Mijał tydzień za tygodniem, a nadzieje na odnalezienie Rakharo malały. Irri zaczęła powoli godzić się z tym, że go utraciła. Na zawsze. Pierwsze przebłyski tej świadomości były jak bolesne igły. Mocno wbijały się w jej ciało, lecz na krótką chwilę, otrzeźwiając i sprawiając, że momentami myślała racjonalnie. Z czasem jednak te igły zmieniły się w drzazgę tkwiącą w sercu khaleesi. Była tam nieustannie, przypominała o Rakharo i o tym, że... nigdy go nie odnajdzie. Przybyła przecież do Królewskiej Przystani, powędrowała z lordem Diryanem na północ, aby wrócić stamtąd z pustym rękoma przez Dorzecze. Gdyby jeno miała towarzysza, powiedziałby, że jest apatyczna, a jej lico spowijała bezustannie nostalgia. Podczas jednej z nocy ciepłych i dusznych, spędzonych już w Reach, uroniła wiele łez, co nie zdarzyło się jej od czasów dziecięctwa.
A potem przyszła trzeźwość. Świadomość tego, że nie może się błąkać bezustannie po tym obcym lądzie jak niespokojny duch, żądna zemsty i z płonącą nadzieją, że jej poszukiwania wydadzą w końcu owoc. Myślała o tym, aby powrócić do swoich. Na wielkie morze traw, coby odnaleźć swe miejsce wśród staruch w Vaes Dothrak, bądź pod inszym imieniem dołączyć do khalasaru. Była wciąż młoda, potrafiła walczyć i tropić. Poradziłaby sobie. Lękała się jednak kolejnej podróży przez słone morze, którego wód jej koń nie mógł pić. Pierwsze dni na statku płynącym do Westeros spędziła pod pokładem, wymiotując i śpiąc na zmianę.
Ale teraz nigdzie nie było widać nawet morza, więc nie lękała się niczego. Nawet, gdy dostrzegła znajomą jej gębę wychodzącą z oberży, podczas gdy ona czaiła się gdzieś w krzewach. Co tu robił? Dlaczego właśnie on? Jak do kurwy nędzy ją odnalazł? Po głowie Irri chodziły różne myśli. Czy Wielki Rumak go tu przyprowadził, aby ukarać ją za to, że nie odnalazła syna? Nie miała pojęcia. W pierwszym momencie chciała zniknąć, jednakże duma jej na to nie pozwalała.
Śledziła go z największą ostrożnością na jaką było ją stać. Spała i jadła niewiele, liczyło się tylko to, aby odnaleźć dogodny moment. A nawet, gdy spał nie potrafiła do niego podejść. Zdarzyła się jednak taka chwila, gdy zrzucił swe skóry i broń na trawę, aby ukoić ciało. Przywiązała wierzchowca do jednego z drzew daleko od rzeki, coby zbliżyć się do niej uzbrojona w arakh i łuk. Pierwszy spoczywał przytroczony do pasa, który okalał jej biodra; Irri zaś trzymała w dłoni łuk i strzałę, przygotowana, aby w każdej chwili ją wypuścić.
Wzięła głęboki oddech.
I wyszła z pomiędzy drzew. Złotowłosa i odziana w brudne skóry, pokryta warstwą kurzu i gdzieniegdzie krwią swych wrogów, aby spojrzeć w oczy wojownikowi khalasaru Joggo. Ładną, dojrzałą twarz Irri wykrzywiała wściekłość, niepohamowana i dzika, gdy celowała w niego strzałą.
-Co tutaj robisz? - zawołała w ojczystym dialekcie, zatrzymując się kilkanaście metrów od brzegu. Wszystkie mięśnie miała napięte, a w piersi kotłowała się jej złość.