Daliah Essaris zniknęła tak szybko, jak pojawiła się w jego życiu.
Była niczym płatek śniegu, który jako malec chwytał opuszkiem palca – pozwalał podziwiać się jeno przez ułamek sekundy, by zaraz rozpłynąć pod wpływem ciepła i osunąć w nicość.
-Co ona sobie wyobraża?! – warknął dziedzic Stonehelm, wracając do namiotu, przeznaczonego dla jego rodu. Ciężka płachta jurty załopotała złowieszczo i zaraz opadła, odcinając dopływ dziennego światła. Swann pogrążył się w ciemności wnętrza namiotu, rozpraszanej jedynie przez blask świec, zapalonych przez jego giermka.
-Żeby mi się sprzeciwiać? MI?! Żadna nie odmawia Marcusowi Swann. ŻADNA. – kolejny gniewny pomruk wydostał się z ust mężczyzny, który sam nie wiedział, czy mówi bardziej do siebie, czy też stojącego przy stole pryszczatego giermka.
-To racja! – przyznał chłopak buńczucznie, stawiając pusty kufel z ale na stole.
Już przeszło dwa lata służył Swannowi jako giermek. I przez te długie dwa lata nauczył się, co należy przy nim mówić. Kiedy zaprzeczyć, przytaknąć, a może nie mówić nic. Najczęściej jednak – przyznawał mu rację. Stuprocentową, absolutną rację, a wówczas na ustach Swanna wykwitał triumfalny uśmiech, że ktoś – wreszcie choć jedna osoba to zrobiła. Do głowy by mu nie przyszło, iż Thaddeus czyni to jedynie po to, by gdy nastanie zmierzch, przygotować kąpiel i z namaszczeniem wodzić ługowym mydłem po potężnych ramionach Swanna.
-Dotknięty, porzucony, poniżony na oczach WSZYSTKICH! Dłużej już tego nie zniosę!
-Może piwa?
-Piwa? Nie chcę… ośmieszyła mnie.
-Co?! Ciebie, ser? Nigdy! Na tym turnieju nie ma faceta jak Ty, podziwia Cię każdy, ser, dobrze to wiesz! – wyrzucił z siebie Thaddeus, kładąc dłoń na ramieniu rycerza, któremu służył.
-Bez przesady, lecz wiem. Jestem fantastyczny.
Marcus przeczesał dłonią płowe włosy, zlepione od potu po przegranym pojedynku. Buzowały w nim sprzeczne uczucia. Bezwzględne uwielbienie dla samego ciebie oraz gorzka gorycz porażki. Nie rozumiał, nie potrafił zrozumieć – jak to się stało?
Wszystko to musiało być zaplanowane od początku!
Cholerni Dorzeczanie…
Nie minęło kilka minut, a dziedzic Stonehelm oddał się dyscyplinie, w której nie miał sobie równych. Był weń wręcz niepokonany i nikt, absolutnie nikt nie miał w tym względnie choćby najmniejszego cienia wątpliwości. A ową dyscypliną było nic inszego, jak plucie na odległość. Starania Thaddeusa zawsze szły na marne. Nieistotne jak mocno się zaparł, jak obficie charknął i jak dużo wciągnął powietrza w płuca. Nie mógł się równać ze Swannem w tym względzie, którego ślina zawsze lądowała dwa, a nawet trzy razy dalej!
Chłopak nieprzerwanie dolewał ciemnego ale do kufla rycerza z Pogranicza, co poskutkowało tym, iż po jednym z kolejnych triumfalnych ryknięć, Marcus dźwignął się z miejsca z uśmiechem małego chłopca na ustach i oznajmił wszem i wobec, iż idzie się wysikać.
Dzień dobiegał już końca. Nieboskłon nad ponurym zamczyskiem ciemniał, a uszu Marcusa dochodziły odgłosy hucznej zabawy dochodzące z inszych namiotów, czy stołów rozstawionych nieopodal pola turniejowego.
-Prostaczkowie, półgłówki… - warknął do siebie, okrążając kolejne namioty.
Po załatwieniu potrzeby, wiązał troki portek, gdy jego czujne, sokole oko dostrzegło uroczą dziewkę z wiadrem wody. O Bogowie, a jakaż była piękna! O ustach jak maliny i z miodem we włosach. Pod lnianym materiałem prostej sukni nieśmiało rysowały się pełne piersi oraz zaokrąglone biodra. Dziewczyna nie wyglądała na wysoko urodzoną – lecz to nie przeszkadzało Swannowi w żadnym wypadku. Szukał wszak godnej siebie partnerki, nie zaś kobiety o odpowiednim statusie. A niewinność w oczach chłopki, malinowe usteczka ułożone w zdziwiony wyraz chwyciły go za serce. Miała tak szczere i przenikliwie czyste błękitne oczy, lecz z lekka krytyczne dla szlacheckiej bezmyślności.
-Zaczekaj! – krzyknął Swann, lecz dziewczyna spłoszyła się niczym łania na polanie, upuściła wiadro pełne wody i jęła uciekać w ciemność.
A on, jako prawdziwy mężczyzna – a więc myśliwy, lubiący wyzwania, zaczął ją gonić.
Dziewczyna, przerażona wizją, iż kolejny z możnych weźmie ją brutalnie i zostawi za sobą jak nic nie wartą dziwkę, biegła po trawie ze łzami w oczach, w stronę kilku chat, stojących przy murach zamczyska. Biegła ile sił w nogach, nie odważając się na to, by spojrzeć na siebie. Miała przewagę kilku metrów oraz drobniejszej budowy ciała, co pozwalało na rozwinięcie większej szybkości i zwiększenie odległości.
Udało się!
Znalazła się tuż przy lepiance, w której mieszkała ze swymi starymi rodzicami i kilkorgiem rodzeństwa. Krowy muczały leniwie w oborze, świnie zaś chrumkały radośnie – ojciec dziewczyny zapewne dosypał im nieco kartofli do koryta. Pobiegła za oborę, mijając śmierdzący obornik oraz głęboki dół z gnojówką i skryła się we wnętrzu przybudówki, w której mieli izbę mieszkalną.
-ZACZEKAJ! – ryknął Swann, biegnąc jej tropem.
Co tutaj tak cuchnie?
Nie znał jednak tego terenu, a podchmielony stał się wyjątkowo nieostrożny i… poślizgnął się na mokrej trawie, po czym wpadł do szerokiego dołu, głębokiego na ponad dwa metry, wypełnionego gnojowicą, a więc mieszaniną wody oraz zwierzęcych ekskrementów. Próbował krzyknąć, lecz zakrztusił się, a jego nogę – o zgrozo! – złapał skurcz. Nie mógł się wydostać.
Jął rozpaczliwie machać rękoma, lecz pijany, z gardłem pełnym gnoju, nie potrafił uczynić nic racjonalnego. Nikt nie usłyszał jego jęków – je skutecznie przytłumiały odgłosy zabawy oraz dźwięki, wydawane przez zwierzęta – jakiś bury kundel szczekał radośnie, obserwując co dzieje się w dole, a świnie kwiczały.
Ciało dziedzica Stonehelm, rycerza Pogranicza i potężnego wojownika, jakim był Marcus Swann, znieruchomiało i zastygło w bezruchu, z gardła nie wydobył się już żaden dźwięk. Ni słowo, ni jęk. A jego duch odszedł w niebyt – jedynie Bogowie wiedzieli, gdzie go odesłać.
Czy do siedmiu niebios, czy może piekieł.