a
IndeksLatest imagesRejestracjaZaloguj
Quentyl Martell



 

 Quentyl Martell

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
Quentyl Martell

Quentyl Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
118
Join date :
08/11/2014

Quentyl Martell Empty
PisanieTemat: Quentyl Martell   Quentyl Martell EmptySob Lis 08, 2014 9:50 pm


Quentyl Martell










Wiek:
19 dni imienia
Miejsce urodzenia:
słoneczna włócznia
Ród:
MARTELL
Stanowisko:
NAJMŁODSZY BRAT KSIĘCIA DORNE
ZASTĘPCA DOWÓDCY STRAŻY MIEJSKIEJ
SŁONECZNEJ WŁÓCZNI

Aparycja

To miejsce doprowadza mnie do szału. – głos Quentyla Martella przerwał ciężką, upalną ciszę, niemal paraliżując towarzysza z zaskoczenia. – Kiedy ostatni raz miałeś na sobie czystą koszulę? Mam wrażenie, że śmierdzę, moje łachy cuchną zgnilizną, a miecz pokrywa brudny nalot. Niedługo zapomnę, do czego służy. Według niektórych pewnie do dłubania w zębach. Zdajesz sobie sprawę, jak długo już tutaj tkwimy?
– Drugi miesiąc. – mruknął cicho Vaith, żując apatycznie pajdę chleba.
Książę wysączył ostatnie krople wina z trzymanego w ręku kielicha i nachylił się, żeby sięgnąć po stojący w cieniu za głazem dzban.
Hej! – krzyknął swym ochrypłym i niemal bezdźwięcznym głosem, który przypominał plusk kamieni wrzucanych do podziemnego jeziora. – Dzbanek jest pusty! Czy mi się zdaje, czy rzeczywiście widzę dno?
Od grupy pracujących najbliżej oderwała się mała, przerażona służka, rzucając swą robótkę i pędząc ku szlachcicom.
– Racz wybaczyć, panie – jęknęła płaczliwie. – Racz wybaczyć.
W jej oczach błysnęły łzy, gdy zaczęła niezgrabnie napełniać dzbanek. Quentyl odprawił ją niedbałym ruchem ręki.
Sam to zrobię – powiedział ze znużeniem. – Inaczej niechybnie mnie oblejesz.
Kobieta ukłoniła się i uciekła. Wino miało cierpki smak i zdecydowanie należało do gatunku popularnie zwanego cienkuszem, co Martell był zdolny rozpoznać z zawiązanymi oczami. Książę skrzywił się, odprowadzając wzrokiem pospiesznie drepczącą dziewczynę.
Jak myślisz, czy mój brat specjalnie powybierał dla nas najbrzydsze służące, żeby nie stwarzać niepotrzebnych pokus? – dopiero teraz na śniadej, nawykłej do słonecznych promieni twarzy Quentyla pojawił się uśmiech.
Vaith miał przed sobą ostry profil przyjaciela. Nie po raz pierwszy przeszło mu przez myśl, że nie chciałby zmierzyć się z nim w otwartej walce.
Książę spokojnie sączył wino. Czarne włosy, odrzucone do tyłu, były przystrzyżone na tyle krótko, by nie opadały na ramiona. W pociągłej twarzy płonęły głęboko osadzone, ciemne oczy, przywodzące na myśl dwa rozżarzone węgliki. Ich spojrzenie, a także gardłowy głos, który czasem przechodził w przyjemną chrypkę, potrafiło wywołać ciarki na plecach najbardziej pewnych siebie. Pomimo młodego wieku, książę zdołał zapuścić krótki, ciemny zarost, porastający policzki oraz wyrazisty podbródek, nadający jego twarzy nieco pociągły wyraz. Z pozoru groźną aparycję zakłócały jedynie usta, wedle większości dziewek w Słonecznej Włóczni (i okolicach) stworzone do całowania. W ich kącikach zwykle błąka się cień niemal chłopięcego uśmiechu, zupełnie jakby myśli Martella nieustannie zaprzątały anegdoty, których dwuznaczność potrafi pojąć wyłącznie on. Wrażenie to potęgują niewielkie dołeczki pojawiające się w policzkach przy każdej, nawet najmniejszej oznace radości… a także niewielka, pozioma blizna pod lewym okiem, będąca pamiątką kłótni ze starszym bratem Trystanem. Efektu dopełnia charakterystyczny, ciemny pieprzyk na lewej kości policzkowej, który stanowi swego rodzaju spadek po zmarłym dziadku. Wielu, w tym sam Vaith, podziwiało Quentyla jako wytrawnego kompana… lecz równie liczni obawiali się go. Nie bez słuszności, gdyż trzymające kielich silne, żylaste dłonie należały do wytrwałego szermierza., który – choć wciąż ustępował umiejętnościami bardziej doświadczonym rycerzom – doskonale wiedział, jak używać broni i czego wystrzegać się podczas toczonych pojedynków. Pochodzenie Martella także mogło stać się źródłem zawiści, bowiem Quentyl był księciem niezachwianej, nieugiętej, niezłomnej krwi – zupełnie jak ród, z którego się wywodził. Ciężko było jednak doszukiwać się w jego odzieniu cech mogących wskazywać na szlachecki rodowód; zwiewne szaty o jasnych, dla większości mieszkańców królestwa niemal jaskrawych barwach niczym nie odbiegają od ubioru reszty Dornijczyków. Również wzrost, wynoszący nie więcej niż pięć stóp i siedem cali należy do całkowicie przeciętnych – pochodzenie Quentyla na dobrą sprawę zdradza wyprostowana, dumna postawa i sprężyste, pełne młodzieńczej energii ruchy, świadczące o szybkości reakcji i umiejętności zadawania trudnych do przewidzenia ciosów. Jedyną ozdobą, na jaką pozwala sobie Martell, jest wpięta w kołnierz złota broszka w kształcie słońca przebitego włócznią. Książę nie zwykł nosić nawet rodowego pierścienia, doskonale wiedząc, iż jego palce nawykłe są do trzymania broni, nie zaś odziewania jej w biżuterię.


Biografia


Run, run, run away
Buy yourself another day
A cold wind's whispering
Secrets in your ear
So low only you can hear

Z kronik książęcego rodu Martell:
W 245 roku po lądowaniu Aegona Zdobywcy na świat przyszedł trzeci syn a zarazem piąte dziecko Księcia Dorne Quentyna Martella oraz jego szlachetnej małżonki Badriyah Xho, córki władcy Doliny Słodkiego Lotosu. Chłopiec otrzymał imię Quentyl, co stanowiło wariację imienia ojca, pragnącego wychować swego najmłodszego syna w myśl zasad, którymi sam kierował się przez całe życie. Dornijski książę dorastał w Słonecznej Włóczni oraz Wodnych Ogrodach, gdzie przez pierwsze lata żywota nieustannie towarzyszyło mu starsze rodzeństwo, w którego poczet wchodził dziedzic rodu oraz przyszły władca Dorne Edric, drugi co do starszeństwa syn Trystane, trzecia w kolejce dziedziczenia Lynette i druga z córek Ivory; niedługo po przyjściu na świat Quentyla narodziło się szóste i zarazem ostatnie dziecko pary książęcej – tym samym ciągłość rodu została zapewniona, zaś liczne rodzeństwo Martell mogło cieszyć się beztroskimi latami młodości.
Najbardziej zażyłą relację młody książę Quentyl przejawiał wobec swej zaledwie rok starszej siostry Ivory – ta dwójka już jako liczące kilka dni imienia podlotki mocno zakłócała spokój w pałacu, niejednokrotnie przyprawiając maestra oraz septy o ból głowy; pomysłowość najmłodszych Martellów nie znała granic, niejednokrotnie wykraczając daleko poza wszelkie progi bezpieczeństwa – podczas gdy Ivory łapała bezpańskie koty, Quentyl cierpiał katusze, padając ofiarą ich ostrych pazurków. Choć dla wszystkich było jasne, że ta dwójka darzy się bezgraniczną miłością, niejednokrotnie sprawiali wrażenie zaciętych wrogów, zwłaszcza, gdy stawka dotyczyła walki o ostatnie cytrynowe ciasteczko – w swej zaciekłości rodzeństwo zapominało o wszelkiej sympatii, doskwierając sobie w najbardziej okrutne z możliwych sposobów; kiedy Ivory podkładała końskie łajno pod siennik Quentyla, on w tym samym czasie pieczołowicie pozbywał się śliny, obficie spluwając do soku siostry. Konflikty z czasem jęły przybierać znacznie bardziej drastyczne obroty i choć książę odczuwał obiekcje przed uderzeniem księżniczki, ta nie wahała się ani chwili, z rzadka, ale zaskakująco skutecznie odbijając na opalonym policzku brata własną dłoń. Po podobnych bójkach Quentyl zwykle szukał pomocy u najstarszego brata, który z właściwym sobie chłodem potrafił wymyślać na tyle dotkliwe kary, by skłócone rodzeństwo nagle się godziło i sprzysięgało przeciwko Edricowi – co ciekawsze jednak, przez tyle lat dwójka urwisów nigdy nie odważyła się zadrzeć z dziedzicem rodu, ograniczając plany zemsty do snucia odważnych planów w mroku wspólnie przesypianych nocy.  
Z biegiem czasu Quentyl jął wyrastać z dziecinnej beztroski, coraz częściej zamieniając towarzystwo siostry na obecność zbrojmistrza oraz starszych braci, z którymi niestrudzenie uczył się posługiwania mieczem oraz włócznią; podczas podobnych treningów przegrywał z kretesem, uciekając przed cięciami  ostrza Edrica bądź jedynie cudem unikając szybkich pchnięć grotu Trystana – pamiątką po podobnym starciu z włócznią brata jest niewielka, pozioma blizna pod lewym okiem Quentyla. Dzięki umiejętnościom swych braci oraz nieustannej lawinie porad oraz uwag zbrojmistrza, Quentyl opanował sztukę fechtunku, doskonale zdając sobie sprawę z tego, iż w walce powinien wykorzystywać swoją prędkość, nie zaś siłę – zwłaszcza, że w tej sferze po dziś dzień ustępuje wielu rycerzom w Westeros. Choć książę od dzieciństwa marzył, by być równie wybitnym wojownikiem co Aegon Smok bądź Ulrick Dayne, dopiero w wieku czternastu lat odesłany został do Starfall w roli giermka, gdzie też służył Lordowi i poznawał rycerskie rzemiosło… choć sam Quentyl nie boi się przyznać, iż przed wyjazdem ze Słonecznej Włóczni posiadał więcej obiekcji, niż motywacji, o czym wie wyłącznie Edric, po dziś dzień będący dla swego młodszego brata niemal wyrocznią. Dziedzic rodu doskonale wiedział, że Zgniły Chłopiec, jak żartobliwie nazywał swego małego, rozpustnego braciszka, cynik i sybaryta, hazardzista oraz  kobieciarz, jest w istocie najbardziej lojalnym i uczciwym człowiekiem w całym Dorne. Jego słynne miłosne podboje, które rozpoczęły się już w trzynastym dniu imienia, to raczej klęski na drodze poszukiwań prawdziwego uczucia, a przypisywane mu krętactwo to tylko bystrość i inteligencja w wynajdowaniu słabych punktów przeciwnika. Tak już było - Quentyl Martell miał zasady, a zasady te często wykorzystywano przeciwko niemu.

Run, run, run and hide,
Somewhere no one else can find.
Tall trees bend and lean pointing where to go,
Where you will still be all alone.

Pobyt w Starfall nie był udręką, jak początkowo podejrzewał Martell – chorąży ojca traktowali go na tyle dobrze, by nie czuł się wyobcowany… i na tyle oschle, aby nie zaczął uważać się za pełnoprawnego członka rodziny; zarówno Lord Dayne jak i jego synowie nie szczędzili czasu ani energii, by Quentyl mógł wyrosnąć na wprawnego wojownika oraz szlachetnego rycerza – bywały dni, które książę spędzał wyłącznie na polu treningowym, zwyciężając bądź będąc zwyciężanym; usposobienie młodego Martella nie pozwalało jednak na wściekłość bądź rozpacz po poniesionych porażkach – Quentyl po dziś dzień bowiem sądzi, że przegrana uczy znacznie więcej od zwycięstwa… co nie oznacza, iż należy zrezygnować z tryumfów. Starfall w pamięci księcia zapisało się złotymi zgłoskami także z jeszcze jednego powodu: to właśnie na dworze rodu Dayne Martell poznał swoją przyszłą małżonkę, niemal natychmiast oddając jej swe serce i tuż po uzyskaniu tytułu rycerskiego wyruszając w ślad za nią ku rodzinnym stronom Dorne.

Stał przy oknie jak nagrzany słońcem, piaskowy gargulec, ze zmarszczonym czołem patrząc na Słoneczną Włócznię. Na labirynt ulic, plątaninę stromych dachów i wysokie miejskie mury, lśniące w promieniach słońca. Na rozmazaną pustynię w oddali. Na siwą wstążkę traktu, aż ku nierównej linii horyzontu.  
Gdzieś tam, na północy, maszerowała armia rodu Martell, by zmierzyć się z siłami Końca Burzy.
Ich wymarszowi towarzyszyły złe omeny. Czarny kruk z wieściami z Blackmont. Suchy, pustynny wiatr wiejący ze wschodu. Słońce, dziwnie zimne i obojętne na prośby Quentyla skierowane do bogów.
- Chcę jedynie, by wszyscy byli szczęśliwi. Czy to tak wiele?
Jynesse zbliżyła się i przywarła do jego pleców.
- Myślę, że z ich strony byłoby to rozsądne. - cichy szept młodziutkiej dziewczyny przyjemnie zatańczył na lekkim podmuchu wiatru, w końcu jednak odnajdując drogę do umysłu… oraz serca Martella.
- Przecież wiem, co dla nich najlepsze, prawda? – oczy barwy onyksów zamigotały w promieniach słońca, gdy Quentyl zerknął przez ramię na swą żonę. Była piękna. W każdym, nawet najmniejszym calu. Perfekcyjna, nawet z tym zabawnie zadartym, drobnym noskiem… a może właśnie dzięki niemu?
- Sama ci o tym mówię, więc... owszem. – Jynesse przesunęła dłonią wzdłuż ręki Martella i przycisnęła jego niespokojne palce do rozgrzanego od słońca kamienia.
- Mężczyźni nie lubią prosić o pokój, lecz w końcu to zrobią. Zobaczysz. – w kruczoczarnych włosach panny Dalt, która już od dobrych trzech księżyców była mianowana panią Martell, zatańczyły jasne refleksy obudzone złotymi promieniami.
- Ale dopóki tak się nie stanie… czuję się odrzucony. Wzgardzony. Wygnany. – zwykle roześmiane usta Quentyla zacisnęły się w wąską kreskę, świadczącą o najwyższym stopniu skupienia.
- Dopóki tak się nie stanie, pozostaniesz zamknięty w jednej komnacie ze swoją żoną. Czy to takie straszne? – Jynesse zaśmiała się cicho, przejeżdżając opuszkami palców po linii kręgosłupa swego męża.
- Nie chciałbym być nigdzie indziej. – skłamał gładko Martell, marszcząc ciemne brwi. Kobieta westchnęła cicho, stając na palcach.
- Kłamca - szepnęła, łaskocząc go ustami w ucho. - Jesteś prawie takim łgarzem jak powiadają. Wolałbyś być tam, u boku swego brata, odziany w zbroję. - przesunęła dłonie pod jego pachami na pierś, przyprawiając go o przyjemne, mimowolne drżenie. - Ucinać poroża niezliczonym Jeleniom.
- Gdybym mógł, wkładałbym zbroję do łóżka. – głos Quentyla zniżył się do przyjemnego dla ucha szeptu, gdy Martell zauważył, że przestaje kontrolować swe emocje.
- Powstrzymuje cię tylko troska o moją miękką skórę. – Jynesse zaśmiała się cicho, dostrzegając twardą determinację na wciąż młodej twarzy swego męża.
- Ale z poucinanych głów tryska zbyt wiele krwi. – Quentyl obrócił się i dotknął leniwym palcem jej mostka. - Wolę szybkie pchnięcia w serce.
- Właśnie tak przeszyłeś moje serce. Wytrawny z ciebie szermierz, ser. – Martell zamarł na moment, gdy tylko poczuł dłoń żony między nogami, po czym, chichocząc, odsunął się wzdłuż ściany, unosząc ręce, by się obronić.
- No dobrze, dobrze, przyznaję! Lepszy ze mnie kochanek niż wojownik. – Quentyl uśmiechnął się lekko, wpatrując w oliwkowe oczy Jynesse.
- Nareszcie prawda. Tylko patrz, co mi zrobiłeś. – kobieta położyła dłoń na brzuchu i popatrzyła na niego z naganą, ale po chwili roześmiała się, gdy się zbliżył, splótł swoje palce z jej palcami i pogłaskał wyraźną wypukłość pod materiałem.
- I to na dwa księżyce przed ślubem, moja pani. – usta Martella musnęły drobny nosek żony, po czym powtórzyły pieszczotę, tym razem odnajdując miękki, ciepły policzek. - Ojciec zawsze powtarzał, że nie ma niczego ważniejszego niż rodzina… - Jynesse uśmiechnęła się delikatnie, łapiąc Quentyla za dłoń i przytrzymując ją przy nabrzmiałym brzuchu.
- Jesteśmy rodziną. – szepnęła z naciskiem, wpatrując się uważnie w ciemne oczy męża.
- Rodziną... – Martell miał ochotę powiedzieć, że rodzina równie dobrze może być słabością, a nie siłą… lecz wtedy kobieta powoli się cofnęła, odciągając go od okna w stronę łóżka.
- Kocham cię, zbóju.


Quentyl doskonale o tym wiedział. Wiedział o tym w chwili, w której przed dwoma laty ich drogi skrzyżowały się w Starfall. Wiedział o tym, gdy na zaledwie miesiąc po pierwszym spotkaniu powoli unosił materiał sukni Jynesse, niecierpliwymi dłońmi pieszcząc gładką skórę jej ud. Wiedział o tym, gdy po dwóch tygodniach spędzonych w objęciach szczuplutkich ramion patrzył, jak panna Dalt wraca w rodzinne strony, podczas gdy on musiał pozostać pod opieką rodu Dayne.
Wiedział o tym, gdy nieco ponad rok później powrócił do Słonecznej Włóczni, już jako rycerz… i niemal natychmiast oświadczył się Jynesse, nie czekając na zgodę swych rodziców. Nikt na szczęście nie oponował, nikt nie śmiał stanąć na drodze otępiałej ze szczęścia parze… i tak, prawie z dnia na dzień, stali się małżeństwem. Miłość była tak wielka, że Martell niemal zrezygnował dla swej żony z innych kobiet.
Niemal.
Nie od dziś wiadomo, iż Dornijczycy posiadają nieco odmienne podejście do pożycia małżeńskiego od reszty królestwa; pomimo młodego wieku Quentyl dzielił łoże również z kochanką, co – w jego mniemaniu – było nieodłączną częścią małżeństwa. Podczas gdy Jynesse nosiła pod sercem książęce dziecko, Martell kilka nocy w miesiącu spędzał z Jeyne Sand, dawną towarzyszką zabaw w Wodnych Ogrodach… aż do chwili, kiedy  rodzina Quentyla rozpadła się niczym zamek z piasku, w którego uderzyła morska fala.
Może los potoczyłby się zupełnie inaczej, gdyby Quentyl wyruszył na wojnę tak, jak uczynili to jego bracia – jednak pomimo niechęci, jaką książę jął żywić do rodu Dayne po zdradzie, której się dopuścili… nie potrafił zacząć ich nienawidzić. Nie na kilka miesięcy po opuszczeniu Starfall. Nie w obliczu wściekłości, jaką kierował ku Tyrellom, jeśli nie całemu Reach. Martell nie potrafił podnieść ręki na ludzi, którzy nauczyli go niemal wszystkiego, co wie o posługiwaniu się mieczem – i dlatego uznał, że dla dobra wszystkich zostanie w Słonecznej Włóczni, opiekując się poddanymi.
I rzeczywiście było lepiej – przynajmniej zaś do nocy, w której nie stracił ukochanej.

Mrok, ciężki i upalny, był niemal nieznośny nawet dla Dornijczyków, lecz Quentyl zdawał się nie zauważać gęstego, gorącego powietrza rozpaczliwie wciąganego do płuc, gdy przeskakiwał po dwa stopnie, pędząc po schodach wieży.
- Jynesse! – rozpaczliwy wrzask przerwał nocną ciszę, odbijając się trwożliwym echem od nagrzanych murów pałacu.
– Czekaj! Nie wchodź tam! – Cletus Vaith biegł za przyjacielem po schodach, starając się go zatrzymać. Ale Quentyl już dopadł sypialni, wbiegł do środka… i zamarł. Rozpędzony Cletus wpadł na nieruchome plecy, podniósł głowę i również zamarł, na kilka uderzeń serca zapominając o świecie.
Bezkrwiste, blade wargi Martella poruszyły się.
Nie. – powiedział cicho, ale wyraźnie, jakby to proste przeczenie miało moc zaklęcia odwracającego rzeczywistość.
Nie. – powtórzył głośniej. Nie przyjmie prawdy do wiadomości. Odrzuci ją, zaprzeczy jej i wszystko wróci do chwili, w której nikt nie zmusza go do rozumienia słowa rozpacz.
Vaith przełknął ślinę. Oddychał płytko, bał się nawet poruszyć. Na Siedmiu, myślał gorączkowo. To koniec! On oszaleje.
Quentyl stał nieporuszony, nie wierząc, nie chcąc wierzyć, odrzucając. W powietrzu unosił się metaliczny zapach krwi, ale nie to było najgorsze. Nie to.
Niegdyś kremowa pościel przybrała barwę głębokiego rubinu, nasiąkając juchą tam mocno, iż można było ją wyżynać. Drobne, kobiece ciało leżało pośrodku tego całunu, nieruchome, zimne, obce. Okaleczone.
Wyprute wnętrzności zostały starannie udrapowane jak pęk czerwonych wstążek, jak makabryczny bukiecik. Brzuch, rozpłatany u dołu, zapadł się nienaturalnie, zupełnie jakby ktoś gwałtem wyjął jego zawartość… i właśnie tak było. U wezgłowia łoża klęczał maester, trzymając w dłoniach wykrzywioną, skąpaną we krwi istotę, nieruchomą tak, jak kobieta, która wydała ją na świat.
Jynesse.
Quentyl zrobił jeden, niepewny, chwiejny krok w jej stronę.
Nie patrz na naszą córeczkę, Jynesse. Nie patrz.
Na szczęście Jynesse nie widziała martwego płodu. Nie mogła. Wywrócone białkami oczy oglądały wieczność.
Cletus wyciągnął dłoń, by zacisnąć palce na ramieniu przyjaciela, lecz wtedy Quentyl runął na kolana - trząsł nim spazmatyczny szloch. Skulił się, objął ramionami głowę. Palce kurczowo wpijały się we włosy, szarpały, szarpały, szarpały... Vaith przyklęknął obok, bezradny. Bał się nawet dotknąć przyjaciela, żeby nie wywołać ataku szaleństwa.
Martell płakał i dygotał, drżącymi rękami macał nasiąknięty krwią dywan, rozmazywał czerwień po włosach i twarzy, mamrotał niezrozumiale.
– Quen? – szepnął przestraszony Cletus.
Nigdy nie sądził, że cokolwiek może doprowadzić przyjaciela do takiego stanu. I wtedy książę odwrócił głowę. Vaith nie rozpoznałby tej wykrzywionej, oszalałej twarzy z odsłoniętymi w morderczym grymasie zębami. Patrzył na zwierzę żądne mordu. Cletus przymknął powieki; nigdy nie widział w niczyich oczach takiego morza bólu, goryczy i rezygnacji. Nigdy.
- Quentyl, wyjdziesz stąd ze mną, dobrze? Wyjdziesz ze mną, chodź…
Martell nie usłyszał ani jednego słowa. Światło przygasło, nastała dziwna szarość, która przemieniła się w czerń, a książę stracił przytomność.


Run fast if you can,
No one has to understand...
Fly high across the sky from here to kingdom come,
Fall back down to where you're from.

- Quentyl.
- Ech? - otworzył jedno oko, a wtedy słońce ukłuło go prosto w mózg. - Ech! - ponownie je zamknął i obrócił językiem w obolałych ustach. Poczuł smak powolnej śmierci i rozkładu. - Ech. - Spróbował nieco uchylić drugie oko i skupił wzrok na mrocznym kształcie, który się nad nim unosił. Kształt się przybliżył, a słońce ozdobiło jego krawędzie lśniącymi sztyletami.
- Quentyl!
- Słyszę, do diaska! - spróbował usiąść, a świat zakołysał się jak okręt podczas sztormu. - Ach! - Zauważył, że leży na hamaku. Usiłował opuścić stopy, ale zaplątał się w siatkę i niemal spadł, próbując się uwolnić, aż w końcu znieruchomiał w pozycji siedzącej, walcząc z przytłaczającymi mdłościami. – Ser Ormond. Cóż za radość. Która godzina?
- Czas do pracy. Skąd masz te buty?
Zdziwiony Martell opuścił wzrok. Miał na nogach idealnie wypolerowane czarne buty ze złoconymi zdobieniami. Odbicie słońca w skórze nosków było tak jasne, że nie dało się na nie patrzeć.
- Ach. - uśmiechnął się pomimo bólu, a niektóre szczegóły poprzedniej nocy zaczęły wypływać z mrocznych szczelin jego umysłu. - Wygrałem je... od kapitana statku... o nazwie… - mrużąc oczy, popatrzył na konary drzewa, do którego przywiązano jego hamak. - Zapomniałem.
Ormund pokręcił z niedowierzaniem głową.
- W Słonecznej Włóczni wciąż jest ktoś na tyle głupi, żeby grać z tobą w cyvasse?
- Cóż, to jedna z licznych zalet wojny, ser. Wielu ludzi opuszcza miasto. A to oznacza, że na ich miejsce pojawia się mnóstwo nowych graczy, czyż nie?
- Owszem, książę, masz rację. - pokrytą bliznami twarz Ormunda rozjaśnił kpiący uśmieszek.
- O nie. – jęknął cicho Quentyl.
- O tak.
- Nie, nie, nie!
- Tak. Chodźcie, chłopcy!
I rzeczywiście przyszli. Było ich czterech. Nowi rekruci, którzy wyglądali, jakby dopiero co przypłynęli z Reach, gdzie mamusie lub ukochane, albo jedne i drugie, ucałowały ich na pożegnanie. Nowe wamsy, wypolerowane paski, lśniące klamry, wszystko gotowe do szlachetnego żołnierskiego życia. Ormund wskazał im Quentyla tak jak sztukmistrz wskazuje dziwoląga z Essos, po czym wygłosił to samo przemówienie co zawsze.
- Chłopcy, oto sławny ser Quentyl, najmłodszy brat Księcia Dorne. Zdobył ostrogi w Starfall, przeciwko któremu to teraz prowadzimy działania wojenne, więc wie o rodzie Dayne więcej niż oni sami. Przetrwał biegunki, zgniliznę, grypę, jesienne dreszcze, pieszczoty wichrów Burzy, agresję południowych kobiet, a nawet odrobinę walki i teraz stoi... a raczej siedzi... przed wami. Obecnie pełni funkcję zastępcy dowódcy Straży Miejskiej Słonecznej Włóczni. Jest odpowiedzialny... – Quentyl jęknął, gdy usłyszał to słowo - ... za ludzi, którzy utrzymują porządek w mieście. I tutaj zaczyna się wasza rola, chłopcy.
- Psiakrew, Ormund.
- Psiakrew, Quentyl. Przedstawcie się dowódcy.
- Deziel. - pulchna twarz, duży jęczmień przesłaniający jedno oko i oprzyrządowanie założone tyłem na przód.
- Kim byłeś przed konfliktem? - spytał Ormund.
- Miałem zostać tkaczem, ser. Ale spędziłem w terminie tylko miesiąc, po czym mój mistrz sprzedał mnie werbownikowi.
Quentyl jeszcze bardziej się skrzywił. Najnowsze posiłki trudno było nazwać choćby popłuczynami.
- Yandry. - chudy i kościsty o chorobliwie szarej skórze. - Byłem w oddziale jeździeckim, ale po rozbiciu w Wąwozie przenieśli część tutaj.
- Leo. - wysoki i smukły osobnik o dużych dłoniach i zmartwionym wyrazie twarzy. - Byłem szewcem. - nie podał żadnych szczegółów dotyczących tego, jak znalazł się w armii rodu Martell, a Quentyla bolała głowa, więc nie miał ochoty drążyć tematu. Najważniejsze, że młodzieniec jest tutaj z nimi, na nieszczęście wszystkich zainteresowanych.
- Białko. - niski chłopak o twarzy usianej piegami, nad którym kompani górowali wzrostem. Rozejrzał się ze wstydem. - Okrzyknęli mnie złodziejem, ale to nieprawda. Podyktowano mi warunek: albo się zaciągnę, albo trafię na Mur.
- Podejrzewam, że wszyscy możemy pożałować tej decyzji. - książę stęknął, chociaż musiał przyznać, że z tej grupy tylko złodziej posiadał umiejętności, które mogły się przydać w wojsku. - Dlaczego nazywasz się Białko?
- Eee... nie wiem. Tak się nazywał mój ojciec... chyba.
- Wydaje ci się, że jesteś najlepszą częścią jajka, co, Białko?
- No... - chłopak niepewnie popatrzył na swoich sąsiadów. - Raczej nie.
Quentyl zmierzył go wzrokiem.
- Będę miał cię na oku, chłopcze. - dolna warga Białka zadrżała w obliczu takiej niesprawiedliwości.
- Trzymajcie się blisko księcia Martella. On was ochroni przed niebezpieczeństwem. - Na twarzy Ormunda malował się trudny do odszyfrowania uśmiech. - Nie ma żołnierza, który lepiej się zna na unikaniu zagrożeń. Tylko nie grajcie z nim w cyvasse! - zawołał przez ramię, znikając wśród plątaniny brudnych namiotów, które tworzyły ich obozowisko.
Quentyl wziął głęboki oddech i podniósł się z hamaka, a rekruci natychmiast w nieskoordynowany sposób stanęli na baczność. A przynajmniej zrobiło to trzech z nich. Białko dołączył do nich dopiero po chwili. Martell kazał im spocząć.
- Nie salutujcie, do licha. Jeszcze na was zwymiotuję.
- Przepraszamy, panie ser.
- Nie jestem żadnym panem serem, mówcie mi: dowódco.
- Przepraszamy, dowódco.
- Wszyscy wiemy, że was tu nie chcę i wy także nie chcecie tutaj być...
- Ja chcę - odezwał się Leo.
- Naprawdę?
- Zgłosiłem się na ochotnika. - w jego głosie pobrzmiewała duma.
- O... chot... nika? - Quentyl zmagał się z tym słowem, jakby pochodziło z obcego języka. - A więc oni rzeczywiście istnieją. Tylko żeby nie przyszło ci do głowy zgłosić mnie do czegokolwiek. No dobrze... - Przywołał młodzieńców do siebie ruchem zagiętego palca. - Muszę wam powiedzieć, że dobrze trafiliście. Dotychczas byłem wyłącznie rycerzem, ale… od kilku miesięcy to… - z uczuciem wskazał sztandar swego rodu, który leżał zawinięty w płótno pod jego hamakiem - ... wyjątkowo przyjemna praca. To prawda, że jestem waszym dowódcą, ale chciałbym, żebyście traktowali mnie jak... dobrego wujka, choć wiekowo góruję nad wami może rok, dwa lata. Jeśli będziecie czegoś potrzebowali. Czegoś specjalnego. Czegoś, co wam umili żołnierski żywot. - nachylił się bliżej i sugestywnie poruszył brwiami. - Czegokolwiek. Możecie do mnie przyjść. - Leo niepewnie uniósł palec. - Tak?
- No, dowódco, tak się składa, że... chętnie bym coś zjadł.
Martell się wyszczerzył.
- To zdecydowanie specjalna prośba.
- Czy nie przysługuje nam jedzenie? - spytał przerażony Białko.
- Ależ oczywiście, że Jego Książęca Mość zapewnia swoim lojalnym żołnierzom racje żywnościowe. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie weźmie ich do ust. Jeśli będziecie mieli dosyć jedzenia rzeczy, których nie lubicie, zgłoście się do mnie.
- Podejrzewam, że nie za darmo - odparł Leo z kwaśną miną.
- Za rozsądną opłatą. W walucie Westeros, Volantis, Ghiz. Tak naprawdę w każdej walucie. Ale jeśli zabraknie wam gotówki, zgodzę się także na handel wymienny. Przykładowo broń zabrana martwym przemytnikom świetnie się sprawdza jako prezent. Nie pogardzę także usługami. Każdy ma coś, czym może zapłacić, i zawsze zdołamy dojść do...
- Panie dowódco?
- Dowódco..
- Ja... ja... - to był chłopak nazwiskiem Yandry i najwyraźniej miał problem. Quentyl oczywiście rozpoznał objawy. Przestępowanie z nogi na nogę, bladość, lekko załzawione oczy. Nie było czasu do stracenia. Wskazał kciukiem latryny.
- Leć! - młodzieniec pomknął jak wystraszony królik, skacząc na krzywych nogach po błocie. - Tylko postaraj się wysrać w odpowiednim miejscu! - książę odwrócił się i pogroził palcem pozostałym szeregowcom. - Zawsze srajcie w odpowiednim miejscu. To żołnierska zasada znacznie ważniejsza niż bzdury dotyczące marszu, broni czy ukształtowania terenu. - nawet z tej odległości usłyszeli przeciągły jęk Yandrego, a po nim donośne pierdnięcie. - Yandry właśnie toczy pierwszą potyczkę z naszym prawdziwym wrogiem. Nieprzejednanym, bezlitosnym i płynnym. – Quentyl położył dłoń na ramieniu najbliższego żołnierza. Był nim Białko, który niemal upadł pod wpływem dodatkowego ciężaru. – Jestem przekonany, że wcześniej lub później wszyscy zostaniecie wezwani do walki w latrynie. Odwagi, chłopcy, odwagi. A póki czekamy na Yandrego, który wypędzi wroga bądź polegnie w dzielnej walce, może któryś z was miałby ochotę na partyjkę cyvasse?

Sześć godzin później Martell był pijany jak bela – i to za pieniądze swoich nowych rekrutów, których ograł bez problemu. Zanosząc się szalonym śmiechem, wypadł na ulicę. Kręciło mu się w głowie. Zimne jak na Dorne powietrze biło go po twarzy, podłe małe budynki chwiały się i kołysały, kiepsko oświetlona aleja przechylała się jak tonący statek. Quentyl, zmagając się mężnie z wymiotami, zrobił niepewny krok w głąb ulicy i odwrócił się ku drzwiom tawerny. Zalała go fala rozmazanych jasnych świateł, głośnego śmiechu i krzyków. Ze środka wyleciał jakiś kształt o niewyraźnych konturach i uderzył go w pierś. Martell borykał się z nim przez chwilę, potem upadł, uderzając o ziemię z siłą, która pozbawiła go tchu.
Świat pociemniał na moment, potem książę stwierdził, że leży przygnieciony przez Ormunda. „Na Innych”, zabulgotał, czując w ustach gruby i nieporadny język. Odsunął łokciem chichoczącego rycerza, przekręcił się na bok i dźwignął, rozkołysany jak ulica. Ormund leżał na plecach, krztusząc się ze śmiechu. Cuchnął tanim trunkiem i kwaśnym dymem, co poniekąd stanowiło uosobienie stanu, w który uciekał Quentyl od śmierci Jynesse – alkohol przynosił ukojenie, ale nigdy nie pomagał zapomnieć.


Don't you fret my dear,
It'll all be over soon.
I'll be waiting here...
... for you.


Ekwipunek


- miecz półtoraręczny w inkrustowanej pochwie; prostą rękojeść zdobi wyłącznie oczko z bursztynu umiejscowione w głowicy oręża,
- długa włócznia zakończona żelaznym grotem,
- krótka włócznia, używana głównie podczas wypraw konnych, zwykle przytroczona do siodła,
- krótki sztylet, nader przydatny w walce wręcz,
- nagolenniki oraz naramienniki z utwardzanej skóry, nabijane na złączach żelaznymi ćwiekami,
- skórzane rękawice,
- mieszek z drobną walutą, pochodzącą zarówno z terenu Westeros, jak i Wolnych Miast,
- zbroja turniejowa z widniejącym na napierśniku herbem rodu Martell,
- szaty wszelkiej maści i celowości, głównie skrojone na dornijską modłę, choć zdarzy się kilka egzemplarzy typowych dla mieszkańców reszty królestwa,
- bukłak w którym nieodmiennie wesoło pochlupuje ciemne, dornijskie wino,
- płaszcz podróżny szarej barwy oraz drugi, ciemniejszy, podbijany futrem - ani chybi przygotowany na zimę poza Dorne,
- piaskowy rumak o wdzięcznym imieniu Mors.

acidbrain

Powrót do góry Go down
Ivory Targaryen

Ivory Targaryen
Dorne
Skąd :
Dorne, Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
2203
Join date :
23/10/2013

Quentyl Martell Empty
PisanieTemat: Re: Quentyl Martell   Quentyl Martell EmptyNie Lis 09, 2014 10:29 pm

No cóż mogę powiedzieć! Płaczę z zachwytu i ze szczęścia, że mam takiego fajnego brata, o! Karta jest naprawdę świetna, ciekawe napisana, fragmenty w karcie wygrały wszystko i tak dalej! Bez zbędnego słodzenia witam w rodzinie i oczywiście akceptuję! :>
Powrót do góry Go down
 

Quentyl Martell

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

 Similar topics

-
» Quentyl Martell i Ivory Targaryen
» Quentyl Tully
» Aida Martell
» Lynette Martell
» Matias Martell

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Karczma :: Offtopic :: Archiwum-