę, pamiętał o tym co zdarzyło się u stóp Krwawej Bramy.
 
*****
 
Konnica Tullych została rozbita w pył. Reinmar od stóp do głów był okryty posoką wrogów. Uniósł się w strzemionach, obrzucając bitwę wzrokiem. Jak okiem sięgnąć, Tully ugięli się pod naporem Jeleni, Sokołów i Plemion. Walczyła jeszcze grupa pikinierów i łuczników, na których napierały Plemiona. Po jednej flance mieli Jeleni, po drugiej Sokoły.
Z tej odległości Reinmar widział doskonale proporce Baratheonów i rzeź jakiej dokonały ich wojska. Kary rumak zatańczył pod nim, gdy Czarny Jeździec spojrzał na swych konnych. Wszyscy upojeni szałem bitwy i rozbiciem w proch jazdy Tullych. Zbrukani wrażą krwią z żądzą mordu, której jeszcze nie zaspokoili w oczach.
Niezdolni uformować szyku pikinierzy otoczeni siłami wroga nie stanowili dla nich najmniejszego zagrożenia.
- Bracia! – ryknął Arryn, unosząc w górę swój paskudny, czarny miecz. - Ostatnia szarża! Na chwałę naszego sojusznika!
Dwa i pół tysiąca mężów zakrzyknęło potężnie i ruszyło, by uderzyć we flankę pikinierów. Po chwili pędzili już pełną szybkością. Sam ich widok przyprawiał o dreszcz. Mało kto odważyłby się stanąć z nimi do walki.

- Dolina! Burza!
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyCzw Cze 27, 2013 11:15 am

By bitwa dobiegła końca, należało stłumić nawet najmniejsze ogniwo oporu, każdego męża, który jeszcze nie uciekł w popłochu i nie złożył broni, poddając się. Aylward, obrzucając pole starcia bystrym spojrzeniem dostrzegł, że łucznicy Arrynów i piechota lorda Estermonta odwalili kawał roboty - podobnie jak konnica sojusznika, szarżująca na resztki ciągle walczących Tullych. Szczęknęły cięciwy, zaśpiewały bełty. Ktoś krzyknął. A za moment konni Reinmara runęli na nich w rozbryzgach krwi, zwalili się jak huragan, tnąc mieczami, obalając i tratując. Zakłębiło się, poranek rozdarły krzyki, wrzaski, łomot i szczęk żelaza, kwik i rżenie koni. Któryś z jeźdźców wroga zawył, zaś wycie chwilę później zamieniło się w charkot.
To bynajmniej jednak nie oznaczało końca roli Baratheonów - w ich stronę zaczęli cofać się wrogowie, pojedynczo lub w grupach, by umknąć spod kopyt konnicy Arrynów. W bitewnym szale nie zastanawiali się, jaki kierunek ucieczki obrać. Nie miało to nawet większego sensu - jeśli chcieli dezerterować w lewo, dezerterowali w lewo. Jeżeli zaś w prawo - ruszali w prawo. Nie ważne bowiem, gdzie skierowali swe kroki, ich los kończył się tak samo - pod ostrzem mieczy. Jeden rycerz, konny, wpadł w sam środek jazdy Baratheonów w pełnej zbroi, zakuty w blachy od stóp do głów. Ostrza mieczy odskakiwały od napierśnika, dzwoniły na taszkach  i bejgwantach, nie dawały wrazić się w szczeliny. Nie mogąc dobrać się do jeźdźca, rycerze wyżywali się na koniu. Nie dźgali, starali się nie kaleczyć - w końcu koń kosztował grube pieniądze - ale płazowali, co się zmieści, licząc, że szalejące zwierzę zwali rycerza. Koń faktycznie szalał, trząsł łbem, chrapał i gryzł ociekające pianą kiełzno. Rycerz kolebał się w siodle tak energicznie, że aż dziw brał, że się w nim utrzymuje - jak okazało się po chwili, nie na długo. Drugiego z wrogów, również w pełnej płycie, z siodła bowiem zsadzić się atakującym udało - teraz bronił się zaciekle. Nie miał hełmu, spod odrzuconego kaptura powiewały długie, jasne, okrwawione włosy, zaś spod podobnie jasnych wąsów błyskały zęby. Jeźdźców przepędzał ciosami trzymanego oburącz bastarda, który, lubo długi i ciężki, śmigał w dłoniach rycerza niby jakiś ozdobny dworski mieczyk. Broń była groźna nie tylko z wyglądu - przystęp atakującym utrudniało już trzech leżących na ziemi rannych, wyjących z bólu i usiłujących odczołgać się na bok. Reszta napastników okazywała więc respekt, nie podchodząc, a usiłując dziabnąć rycerza z bezpiecznej odległości. Jednak nawet jeśli pchnięcia trafiały, jeśli nie zostawały odbite ciężką klingą bastarda, ostrza ześlizgiwały się po blachach. Obserwacja wydarzenia, opisanie którego zająć tych kilka linijek musiało, Aylwardowi zajęła chwilkę tylko. Miał przed oczami to, co miałby każdy: dwóch wrogów młuckuje mu jazdę. Albo: dwa pstrągi kąsane przez jelenie. Wrzasnął, przeskoczył nad trupem jednego z wojów, którego przed kilkoma chwilami on lub ktoś z jego ludzi pozbawił życia, po czym podniósł swój miecz, porzucony na rzecz topora podczas starcia z potężnym chorążym Tullych. Chorążym, którego poznać można było wyłącznie po bogatej zbroi - od ciosu w brodę wraz z życiem… stracił pół twarzy. Baratheon podrzucił w dłoni broń, w pogardzie mając boleśnie ocierającą plecy zbroję wspiął się na konia, uderzył go piętami i runął na odsiecz, zupełnie nie zważając na ostrzegawcze krzyki i przekleństwa jednego z jego ludzi. Jakkolwiek szaleńcza, odsiecz nie była nawet o moment za wczesną. Atakowany rycerz zwalił się bowiem właśnie z konia, czyniąc huk, jak gdyby miedziany kocioł zrzucono ze szczytu Wielkiego Septu. Atakowany zaś blondyn z bastardem mógł wspomóc go jedynie plugawymi słowy, którymi szczodrze obrzucał  napastników. Na to wszystko wpadł Aylward. Koniem roztrącił i obalił kłębiących się nad zrzuconym z siodła, zaś samą ofiarę ciął, aż zadzwoniło, mieczem po kapalinie. Kapalin spadł, a rycerz obrócił  się, wykrzywił złowrogo i z rozmachem zdzielił Baratheona mieczem, z bliska, na szczęście więc jedynie  płazem, i to w napierśnik.  
- Poczekajcie, świńskie ryje! - zakrzyknął ktoś za plecami Aylwarda, który właśnie ze zwinnością godną kota kopnął z konia wroga prosto w twarz. I tym mało rycerskim ruchem zwalił go z nóg. - My wam pokażemy, gównojady! Popamiętacie!
- Żywcem brać! - wrzasnął spod zasłony hełmu Baratheon, zawracając konia i robiąc miejsce swoim ludziom, którzy zeskoczyli z koni. - Żywych ich chcę! - kolejną ofiarą Aylwarda miał okazać się cwałujący w jego stronę uciekinier z rzezi, jaką urządził jego towarzyszom Arryn. I choć wprawdzie zwinnie uniknął wyrwanego zza pasa ciosu bojowego topora Aylwarda, nie mógł uratować konia - Baratheon walnął jego rumaka w chroniący łeb żelazny naczółek z taką siłą, że ratyszcze pękło z trzaskiem. Ogier zakwiczał i padł na kolana. A jeźdźca ściągnął z siodła i życia pozbawił jasnowłosy rycerz z jeleniem na napierśniku. Kolejny uciekający wróg odwrócił się w kulbace, zakrzyczał, widząc tuż za sobą wyszczerzony koński pysk, a za nim czarną sylwetkę z jelenimi rogami na hełmie - a raczej jednym rogiem, którego brat padł w bitwie. Była to ostatnia rzecz, jaką dezerter zobaczył na ziemi - Aylward cięciem topora obalił go wraz z koniem, uderzeniem na odlew rozwalając głowę. Potem wykręcił się w kulbace, stanął w strzemionach, ciął potężnie, topór roztrzaskał naramiennik i niemal odrąbał bark rycerza ze srebrnym pstrągiem Tullych na tarczy. Obok przemknął w pełnym cwale jeździec burzy, szerokim ciosem miecza zwalając z konia giermka w brygantynie i przecząc przy tym: „furia!!!!”
I tak nadszedł koniec - Baratheon, po raz kolejny obrzucając spojrzeniem pole bitwy, widział trupy. Trupy, które jak marchewka w rosole pływały w krwi. Głównie swojej i swych kompanów. Był to widok właściwy dla każdej bitwy, nie ważne, kto z kim walczy - wśród stosów martwych ludzi różnią się jedynie herby. A to, co wylewa się z człowieka po rozpłataniu go ostrzem, zawsze jest takie samo. Obślizgłe, śmierdzące, mało apetyczne.
Aylward ściągnął z głowy hełm, przecierając zakrwawioną rękawicą spocone czoło, po czym powoli zadarł do góry głowę. Czarne punkciki na jasnym, poznaczonym pasmami mgły tle nieba, poruszając się, prawie natychmiast przyciągnęły jego uwagę. Było ich wiele. Krążyły, zataczając wolne, spokojne kręgi, potem raptownie zniżały lot i zaraz znów wzlatywały w górę, bijąc skrzydłami.
Odnalazły dobre miejsce na żer.
- Formować szyk! - głos Aylwarda odbił się echem po dziwnie wyciszonym polu pełnym trupów. Jego ludzie, nieznacznie tylko uszczknięci pod względem ilości, natychmiast karnie wykonali polecenie, wskakując na konie lub od razu cwałując w stronę Baratheona. Sam młody Jeleń wyglądał przez chwilę jak pasterz, do którego zewsząd nadciągają owce - tyle, że żadna z owiec nie tapla się we krwi wroga i nie nasuwa samym wyglądem jednej, jedynej myśli, brzmiącej „uciekaj, jeśli chcesz żyć”. Jazda Baratheonów w krótkim czasie uformowała karną formację, zaś sam Aylward uśmiechnął się szeroko, co przy zakrwawionej twarzy i posoce obficie spływającej z jego zbroi przybrało dość makabryczny wyraz.
- Drugi odwód za dezerterami. - zarządził spokojnie, kiwając głową w stronę lewego skrzydła konnicy. Gdy dwustu jeźdźców, poharatanych, ale wyraźnie zadowolonych, ruszyło cwałem na królewski trakt, by dopaść tych, którzy zbiegli, Baratheon znowu  zabrał głos. - Zabiliśmy dziś wielu ludzi. - stwierdził, głaszcząc konia po grzywie. - W totalnym zamieszaniu i sakramenckiej krętwie, w której mało co było widać, daliśmy z siebie wszystko. Jeśli mam być szczery, nie pamiętam herbów tych, których zabiłem. Ważne, w którą stronę zwrócony był łeb konia. Jeśli w przeciwną niż łeb mojego, to rąbałem, choćby tamten moją matkę miał na tarczy. Zresztą gdy krew przyklei się do kurzu, a kurz do krwi, to i tak chuja na tarczach widać. - klepnął się we własny napierśnik, pokryty swoistą mieszanką posoki i szczątków ludzkiego mózgu, spod której ledwo widoczny był złoty jeleń. Wśród zmęczonych, ale wyraźnie dumnych jeźdźców rozległo się kilka zachrypniętych od wrzasków śmiechów. -  To była bitwa. A w bitwie jak to w bitwie, zwyciężasz, albo giniesz. I przy tym zostańmy. A teraz… za mną, pora w końcu przywitać się z sojusznikiem! - Baratheon obrócił sprawnie konia i zmusił go do lekkiego truchtu, podążając w stronę Reinmara, który do tej pory także rozprawił się doszczętnie z wrogiem. Nie zna język ludzki słów, które albo jeden, albo drugi mógłby wypowiedzieć po tym, co właśnie przeszli - a jeśli już którykolwiek zabrałby głos, żadne zdanie wydawałoby się nie na miejscu. Trzeba walczyć ramię w ramię, żeby zrozumieć. Trzeba przeżyć, żeby kiedyś wspomnieć. Trzeba w końcu być sprawiedliwym wobec tych, którym obiecało się pomoc.
Właśnie ze względu na to wszystko Aylward, gdy tylko przemierzył pole bitewne znad którego jeszcze nie opadł kurz i nad którym unosiły się dumnie powiewające  proporce Baratheonów oraz Arrynów, zdjął z ręki opancerzoną i zanurzoną w krzepnącej już krwi wrogów rękawicę, po czym bez słowa wyciągnął dłoń w stronę wyróżniającego się spośród swych ludzi wielkością i wspaniałą zbroją Reinmara. Pozbawiony słów, jednak najbardziej wymowny pod słońcem gest dla Aylwarda znaczył więcej niż ballady i opowieści, które snuć będą o bitwie w Dolinie przez kolejne stulecia.
Powrót do góry Go down
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyCzw Cze 27, 2013 3:39 pm

Ostatnia szarża była gwoździem do trumny armii Tullych. Uderzenie potężnego oddziału ciężkiej jazdy we flankę piechoty przypominało atak orła na gołębia. Stalowe szpony wbiły się w ciało ofiary, upuszczając z niej krew. Nie było już możliwości, aby uniknąć rzezi. Okrzyki bólu i przerażenia znów wypełniły pole bitwy.
Wielki rumak Reinmara wskoczył w samo centrum bitwy, kopytami tratując ludzi, rozbijając czaszki. Jeździec zaś zadawał ciosy na lewo i prawo. Czarne ostrze miecza było ledwo widoczne spod przykrywającej go juchy i wnętrzności. Wojownicy Arryna siali podobne spustoszenie. W końcu mogli dać upust swej złości, którą przez ostatnie tygodnie w sobie hodowali. Złości i nienawiści do ludzi, którzy tak zdradziecko najechali na ich ziemie. Lecz w końcu nawet oni mieli dość krwi.
- Brać jeńców – ryknął Reinmar, gdy było już praktycznie po bitwie. Rozejrzał się.

Niegdyś dumne zastępy dziesięciu tysięcy mężów teraz wybite niemal w pień. Trudno sobie wyobrazić moment wymarszu Tullych na Dolinę, biorąc pod uwagę zdarzenia ostatnich godzin. Jakże potężnie musiał czuć się Edan prowadząc tak wielką armię. Jaką pychą musiała go napawać świadomość tak licznych zastępów. Zastępów, których celem było unicestwienie Doliny Arrynów. Szeregi wojsk Dorzecza musiały się ciągnąć kilometrami, gdy maszerowały na wojnę. A teraz… Jakże niewiele z nich pozostało. Pole bitwy gęsto usłane było trupem. Kolorowe chorągwie z pstrągiem były teraz ubrudzone juchą i wdeptane w ziemię. Grupki dezerterów wciąż próbowały ujść z życiem w szalonym biegu. Z tym że, armia Tullych od samego początku była otoczona. Jelenie i Sokoły były wszędzie. Nie było gdzie uciekać. Oddziały lekkiej jazdy, nasyciwszy wreszcie swą żądzę mordu, brali jeńców. Jedynie dzicy wojownicy z Plemion mordowali każdego, kto im się nawinął. Całe szczęście, niewielu było już w ich pobliżu, więc ci potężni wojownicy siadali wprost na zbrukanej posoką ziemi, by złapać oddech.

Wzrok Reinmara padł na żołnierzy Doliny. Wszyscy okryci wrażą krwią, zmęczeni szaleńczymi szarżami. Niektórzy próbowali ocierać już miecze, lecz… zdawało się, że w promieni kilkudziesięciu metrów nie ma kawałka szmaty nie zbrukanej posoką. Wykonali swoje zadanie. Reinmar zdjął hełm i odłożył tarczę. Czarny miecz powędrował do skórzanej pochwy na plecach. Gestem ręki przywołał kilku kapitanów. W krótkich słowach wydał polecenia. Udać się do Plemion, to koniec bitwy. Dać im najlepszego jadła. Broń, którą zdobyli na Tullych należy do nich. Odszukać Białą Zjawę. Zebrać rannych i poległych. Oddziały, które nie ścigają dezerterów ustawić w szyk. Z Krwawej Bramy przynieść strawę dla wojsk Arrynów i Baratheonów. Zebrać i przeliczyć jeńców. Wysłać kruki. Kurwa, rozkazów więcej niż przed samą bitwą.
Gdy rozkazy zostały wydane, Reinmar odwrócił się do swej konnicy.
- Wyrównać szyk! – krzyknął. Rozkaz został natychmiast wypełniony. - Bracia, spójrzcie po naszych ziemiach – powiedział, zakreślając dłonią łuk i wskazując na walające się wszędzie trupy. - Niech to będzie ostrzeżenie. Ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zechcą zaatakować ludzi z Doliny. Ostrzeżenie, którego echo odbije się po całym Westeros.
Zrobił pauzę, ścierając pot z czoła. Po jego dłoni został, na czole został krwawy ślad.
- Dzielnie dziś walczyliście. Zaprawdę, jesteście synami Doliny.
Reinmar wziął głęboki oddech i spojrzał w stronę wojsk Jeleni. Sprzed karnych szeregów jechał ku nim dowódca. Reinmar wiedział kim on jest. Aylward Baratheon. Młody mężczyzna o jasnej czuprynie, cały umorusany krwią zbliżył się. Reinmar wyjechał mu naprzeciw, tak że spotkali się mniej więcej w połowie drogi między własnymi armiami.
Gdy Aylward Baratheon wyciągnął ku niemu prawicę, Reinmar uścisnął ją bez słów. Nie było słów w żadnym z ludzkich języków, które mogły wyrazić jak bardzo Arryn był wdzięczny sojusznikowi, który jako jedyny stawił się na polu bitwy, by wspólnie walczyć na śmierć i życie. W tej chwili nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że gest ten będzie wielokrotnie opiewany w balladach o Obronie Doliny.

*****

Żołnierze nie tracili czasu. Nie minęły dwa kwadranse, a dla dowódców rozłożono duży namiot. W środku znalazły się wysokie krzesła i duży stół, na nim zaś rozwinięto dużą mapę. Znalazło się także miejsce na puchary z lekkim winem, by nasycić pragnienie po bitwie. Przygotowano także półmiski z zimnym, więdzonym mięsem oraz suszonymi owocami, a także świeże pieczywo oraz twardy ser i smażona ryba.
Mimo że bitwa była wielkim zwycięstwem i rzezią armii Tullych, to nie oznaczało to wcale końca wojny. Było wiele spraw do omówienia.
Dowódcy zajęli miejsca wokół stołu.
- Zebraliśmy się tutaj, by omówić nasz następny ruch – Reinmar jak zwykle zaczął bez zbędnych ogródek. - Słucham propozycji...
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptySob Cze 29, 2013 12:44 pm

Tu uciekają, tam ryczą, tam strzelają, tam rozkazy wykrzykują chorąży! Za kogo się tu wziąć! Za dużo celów. Z początku chciała się puścić w pogoń za zbiegami, ale zobaczyła lekkich na koniach, którzy ruszyli za nimi w las. Dobrze niech sobie gonią. Vera zeskoczyła z wilka i wybierała dalekie lekkie cela póki nie opróżniła kołczanu. Była doskonałym strzelcem... nie... nie strzelcem, była doskonałym myśliwym, a na tym polowaniu jej zwierzyną byli ludzie. W sumie to się nawet dużo nie różniło od polowania, było tylko po prostu bez porównania większe. Vera była dziką, więc strzelała by zabić, nie ranić, zwierza na polowaniu się nie rani, to źle się kończy, miała jeną pamiątkę po błędzie z odyńcem, a na błędach się uczyła. W wierze walki dostrzegła drugą biało czerwoną smugę, jej wilczyca wylazła wreszcie z lasu zwabiona krwią. Vera zawyła w niebo nakładając ostatnią strzałę na cięciwę. Stojąc jeszcze czystą rozejrzała się szukając celu by nie zmarnować ostatniego pocisku. Cel znalazła. Niezbyt dogodny, ale ważny zapewne. Bowiem jeden z oddziału rybogłowych, których siekały plemiona zamierzał powalić dowódcę tej zgrai dzikich wojowników. Wyszczerzyła drapieżnie zęby i wstrzymała oddech napinając łuk. Słyszała warczenie basiora, krzyki, szczęk broni, nic nie było w stanie jej rozproszyć, widziała tylko cel, gardło napastnika. Dwie sekundy później wyprostowała palce zwalniając cięciwę. Wraży był blisko, uniósł nad głowę ostrze by ciąć wodza. Strzała Very nie trafiła więc w jego gardziel a prosto pod miękką pachę. Człek jękną, wypuścił miecz... w tej też chwili wódz odwrócił się i dobił niedoszłego zamachowca, Vera uniosła triumfalnie łuk po czym raz jeszcze zawyła przywołując do siebie swoje bestie. Zarówno wilki jak i orły, oba... swojego mniejszego białego i tego ogromnego, którego ofiarował jej Arryn przed bitwą. Piękne zwierze co za siła! Zawiesiła łuk na plecach i dobyła swoich krótkich kościanych ostrzy. Zerwała się do biegu i ruszyła. Nad jej głową leciały dwa cienie, w wilki znalazły się przy niej. Ostatni chorąży, ostatni łucznicy. Główna bitwa się już zakończyła, ale ona miała jeszcze coś do zrobienia. Na pierwszych łuczników, którzy szykowali się do strzału spadły orły. Biedni, z ich twarzy niewiele zostało, to skutecznie zniechęciło pozostałych do nakładania strzał na cięciwy... bogowie, rybogłowi mieli tu przeciw sobie nawet dzikie zwierzęta! Wilki wyprzedziły kobietę i wpadły między przerażonych ludzi, wilczyca od razu zajęła się rozrywaniem brzuchów i gardeł głupców, którzy nie zdołali jej ujść, basior zaś obrał sobie za cel konia. Jeden z mężczyzn zastawił drogę dzikiej, nie wiadomo czy myślał że pokona ją bo to kobieta, ale przeliczył się, dziewczyna wyskoczyła w powietrze i wylądował mu na piersi zwalając z nóg, nim ten wymienił łuk na krótki miecz. Kościane ostrza rozcięły mu gardziel, krew chlapnęła na twarz dziewczyny, która warknęła jak jej wilki i skoczyła dalej. Koń leżał trupem a chorąży gramolił się na nogi. Vera zwolniła dając mu wstać. Zobaczył ją z daleka i gdy podniósł się na nogi wyjął miecz. W koło jego ludzie ginęli w paszczach jej bestii, on miał się zmierzyć zaś z Białą Zjawą. Napierśnik jego był w miarę czysty, pstrąg na barwach domu Tullych wyraźny, a sztandar zatknięty za nim. -Posmakuję Twojej krwi. - Zakrzyknęła dziewczyna i przyspieszyła ponownie. Odpowiedział tym samym, uniósł miecz, ale nie dorównywał jej szybkością. Zapewne przewyższał ją siłą, Vera wolała tego jednak nie sprawdzać. Wolała go zamęczyć, jak wielkiego zwierza, którego nie jest w stanie powalić jedną strzałą. Wojownikiem był, bo blokował ataki dziewczyny, która wybierała jego odsłonięte i słabe punkty, szyję, ścięgna, pachy, twarz. Pojedynek był widowiskowy, choć żadne z nich nie mogło dosięgnąć celu, on blokował, albo ratował go pancerz, ona unikała jego zamachów. Wilki zdążyły wybić łuczników i krążyły w koło walczących. Na czole dziewczyny pojawił się pot, czuła jak spływa jej po plech, ten klimat był za gorący, ale wiedziała, że tamten już niemal się gotuje we własnym sosie. Dobrze. Vera zaatakował pod pachę, spodziewała się, że będzie blokował, jak zawsze, ale on również ciął. Jej ostrze wbiło się pod pachę przeciwnika, jego ostrze rozdarł jej udo. Oboje krzyknęli, ale to Vera była szybsza. Koniec zabawy, rzuciła się na tego gnoja i powaliła go impetem na ziemię. Nie zdążył unieść ostrza, gdy rozpłatała mu gardło. Zagulgotało nieprzyjemnie, człek próbował jeszcze tamować krwotok, ale to na nic. Biała Zjawia, nie będąc już tak białą, zawyła triumfalnie w niebo po czym pochyliła się by napić się krwi pokonanego przeciwnika. -Jednak nie smakujecie jak ryby. - Skwitowała ocierając dłonią twarz i tylko rozmazując na niej krew chorążego...


***


Kiedy Wodzowie zbliżali się do siebie pomiędzy swoimi armiami, ona wyjechała z prawej flanki. Udo miała przewiązane kawałkiem szmaty, prawdopodobnie peleryny zabitego chorążego, jechała na basiorze, orły leciały nisko przy niej, a wilczyca truchtała obok. Wszyscy byli biało, brązowo czerwoni. Vera prawe ramię miała przewiązane sztandarem łuczników Tullych, który powiewał za nią. To musiał być widok, kobieta na wilku, z małą armią bestii! Zatrzymała się przy Reinmarze, a po chwili na owiniętym sztandarem ramieniu wylądował wielki orzeł Reinmara. Popatrzała po wszystkich, na Czarnego Rycerza, na człeka z porożem na hełmie, który musiał być dowódcą odsieczy i na pozostałych przy życiu zbierających się dalej wojowników.
Zwyciężyli...

***

Do namiotów wlazła bez ogródek. Kobieta na naradzie wojennej? Chuj ją to obchodziło, Była Verą Wilczą Skórą, Przebudzoną z Długie Snu, Białą Zjawą! Jej miejsce było przy Arrynie! A jak się komuś nie podoba, to niech spierdala. Nie musiała rozbierać się ze zbroi, nie nosiła nic poza swoimi uwalonymi teraz błotem i krwią futrami. Nie odzywała się od momentu zjawienia się po bitwie przy Reinmarze. Nie było potrzeby. Basior i ptaki poszły w las, zostawiła przy sobie wilczycę. Zgarnęła dla siebie i kawał mięsa i dzban wina po czym legła na skórach przy palenisku, tam jedząc, pijąc i słuchając narady pozwoliła wilczycy wylizać sobie ranę na udzie...
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Lip 05, 2013 5:51 pm

Tak, jak pisała Allya - zjadło mi internet na dni kilka, przepraszam ekipę za zwłokę, ale już nadrabiam!

Aylward był wesół i szczęśliwy. Przepełniała go radość, a wszystko dookoła zachwycało pięknem. Piękna była polana w Dolinie, wcinająca się zakolami w zielone wzgórza. Pięknie dreptał wśród trupów umazany we krwi i odchodach koń Baratheona, podarunek od pana ojca. Cudnie śpiewały wśród drzew drozdy, jeszcze cudniej wśród łąk skowronki. Nastrojowo brzęczały pszczoły, żuki i końskie muchy. Wiejący od wzgórz zefirek przynosił upojne wonie - już to jaśminu, już to czeremchy. Już to gówna i krwi - gdzie okiem nie sięgnąć, leżały trupy. Tak, Aylward był wesół i szczęśliwy. Miał powody. To jednak w żadnym stopniu nie rekompensowało mu, ukrytego gdzieś głęboko i poruszającego się nerwowo jak jaszczurka uczucia niepokoju. Jeszcze niezbyt wyraźnego. Jeszcze nienamacalnego. Ale powoli zaburzającego chwilę upojenia. Baratheon nie miał jednak teraz czasu na babskie rozterki - należało zadbać o teraźniejszość. A teraźniejszością był Reinmar Arryn, odwzajemniający uścisk dłoni. Teraźniejszością była jego nietypowa, umorusana we krwi i kurzu towarzyszka, w niczym nie przypominająca wątłych dam z południa. Teraźniejszością w końcu byli jego ludzie, ściągający z pola bitwy rannych oraz umarłych kompanów. I nade wszystko - odbierających to, co należało im się za walkę. Łup wojenny. Nikt nie mógł mieć wątpliwości. Wydatki związane z podróżą zrekompensowane zostaną z nadwiązką. Zbroje, konie, w końcu sami jeńcy - to wszystko ma swoją cenę. Cenę znacznie niższą niż życia tych, którzy polegli, lecz dającą poczucie sprawiedliwości. Wszak za każdy wysiłek należy się nagroda...

Sprawnie rozłożono namiot. Jeszcze sprawniej zadbano, by dowódcy znaleźli się w jego wnętrzu. A jednak, największe... i najmilsze zaskoczenie Baratheon przeżył, gdy do środka wkroczyła kobieta. Naturalnie, z ranami odniesionymi w bitwie i szczątkami wrogów we włosach nasuwała na myśl skojarzenie raczej z demonem niźli z babą, lecz nadal nie była mężczyzną, choć zapewne w bitwie okazała się odważniejsza od niejednego męża. I co ciekawsze - jej kompanem była wilczyca. Aylward na samo to spostrzeżenie poczuł w piersi przejmujący chłód. Co on, na Siedmiu, sobie wyobrażał, opuszczając Królewską Przystań bez pożegnania ze swą narzeczoną? Aryana Stark... ona... nie wyglądała na osobę, która łatwo zapomni o takim uchybieniu. Baratheon nie znał jej na tyle dobrze, by z czystym sercem stwierdzić, że mu wybaczy. A z opowieści Aidana jasno wynikało, że na łaskę u jego siostry należy zasłużyć. Mało tego! Zamiast poinformować o wyjeździe kobietę, której został przyrzeczony...
... wolał spotkać się z królową.
Na samą myśl o zimnym, wypranym z uczuć i pełnym wyrzutów spojrzeniu Ravath miał ochotę osiodłać konia i ruszyć do Królewskiej Przystani, by rzucić jej pod nogi zakrwawiony miecz i wycedzić spokojnie, prawie z wyrafinowaniem... wycedzić... że... ach, jasny gwint! Niech Aylwarda piorun trafi! Nie zdobyłby się na ani jedno słowo wyrzutu. Na ani jedno. Po prostu stałby tam i czekał, aż ona sama przyzna mu rację.
Bo dotrzymał słowa. Nie skłamał. Obiecał, że przeżyje... i przeżył. Jej gniew, jej zimne spojrzenie, chłód zawarty w słowach, jakby samą temperaturą chciała zatrzymać go w miejscu... były nieuzasadnione. Nie wiedzieć dlaczego, fakt ten sprawił Aylwardowi olbrzymią przyjemność - Ravath, TA Ravath, nie miała racji. Nie doceniła Baratheona. Ba! Nigdy go nie doceniała... zupełnie jakby bała się, że wybuduje zamek na piasku, który z przypływem rozpłynąłby się na jej oczach. I chyba to najbardziej bolało Aylwarda - myśl, że sam sprawia Rav ból. Cierpienie jednego z nich natychmiast rodziło cierpienie drugiego. Zniknęła granica pomiędzy rozsądkiem i sercem, które od długiego czasu zgodnie na cały głos skandowały, jakby wykuły te słowa na pamięć: „Jedź, jedź do niej! Ona! Ona to twoje zbawienie i szczęście, jedź!” Baratheon nie twierdzi, że zna prawdę o tym, co łączy go z Ravath. Albo że jest blisko odkrycia jej. Wcale nie. Ale znalazł się na tyle blisko, że może dokładnie się przyjrzeć. Więc patrzy, widzi... i dlatego jest pełen bólu. I nie wierzy, żeby ktoś jeszcze w tym królestwie nosił w sobie tę najbardziej gorzką mieszaninę; z czego ona się składa - zbyt trudno opisać, a zwykły człowiek przecież i tak tego nie zrozumie... ale najwięcej jest w niej bólu i strachu. Powtórzmy więc jeszcze raz. Otóż najwięcej jest w niej bólu i strachu, a także niemocy. I każdego dnia rano serce Baratheona tłoczy ową miksturę i pławi się w niej do wieczora. Aylward sądzi, że innym zdarza się to wówczas, kiedy ktoś nagle umiera, jeżeli najbliższa istota na świecie nagle pozbawiona zostaje życia. Problem w tym, że z nim jest tak zawsze. Może się uśmiechać, zakładać coraz to lepsze maski... ale serce nigdy nie zazna spokoju. Nawet jeśli zostanie zatrzymane. Ba, zwłaszcza wtedy. Bo tym samym osamotni drugie, ważniejsze. Koniec jednak tej egzystencjalnej cipowatości - Baratheon rozgościł się na dobre w namiocie, przebrany z zakrwawionej zbroi w prosty, skórzany strój, którego zwykle używa do polowań. Nim zaczęto obrady, Aylward jak zwykle znalazł wystarczająco wiele czasu, by pociągnąć z pucharu pierwszy haust wina. Większość rozterek, trapiących jego rogatą duszę, z miejsca straciło swą ostrość i złagodniało. Trzeba bowiem pamiętać, że Baratheonowie to też ludzie, problemów mają nie mniej od nich, jeśli nie więcej. Widzą szerzej niż zwykł widzieć człowiek, więcej zauważają i lepiej rozumieją, dlatego ich życie jest pełniejsze, a namiętności jeszcze bardziej nieposkromione. Jeśli Jeleń jest szczęśliwy, jego szczęście nie zna granic. Cierpi też mocniej od przeciętnego człeka, boleśniej, dotkliwiej. To pewnie dlatego Baratheonowie nie żyją długo.
Gdy zaś Reinmar zabrał głos, spozierając wyczekująco na zebranych, Aylward skupił wzrok na mapie. Prawdziwa przygoda dopiero przed nimi.
- Mamy dwa wyjścia... - zaczął spokojnie, przerywając ciszę. Podniósł się powoli ze swego miejsca, odstawiając ostrożnie puchar z winem na blat stołu. Dwa wyjścia to znacznie bardziej kusząca wizja od... braku wyjścia, na którą do niedawna skazani byli Arrynowie. Cóż, los jest nieprzewidywalny. Baratheon obrócił zręcznie między palcami złowrogo lśniący sztylet i z lekkim uśmiechem na ustach wbił jego ostrze w jeden z wyraźnie odznaczających się na mapie punktów. Właśnie tak zaczęły się długie... i zapewne nudne dla postronnych obserwatorów narady. Całe szczęście, postronnych obserwatorów w namiocie nie było - jedynie zasłużeni i zaufani wodzowie. Same obrady przerwane zostały tylko raz - gdy do namiotu wtargnął młody Lord Dondarrion, obwieszczając triumfalnie, że z obozu Tullych nie umknął nikt żywy, zaś sami wojowie zostawili po sobie całkiem przyjemny... dobytek. Kolejny pozytywny akcent tego dnia, który poniekąd zakończył narady. Aylward natychmiast wydał polecenie o wysłaniu kilku kruków, między innymi do stolicy oraz Końca Burzy. Gdy zaś Baratheon był pewien, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik - porwał puchar wina, kierując swe kroki w stronę kogoś, kto już na początku obrad zdołał zaabsorbować jego myśli.
- Piękna... - zaczął swobodnie, przepłukując usta winem. W kącikach ust zadrgał lekki uśmiech, gdy zatrzymał się w bezpiecznej odległości od bestii. - ... wilczyca. - dodał dopiero po chwili, odnajdując wzrokiem oczy nietypowego uczestnika obrad. Owszem... kobiety biorące udział w wojnie to dość rzadki widok. Zaś kobiety, które prezentowały się tak jak ta leżąca przed paleniskiem... cóż, to nie rzadkość. To historyczny okaz. Ayl uniósł puchar w geście toastu, kolejnym krokiem przekraczając granicę bezpieczeństwa pomiędzy wilkiem a jego... właścicielką?
- Jeśli jest równie odważna i nieposkromiona co jej pani, bitwa zostałaby wygrana i bez mojej skromnej pomocy. - Baratheon czuł się... zabawnie. Zabawnie, bo nie miał bladego pojęcia, jak rozmawiać z kobietą. Niech go Inni porwią! Ayl nie wiedzący, jak porozumieć się z babą? Koniec świata zbliża się wielkimi krokami!
- Aylward Baratheon. - nie wahając się ani chwili, wyciągnął w jej stronę dłoń. Tak, jak do Reinmara wcześniej. Jeśli Arryn pozwolił tej kobiecie uczestniczyć w obradach, czymś musiała zdobyć jego zaufanie i podziw. A nie trudno zgadnąć, że na nie zasługują nieliczni. Sam Jeleń wyczuwał w niej coś... innego. Dzikiego. Coś, co posiadają jedynie ludzie z Północy - wrodzona drapieżność, nieposkromiona pasja... coś, dzięki czemu tak dobrze dogadywał się z Aidanem. Bo sam często przejawiał te cechy.
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Lip 05, 2013 6:10 pm

Ta gadanina faktycznie była nudna. Dobrze, że Vera miała zajęcie na ten czas. Zjadła na poły z wilczycą wszystko co ściągnęła ze stołu, a potem zostało tylko doprowadzić się do względnego porządku. Włosy miała ciasno splecione przy głowie w drobne warkoczyki więc nie musiała zbyt długo przy nich pracować, potem wsadzi czerep do beczki by spłukać krew i błoto i będzie cacy. Wilczyca wylizała jej ranę, zawinęła ją czystą szmatą,a potem inną, mokrą starła z siebie zaschnięty bród, by zająć się sierścią swojej bestii.
Dlatego, gdy Jeleń nań spojrzał i przemówił były już względnie czyste, wilczyca leżała na plecach, a Vera głaskała ją po kudłatej klacie i brzuchu. -Myślałam, że jesteś wodzem a takie głupoty opowiadasz. - Odpowiedziała spokojnie na komplement. Nie rozumiała takich grzeczności, dla niej to było bez sensu... gadanie o czymś co by było niewykonalne. -Wilczyca nie jest najdzikszą z moich bestii. - dodała by podkreślić jeszcze bardziej absurd komplementu Aylwarda. Nie robiła tego specjalnie by mu uchybić, była dziką zza muru, nie damą z pieskiem! -Vera Wilcza Skóra. - Odwdzięczyła się swoją godnością, gdy się przedstawił. Uśmiechała się, czuła ten chłodny strach i respekt, nie musiała nawet widzieć oczu rozmówcy. Gdy wyciągnął do niej rękę, klepnęła wilczycę z bok łba by ta się położyła na boku, po czym wstała i uścisnęła dłoń Jelenia. Nie dłoń w dłoń, chwyciła go za przegub i ścisnęła potrząsając tylko raz. Tak witali się dzicy, plemiona i wojownicy, z pewnością nawet nie każda dzika kobieta witała się w ten sposób, a już na pewno żadna z kobiet południa. -Widziałam co zrobiliście z tyłami rybogłowych. Nie było co zbierać. Dzieki wam zakończyliśmy to przed zmrokiem.
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Lip 05, 2013 8:18 pm

Znacie to uczucie...? Uczucie upojenia, podczas którego świat zdaje się tylko niewielką grudką na waszej drodze do chwały? Uczucie budzące irracjonalne przekonanie, że jest się niezwyciężonym, potężnym... nieśmiertelnym? Nie? To znaczy, że jesteście przegranymi. Aylward należy do grona ludzi, którzy nie popadają w samozachwyt nad swymi dokonaniami. Od opiewania jego osiągnięć jest motłoch i bardowie. Ewentualnie bardowie wywodzący się z motłochu. Nie oczekuje laurów ani świątyń. Tak właściwie to marzy mu się zimne ale i gorąca dziewka u boku. Czasami jakieś mordobicie i dobre polowanie. Nic ponadto.
- Prawdziwy wódz potrafiłby uniknąć bitwy. - odparł spokojnie, obracając w palcach na wpół pełny wina puchar. Nie twierdził, że nie był wodzem, podobnie zresztą jak Reinmar Arryn. Aylwardowi przed oczami stanął Edan Tully. I Roderick. Zwłaszcza on. Jeszcze w Królewskiej Przystani wydawał się tak... pewny siebie. Tak bardzo dumny. Zupełnie, jakby czynami i postawą starał się zademonstrować, że jest dowódcą zarówno siebie jak i wszystkich wokoło. Gdzieś po drodze zapomniał jednak, że to nie czyny robią z człeka wodza, tylko decyzje, jakie podejmuje. A decyzja o ataku na Dolinę przekreślała go w oczach młodszego Baratheona. Nie tak postępują ludzie honorowi. Nie atakują bez oficjalnego wypowiedzenia wojny. To pozwoliło wysunąć wobec Very pierwszy wniosek. Kobieta jest szczera. A szczerość dla Aylwarda waży więcej niż złoto. Jego podejrzenia mimowolnie potwierdziły kolejne słowa kobiety.
Wilczyca nie jest najdzikszą z moich bestii...
- Nie wątpię. - podsumował z lekkim rozbawieniem, przyglądając się wilkowi. Na Ziemi Burz niewiele było takich okazów. Ludzie dbali, by dzikie zwierzęta nie atakowały trzód i drobiu. Sam Baratheon pamięta, jak podczas wyprawy na jego pierwsze polowanie kilku myśliwych topiło szczenięta wilków w leśnym jeziorze. Nie, nie zabili - utopili. A dla Baratheona to najgorsza z możliwych śmierci. Bez możliwości obrony, bez jakiegokolwiek sprzeciwu, natychmiast tłumionego przed napierającą wodę... - Sądząc po ilości krwi we włosach... - Aylward ze skupionym wyrazem twarzy wyciągnął lewą dłoń w stronę jednego z misternie uplecionych warkoczyków i przesunął go między palcami, rozmazując na własnym palcach rdzawą juchę. - ... niejeden rybogłowy zobaczył Twoją twarz przed śmiercią. Tym lepiej, w innym życiu odechce im się zadzierać z niewłaściwym wrogiem. - jeśli Baratheon sądził, że nic go nie zdziwi... mylił się. Prawdziwe zaskoczenie nadeszło wraz z chwilą, w której Vera uścisnęła jego nadgarstek. Tak, nadgarstek. Nie dłoń. Aylward jak przez mgłę przypomniał sobie na wpół zalanego w trupa Aidana, bełkoczącego coś o dzikich i ich sposobie witania południowców. Ni cholery nie mógł przypomnieć sobie, odnośnie czego zaczęli ten temat, ale po kilku głębszych zawsze zbaczali na politykę i lokalny koloryt. Dogłębnie badany wśród tamtejszych dziewek. A zatem ktoś zza Muru, proszę, proszę...
- Takie było założenie. Więcej czasu na osuszanie pucharów. - uśmiechnął się ze szczerym zadowoleniem, po raz kolejny unosząc naczynie do ust. Wcześniejsza, irracjonalna obawa zniknęła bezpowrotnie. Baratheon lubi poszerzać horyzonty, a nowe nie znaczy gorsze... mało brakowało, by mimowolnie zaproponował Verze, by usiedli. Dopiero po sekundzie zmagania się z dworską etykietą, jego umysł warknął krótko "siadaj, durniu, ona jest na tyle mądra, by zrobić to bez twojej marnej pomocy". Więc usiadł, niedaleko paleniska... i wilczycy.
- Wypijmy. Za poległych. Za zwycięstwo... i za nowe znajomości. - wysunął w stronę Very dłoń z pucharem, szczerze zainteresowany, czy kobiety zza Muru wznoszą toasty... w ten sposób. Albo czy w ogóle wznoszą. A zresztą, pieprzyć to. Jeśli chodzi o picie, granice przestają mieć znaczenie.
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPią Lip 05, 2013 9:28 pm

Czy znacie tu uczucie kiedy krew z adrenaliną krąży w żyłach, kiedy biegnie się mimo zmęczenia, kiedy czas przestaje mieć znaczenie, noc miesza się z dniem w jedno? Znacie ten pisk w uszach i dreszcz na plecach w rozstrzygającej chwili? Nie? Więc nigdy nie byliście na polowaniu a myśliwy to dla was tylko koleś z łukiem. Vera czuła się właśnie jak po gigantycznym, kurewsko dobrym polowaniu na grubego zwierza... w zasadzie to na dziesięć tysięcy zwierzy! Emocje walki minęły, teraz czuła gorąc swoich zmęczonych mięśni, pieczenie wylizanej przez wilczycę rany, zamach potu i krwi, smak jadła i napitków. Warto było. Kobieta wzięła udział w bitwie! Prawdziwej bitwie południowców i przeżyła! Zwyciężyła! Który dziki tego dokonał!? Ci durni królowie za murem, którzy już kilkukrotnie napadali na północ i zawsze przegrywali! To nie były bitwy! Dzicy nie potrafią ich prowadzić, ale to co działo się dziś było bitwą. Nikt jej w to nie uwierzy na starych dobrych bogów!
-Więc dupa z was nie dowódcy skoro doprowadziliście do bitwy! - Zakrzyknęła szczerząc się z uciechy po pierwszych słowach Aylwarda. Nie ma co, szczera była i to aż do bólu, ciekawe jak Reinmar z nią wytrzymał przed bitwą, ciekawe jak wytrzyma z nią po bitwie!? -Nie miałam czasu liczyć, ani zbierać ich kutasów, choć taki miałam plan. To nie ma znaczenia, ważne, że padli, a my możemy teraz się bawić i... osuszać puchary. - Odpowiedziała, na koniec korzystając ze słówka Jelenia, co widocznie sprawiało jej frajdę.
Wilczyca, gdy oboje siedli przy palenisku z pełnymi naczyniami picie, spała zwinięta w duży kłębek. Powarkiwała przez sen, była zmęczona więc spała, wilk w przeciwieństwie do ludzi nie potrzebował fety po zwycięstwie. Po polowaniu, jadł zdobycz i szedł dalej. Z resztą, dla Very to też była nowość, ale dzięki swojej wrodzonej ciekawości i zdolności szybkiej adaptacji nie czuła się zbyt dziwnie i brała udział w tym w co wrzucał ją los, albo w co sama się wrzuciła. -Zdrowie. - Zawtórowała ochoczo i uderzyła swoim kuflem o puchar towarzysza. Tak... picie zacierało większość granic, choć styl jej picia daleko odbiegał od dworskich manier. Upiła kilka łyków i otarła usta wierzchem dłoni wzdychając przy tym z zadowolenia. Po chwili rozejrzała się po namiocie jakby zdała sobie z czegoś sprawę. -Gdzie masz swoją kobietę? - Wypaliła prosto z mostu. -W ogóle ja tu nie widziałam żadnej kobiety prócz mnie. Sądziłam, że południowcy mają kobiety... - Rzuciła marszcząc w zastanowieniu lekko nos. Przeczuwała już odpowiedź, ale aż jej się wierzyć nie chciało...
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptySob Lip 06, 2013 5:58 pm

Fakt, emocje walki minęły - a wraz z nimi nabuzowanie, które napędzało wszystkich walczących. Nawet Baratheona. Teraz najchętniej legnąłby pomiędzy miękkimi futrami i jakiejś wybrance pozwolił, by znalazła ujście dla stłamszonych w Aylwardzie emocji. A tych było co niemiara - wybuchowa mieszanka strachu, heroizmu, podniecenia i euforii. Wojny są niebezpiecznie nie dlatego, że giną na nich ludzie - to akurat normalna kolej rzeczy. Są niebezpieczne, bo powracający z nich mężczyźni są zupełnie inni od tych mężów, którzy do bitwy ruszali. Śmierć, ból, przerażenie... każde z tych uczuć składało się w pewien szczególny sposób na zmianę człeka. Na przeinaczenie sposobu, w jaki ten postrzega świat i życie - które po doświadczeniach bitwy zdaje się kruche i bezwartościowe. Zaś sama śmierć... cóż, śmierć przybiera wymiar olbrzyma zza Muru, którego nie pokona ni żelazo, ni ogień, którego nie powstrzyma nawet najlepsza zbroja. Bo śmierć nie zna litości. Nie zna też tytułów ani nazwisk, swe żniwo zabiera sprawiedliwie, mało istotne, czy jest się giermkiem, czy dziedzicem. I właśnie tego najbardziej obawiał się Baratheon - zmian, jakie mogą w nim zajść, gdy dopuści do siebie myśl, że jego życie jest... cóż, gówno warte.
- Cały szereg dup. Ale bez bitwy nie zachłysnęlibyśmy się krwią wroga. A wtedy zanudziłabyś się na śmierć u południowców. - odparł z mimowolnym uśmiechem Aylward, wpatrując się w zadowolony wyraz twarzy wojowniczki - bo tak z czystym sumieniem może zacząć ją nazywać. Jak wiele osób tutaj, w Westeros, pozwala sobie na bycie szczerym w uczuciach? Szczerym aż do bólu, aż do pierwszego skarcenia, potępienia, znienawidzenia? Poza Verą... nikt. Dla Baratheona dość szybko stało się jasne, że mógłby nauczyć się od dzikiej wiele. Nie w sferze politycznego podejścia do sprawy i ogłady, bo w tym akurat mistrzynią nie była, ale... w sferze uczuć. Dlaczego ma tłumić w sobie to, co go kąsa, równie zaciekle niczym wilczyca Very w boju? Jakiż sadysta narzucił taką manierę ludziom, unieszczęśliwiając ich... na wieki?
- Z doświadczenia wiem, że kutas truposza na niewiele się zdaje. Zaś zamiast odcinać go żywym, można znaleźć dla niego przyjemniejsze zastosowanie. - uśmiechnął się porozumiewawczo do dzikiej. Nigdy nie mógł pozwolić sobie na tego typu rozmowę z kobietą... chyba, że w grę wchodziła prostytutka. Ale Baratheon nie miał wątpliwości, Vera prostytutką nie była - a przynajmniej nie słyszał, by jakakolwiek odgrażała się obcinaniem przyrodzenia. To na pewno nie służyło rozwojowi interesu. Gdy stuknęli się pucharami, uniósł naczynie do ust i upił spory łyk wina, marszcząc brwi. Zdołał zebrać sporą garść informacji na temat wojowniczki. Sporą, lecz niewystarczającą. Nadal frapowało go, jaką igraszką bogów było zjawienie się dzikiej aż tak daleko na południu... ba! Zjawienie się i zakradnięcie w łaski Reinmara Arryna - Baratheon nie należał do typu ludzi, którzy pochopnie wyciągali wnioski, ale nawet on nie mógł powściągnąć jakiejś plotkarskiej części samego siebie. Czyżby dzika i Sokół...? Jakby nie spojrzeć, Vera była na swój sposób piękna - tak, jak piękni potrafią być wyłącznie ludzie z Północy.
Tak, jak piękna jest Aryana.
Aylward miał szczęście, że przełknął wino - w przeciwnym razie niechybnie prychnąłby nim w Verę i stracił przyrodzenie. A wszystko przez pytanie, które zadała dzika. Do listy jej cech, oprócz szczerości i otwartości, należy dodać spostrzegawczość... sam Baratheon przez chwilę miał nieodpartą ochotę zapytać "a którą kobietę?", lecz nie było to ani miejsce, ani czas na kpienie z własnej słabości.
- Vero, to dość... przejebana sytuacja. - podsumował Aylward, unosząc brwi ze zdziwienia. Tak, przejebana wydaje się adekwatnym słowem do określenia stanu emocjonalnego Baratheona. Kocha jedną, jest z drugą i... co chyba najgorsze, ona także nie jest mu obojętna. - My południowcy mamy kobiety, a jakże. Nie wykluwamy się przecież z jajek. - dodał po chwili, gestem przywołując giermka i nakazując mu przynieść kolejny dzban wina. Ich rozmowa wymaga znaczniejszych pokładów trunku, niż Aylward pierwotnie zakładał. - Nasze kobiety nie uczestniczą w wojnach. A przynajmniej mężowie wychodzą z założenia, że uczestniczyć nie powinny. Jeśli pojmujemy jakąś za żonę, staramy się trzymać ją z dala od niebezpieczeństwa... a przynajmniej tak robią prawi mężowie. - Baratheon przepłukał usta winem, widząc zaś zafrapowany wyraz twarzy Very, uśmiechnął się lekko. - Ale małżeństwo nie zawsze idzie w parze z wiernością. Mogę mieć żonę i tuzin kochanek. Kto mi zabroni? No, chyba, że kochanka ma męża, a mąż najpotężniejszą armię w całym królestwie... tak, wtedy warto zastanowić się kilka razy. Czy... warto ryzykować dla miłości? - z jego ust uśmiech spełzł równie prędko, co kropla krwi wytarta z ostrza miecza. Warto ryzykować, Baratheon...?
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptySob Lip 06, 2013 10:36 pm

-Znalazłabym zajęcie. - Odpowiedziała pewnie. Jak miałaby tego nie zrobić, była dziką zza Muru szlajającą się z ciekawości na dalekim południu, nie mogła by się nudzić! Każde spotkanie z południowcem byłoby wyzwaniem, a być może i walką o życie, czort ich tam wiedział. Im dalej na południe tym ludzie wiedzieli mniej o dzikich, a tym samym brali ich za bardziej potwornych i nieludzkich... głupi ludzie. -Hahaha z tym się zgadzam. Są jednak beznadziejne przypadki. - Zaśmiała się i opróżniła kufel. Legła długa na futrach wbijając oczy w sufit namiotu. Na jej twarzy malowała się teraz błogość, większa z każda minutą. Spięcie, skupienie, strach, zaciętość, furia... to wszystko się rozmywało, topione w winie i słowach rozmowy. Tej nocy brakowało jej już tylko jednego. Mężczyzny.
-Nigdy was nie zrozumiem. - Przyznała po jego długiej odpowiedzi. -Wierność, małżeństwo, polityka, wojny. Wyglądacie dziwnie, dziwnie się zachowujecie a zwyczaje macie jeszcze dziwniejsze. - zachichrała. -Trudni jesteście. U nas to wszystko jest proste. Mężczyzna kocha kobietę to musi mieć na tyle kosmate jajca by ukraść. Musi udowodnić jej swoją siłę i być w stanie ją wziąć. Miłość... to miłość na lachę olbrzyma. Po chuj wam się żenić z osobą z którą nic was nie łączy? - Zapytała i przekręciła się na bok opierając głowę na dłoni by spojrzeć na Aylwarda. -W życiu liczy się siła, bo słowa to wiatr.
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyNie Lip 07, 2013 8:27 pm

Baratheon od dobrych kilku minut patrzy w sklepienie namiotu, zamyka powieki, próbuje zwabić sen po ciężkich dniach, jakie w ostatnim czasie przetrwał. Jednak sen, jak frywolny ptaszek, fruwa w pobliżu, nie pozwala się złapać. Wtedy Aylward znów otwiera oczy i znowu wbija wzrok w dziką, jakby znajdując dziwne ukojenie w jej widoku. Vera wydaje mu się tak bardzo... na miejscu. Pośród nocy, która zapadła po historycznej bitwie, główni bohaterowie powinni ucztować się, radować, oddawać dzikiemu szczęściu przy blasku ognisk. I zapewne właśnie tak będą śpiewać w pieśniach - o wielkiej uczcie, która wydana została po walce o Krwawą Bramę. Ale rzeczywistość była inna, znacznie mniej barwna. Ból mięśni i nieliczne siniaki dawały o siebie znać, połączone zaś z wyczerpaniem po przebytej drodze sprawiały, że Baratheon nie narzekał na panującą wokół stagnację.
- Nie wątpię, że znalazłabyś zajęcie. - odparł w końcu, wymierzając sobie siarczysty policzek. W myślach oczywiście, głównie po to, by ponownie skupić całą uwagę na Verze. - Może zawędrowałabyś nawet w moje rodzinne strony, choć to jeszcze dalej na południe. Tam od niepamiętnych czasów na traktach samotni ludzie giną, a wiedźmy i ludzie borowi mieszkają w lasach pod połoninami, wróżąc przyszłość z czaszek dzieci. - Baratheon zakręcił winem w kielichu i uśmiechnął się pod nosem, rozkładając wygodniej na skórach. Ciężko było stwierdzić, czy mówił prawdę, czy zmyślał. Z tym swoim zagadkowym uśmieszkiem wyciągnął przed siebie nogi, podparł się łokciami i odchylił głowę do tyłu, z tej pozycji obserwując dziką. Śmiech, którym wybuchnęła, wywołał na jego ustach mimowolny grymas rozbawienia. Aylwardowi nie było dane oceniać, cóż to za "beznadziejne przypadki", choćby dlatego, że nie posiadał wystarczająco sporej wiedzy na ten temat. Czego akurat nie można poczytywać mu za wadę. Wyciągnął w stronę giermka pusty puchar, po chwili roztargnionym uśmiechem dziękując za wino. Kolejne słowa dzikiej sprawiły jednak, że Baratheon skupił się na jej słowach, ważąc je dokładnie w myślach. Może miała rację. Wojny, polityka... przecież to wymysł człowieka. Co złego było w posiadaniu tej kobiety, którą się kocha? Co sprawiło, że przodkowie postanowili narzucić ludziom statusy, hierarchię, prawo? Chęć rozwoju? Nie. Raczej strach przed tym, z czym wiązała się tak szeroka wolność...
- Jak sama zauważyłaś, mamy swoje wojny, swoją politykę... a małżeństwo jest ich nieodłączną częścią. Nie chodzi o uczucia. Chodzi o korzyści, o sojusz i na swój sposób o unieszczęśliwienie człowieka. - uśmiechnął się lekko, energicznym ruchem przekręcając na brzuch i splatając ze sobą palce dłoni. - Człowiekiem szczęśliwym nie można rządzić, Vero. Sama przyznaj. Jesteś szczęśliwa? - przysunął do ust brzeg pucharu i upił spory łyk wina, nie czekając nawet na odpowiedź wojowniczki. - Pewnie, że jesteś szczęśliwa. Bo jesteś wolna. Jeśli kogoś pragniesz, to po prostu go bierzesz. Jeśli chcesz udowodnić ludziom, jaka jesteś naprawdę, działasz. A nie opowiadasz głupoty, jak ja. - zaśmiał się cicho i wysunął w jej stronę rękę z pucharem. No, za taką dedukcję na pewno mogą wypić! Stuknął lekko swym kielichem o naczynie Very i jednym haustem opróżnił puchar z wina.
- Za Twoją wolność, Wilcza Skóro. Niech chociaż jedno z nas będzie szczęśliwe.
Powrót do góry Go down
Vera Wilcza Skóra

Vera Wilcza Skóra
Nie żyje
Skąd :
Zza Muru
Liczba postów :
145
Join date :
10/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyPon Lip 08, 2013 11:48 am

-No proszę! Muszę do was się udać, jak takie dziwotwory i tam są! - Zawołała słysząc o wiedźmach, wróżbach i potworach. -Ciekawe czy te jędze tak samo wredne są i wstrętne jak te zimowe kostropate poczwary z jednym okiem i nosem tak krzywym, że wygląda jak trąba mamuta! - No nieźle, Vera właśnie przyjęła zaproszenie. Jak tu jej się znudzi, albo Reinmar nie będzie jej potrzebował na kilka tygodni to zapewne ruszy na południe do borów Jeleni, ale i po to by sprawdzić czy niebo na południu jest inne jak twierdziła jej Arryn. -Pojebało pas i łańcuch. - skwitowała gadkę i sojuszach i korzyściach. Oni naprawdę mięli smutne i nudne życie. -Człowiekiem wolnym nie można rządzić. A Człowiek Wolny to człowiek szczęśliwy. Zapytaj kiedyś jakąś wronę która przeszła przez Mur i do nas przystała, czy tak jest. Oni najlepiej o tym powiedzą. Wy musicie być bardzo nieszczęśliwymi ludźmi, pewnie dlatego szukacie rozrywki, śmierci, albo pocieszenia w tych waszych walkach masowych, bitwach i oblężeniach. - Wzruszyła ramionami i popatrzała na rozmówcę dopiero kiedy wniósł kolejny toast. -Ha! Za moją wolność i szczęście nie trzeba pić bo mi ich nie brak. Wypijmy za Twoje szczęście Baratonie. - Poprawiła toast i dopiero wtedy pozwoliła na stuknięcie naczyń. -Co teraz zrobisz? Zabierzesz swoją armię, wsiądziesz na statki, które widziałam i odpłyniesz do siebie?
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyWto Lip 09, 2013 3:58 pm

Baratheon przez chwilę wyraźnie zastanawiał się nad tym, jak dzika łatwo przyjmuje każde słowo. Zupełnie, jakby był wyrocznią. Możliwe też, że po prostu ciekawość świata, jaką kierowała się Vera, zakłócała jej zdolność do dostrzegania lekkich nagięć prawdy... dodających jedynie smaczku w rozmowie. Aylward zaśmiał się pod nosem, odstawiając puchar wina na ziemię.
- Nasze wiedźmy są piękne i młode. Nocami nago przemierzają leśne polany, poszukując myśliwych, którzy wyruszyli na dalsze łowy. Żaden z nich potem nie wraca. - mówił prawdę? Kłamał? Trudno stwierdzić. W oczach Baratheona czaiło się coś, co sprawiało, że trudno było nie dać wiary w jego słowa. Zupełnie, jakby sam pewnej nocy wyruszył zbyt daleko na polowanie, a w nocy... stał się świadkiem zjawiska, które pozwoliło mu powątpiewać w bogów. Jakichkolwiek. Dźwignął się ciężko z posłania, zaciskając mocno szczękę. Nie odniósł praktycznie żadnych ran w walce, lecz podczas jednego z ataków musiał naciągnąć mięsień w lewej ręce - teraz ta rwała przy każdym ruchu, nie dając się pokonać nawet przez wino, którym Baratheon tak skutecznie starał się znieczulić.
- Vero, my po prostu lubimy się napierdalać. - stwierdził z rozbawieniem, rozmasowując palcami lewy bark. Oczywiście, że lubią się napierdalać - w końcu po co ciągle organizowaliby turnieje rycerskie? Dla rozrywki? No, między innymi. Aylward uśmiechnął się lekko, słysząc jej przejęzyczenie w nazwisku. Byłby niepoważny, gdyby zaczął poprawiać dziką - co więcej, powinien się raczej cieszył, że w ogóle z nim rozmawia. W końcu był plugawym południowcem!
- Musimy w takim razie wypić naprawdę wiele. - mruknął w końcu, przysuwając do ust kielich z winem i po raz kolejny opróżniając go szybko. Na dziś wystarczy, jutro czeka go ciężka droga... i jeszcze cięższe rozmowy. Obrócił w palcach pusty puchar, po czym odrzucił go w kąt namiotu, uśmiechając się do Very.
- Być może, Wilcza Skóro. Wypełniłem swoje zobowiązanie wobec Reinmara, zaś kruk, który przybył wieczorem z Końca Burzy świadczył, że wkrótce to on będzie mógł spłacić dług wdzięczności... - usta Baratheona wygięły się lekko w dziwnym grymasie, który jednak po chwili ustąpił uśmiechowi. - Lecz to odległa przyszłość. Liczy się tu i teraz. - Aylward zerknął na pogrążoną w zasłużonym śnie wilczycę, po czym skinął głową dzikiej. Czas na spoczynek... albo kolejną bezsenną noc, zakłócaną rozterkami, planami i tłamszonymi w piersi uczuciami.
- Dobrej nocy, Vero. - dodał po chwili, ruszając w stronę wyjścia z namiotu. Większość dowódców już dawno udała się na spoczynek, jednak żołnierze Arrynów i Baratheonów ciągle ucztowali, z chwili na chwilę upajając się zwycięstwem (i winem) coraz bardziej. Feta potrwa do białego rana, zwiastującego nadejście kolejnego, ciężkiego dnia.

zt!
Powrót do góry Go down
Reinmar Arryn

Reinmar Arryn
Nie żyje
Skąd :
Dolina Arrynów
Liczba postów :
656
Join date :
03/05/2013

Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy EmptyWto Lip 16, 2013 9:02 pm

Zza płóciennych ścian namiotu dochodził gwar ucztujących żołnierzy. Wojownicy upojeni zwycięstwem, zdawali się nie zważać na trudy dnia i ucztowali, spożywając świeże mięso i pijąc specjalnie wytoczone na tą okazję wino. Zasłużyli. Już dawno w całym Westeros nie przelano tyle krwi ile dzisiaj utoczono w Dolinie. Żołnierze musieli wymazać te obrazy z pamięci. I choć generałowie pilnowali, by w obozie nie zapanowało pijaństwo, to atmosfera była nader wesoła. Ludzie z Doliny dziękowali żołnierzom spod sztandarów Jelenia, wznosząc liczne toasty na cześć wiernych sojuszników, ochoczo pijąc wino i dzieląc się strawą, a także przechwalając osiągnięciami bitewnymi. Dwa tuziny powaliłem! Niech skonam jeśli choć o jednego mniej! Nawet Dzikie Plemiona nie wyrażały wrogości wobec innych, choć między ich ogniskami słychać było dzikie wrzaski. Niemniej, były to krzyki radości wojowników porównujących między sobą bogate łupy. Oj, na taką wojnę to z chęcią pójdą za Arrynem. Wszystko co obiecał, dotrzymał! Jadło, łupy, broń! Nawet Biała Zjawa szalała w czasie bitwy. Nic ino, czarownik mocarny z Sokoła.
W obozie nie wiadomo skąd pojawiły się także chętne panny, liczące na łatwy zysk wśród żołnierzy. I choć nie było ich wystarczająco dla każdego, to i tak podgrzały atmosferę. Słowem, był to obóz zwycięzców.

Narada wojenna ciągnęła się długo. Arryn przez większość czasu słuchał, co jakiś czas wydając krótkie rozkazy. Przynieść mi pióro i papier. Wysłać. Zebrać jeńców. Traktować dobrze. Jutro wykonać wyrok.

Długo trwało nim Reinmar pozostał w namiocie sam na sam z Verą.
- I co teraz, Wilcza Skóro? - zapytał po dłuższej chwili milczenia. - Zamierzasz nadal mi towarzyszyć? Czy chcesz ujrzeć Orle Gniazdo?
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty
PisanieTemat: Re: Teren na zachód od Krwawej Bramy   Teren na zachód od Krwawej Bramy Empty

Powrót do góry Go down
 

Teren na zachód od Krwawej Bramy

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 3Idź do strony : 1, 2, 3  Next

 Similar topics

-
» Północna część obozowiska przy Krwawej Bramie
» Zachód
» Zachód
» Zachód
» Trakt na zachód

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Westeros :: Dolina Arrynów-