|
| Pole turniejowe - walka na miecze | |
| Autor | Wiadomość |
---|
Rossel Whent Skąd : Harrenhal Liczba postów : 365 Join date : 23/06/2013 | Temat: Pole turniejowe - walka na miecze Sob Lis 08, 2014 9:31 am | |
| Pole jest centralnym miejscem każdego widowiska o podobnej wadze - to tutaj mają miejsce najważniejsze rozgrywki, to tutaj poleje się krew, pot i łzy, to tutaj wyłoniony zostanie zwycięzca danej konkurencji. Pole turniejowe rządzi się pewnymi, odgórnymi prawami, których nie należy łamać - nade wszystko, zabronione jest wchodzenie na jego teren podczas odbywania się turnieju przez osoby z widowni oraz innych nieupoważnionych uczestników widowiska. Południowa część wygospodarowana została dla rycerzy, którzy staną naprzeciwko siebie w walce na miecze - miejsce samych potyczek ma kształt okręgu, którego granice wyznacza gruba, kamienna linia. Wykroczenie poza nią przez jednego z rycerzy jednoznaczne będzie z przerwaniem walki i rozpoczęciem jej na nowo z samego środka koła. Wokół samego pola powiewają chorągwie przedstawicieli wszystkich rodów, którzy zjawili się na turnieju - nieustanny łopot targanych wiatrem sztandarów dodaje wydarzeniu powagi oraz doniosłości. |
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Nie Lis 16, 2014 3:04 pm | |
| MGPo długotrwałych i bez wątpienia wyczerpujących przygotowaniach do Wielkiego Turnieju w Harrenhal w końcu nadszedł moment pierwszej walki, która zapoczątkuje zmagania najprzedniejszych rycerzy oraz wojowników Siedmiu Królestw. Zdaje się, iż nawet Bogowie kibicują swym faworytom - kolejny dzień jesieni 263 roku po Lądowaniu Aegona Zdobywcy należy do pogodnych, choć trudno określić go mianem upalnego. Po błękitnym niebie przemykają nieliczne obłoki, zaś słońce świeci na tyle delikatnie, by nie oślepiać ani widzów, ani tym bardziej zawodników. Znad Oka Boga wieje lekki wiatr, niosący ze sobą poszum chłodnej wody i choć dzień wydaje się idealny na polowanie bądź konną przejażdżkę, dziś uwaga królestwa skupiona jest na ogromnym zamczysku Harrena Czarnego, gdzie lada chwila naprzeciwko siebie staną dwaj pierwsi zawodnicy w walce na miecze. Choć pole turniejowe okrążone jest niezliczonymi sztandarami na których widnieją herby każdego z obecnych rodów, już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, kto uniesie oręż w inauguracyjnej walce - na części pola, gdzie odbywać się będzie walka na miecze, postawiono dwa niewysokie maszty; obecnie powiewają na nich chorągwie wskazujące pochodzenie przeciwników. Pstrąg rodu Tully na czerwono-niebieskim polu falował delikatnie pod nieśmiałymi podmuchami wiatru, raz za razem zahaczając o czarno-biały herb rodu Swann przedstawiający dwa zwrócone ku sobie łabędzie. Gwar w lożach z chwili na chwilę przybierał na sile - miejsca zapełniały się powoli, zmuszając zarówno służbę jak i straż do potrojenia starań; choć największą popularnością cieszyły się trybuny dla nisko urodzonej publiki, także lordowskie pozycje jęły być zajmowane przez szlachetnie urodzonych. Ożywienie ucichło dopiero, gdy na środek pola wyszedł niski, grubawy mężczyzna o czaszce tak łysej, iż rozpraszała światło słoneczne - tuż za nim kroczył młody chłopak, dzierżący w dłoni niewielki róg; na skinięcie głowy grubasa, pachołek zadął w róg, zaś nad polem turniejowym zapadła niemal martwa cisza, zagłuszana wyłącznie łopotem sztandarów na wietrze. - Szlachetni Lordowie, nadobne damy, mężni rycerze oraz wszyscy obecni! - głos łysego mężczyzny rozbrzmiał tubalnym echem, ani chybi docierając do najbardziej odległych miejsc pola turniejowego... choć ani wzrost, ani tym bardziej aparycja nie wskazywały na podobne umiejętności męża. - W imieniu Lorda Bryndena Whenta, jego miłościwej małżonki Lady Sylvii oraz dziedzica rodu Rossela, będącego pomysłodawcą przedsięwzięcia, pragnę was przywitać na Wielkim Turnieju w Harrenhal! Przez nadchodzące dni będziemy uczestnikami najprzedniejszych starć pomiędzy najwybitniejszymi wojownikami naszych czasów! W szrankach naprzeciwko siebie staną nieustraszeni mężowie, którzy przybyli do twierdzy Harrena Czarnego w jednym celu - by zwyciężyć! Toczone walki przysporzą nam wiele emocji i na całe wieki złotymi zgłoskami zapiszą się na kartach historii Siedmiu Królestw. - Herold przerwał swą przemowę, spoglądając na wschodnią wieżę lordowską, gdzie też w pierwszym rzędzie znajdowały się miejsca zajmowane przez członków rodu Whent - pośrodku, na rzeźbionym z ciemnego drewna krześle siedział przygarbiony, siwowłosy staruszek, jednak pomimo swego wieku nadal sprawiał wrażenie inteligentnego, pełnego dominacji oraz władzy mężczyzny - nikt nie mógł mieć wątpliwości, iż ma do czynienia z Lordem Bryndenem. Po jego prawicy miejsce zajmował dziedzic rodu - odziany w czerń Rossel Whent jak zwykle budził mimowolną niepewność i niemal irracjonalną obawy; jego wizerunek łagodziła nieco Lady Sylvia, siedząca na lewo od Lorda - licząca nie więcej niż czterdzieści pięć dni imienia kobieta nadal zachowała gładkość oraz subtelną urodę. - By zapobiec zniecierpliwieniu i aby zbędnie nie męczyć pierwszej pary przeciwników, pragnę zaprosić was na pierwszy pojedynek! - głos Herolda bez problemu rozbrzmiał nad polem turniejowym, skupiając uwagę zebranych na polu przeznaczonym do walki na miecze. - Naprzeciwko siebie staną dwaj szlachetnie urodzeni rycerze, mężczyźni, których imiona winniście zapamiętać! Ser Koen Tully z Riverrun, lordowski brat oraz dziedzic rodu zmierzy się z ser Marcusem Swannem, pierworodnym synem Lorda Stonehelm oraz przyszłą głową rodu! - powietrze przeszył dźwięk rogu, gdy Herold ruszył w stronę kamiennego okręgu, gdzie też odbędą się walki na miecze. Poły namiotu zostały uniesione i lada chwila widowni ukażą się dwaj pierwsi zawodnicy, którzy rozpoczną Wielki Turniej w Harrenhal.
Od MG: proszę, by Marcus oraz Koen dodali posty w kolejności dowolnej - kto napisze pierwszy, ten będzie miał pierwszeństwo podczas następnych kolejek. Zawrzyjcie w nich informacje o przygotowaniach do walki, uzbrojeniu, rynsztunku, zjawieniu się na polu, powitaniu przeciwnika (o ile takowe będzie mieć miejsce) oraz samym początku walki (ze spraw technicznych, które pozwolą wam rozpocząć ten wątek: po przywitaniu, Herold opuszcza krąg i wyjaśnia zasady zawarte w opisie tematu dotyczące przekraczania wyznaczonej przez kamienie linii. Rozbrzmiewa dźwięk rogu, dający początek potyczce).
Sposób przeprowadzania walki: o zwycięstwie zadecyduje kilka czynników, choć największą rolę odegrają tu kostki - Mistrz Gry rzucać będzie w Strefie Chlora, tutaj podam jedynie wyniki rzutów, by zachować spójność oraz realizm pojedynków. 1. Jestem tylko człowiekiem i mogę się mylić, więc jeśli popełnię jakiś karygodny błąd to proszę pisać do mnie na PW i jakoś może uda się nam go rozstrzygnąć (to też dotyczy postronnych obserwatorów). 2. Mój głos jest decydujący w warunkach, w których nie wystąpią żadne nieścisłości, więc mam nadzieję, że nikt nie będzie się wykłócał i podważał każdej mojej decyzji. Nie przewiduję też żadnego cofania danych ruchów, poprawek i tego typu rewelacji, proszę przemyśleć każdy swój post. 3. Gracze powinni pamiętać, że nikt nie jest wszechwiedzący i postać nie wie tyle, co użytkownik. Nie możesz w magiczny sposób znać słabych punktów przeciwnika, jego bolączek i zamiarów - wyjątek stanowią tu przeciwnicy, którzy doskonale się znają z rozgrywki fabularnej. Twoja postać wie tylko tyle, ile dzieje się wokół niej. 4. Pamiętaj, że o skuteczności decyzji graczy decyduje Mistrz Gry. Posty piszcie w formie niedokonanej. Decydowanie samemu o przebiegu gry oraz wszechwiedza to zachowanie karygodne. Jak będzie przebiegać walka: - Pierwszy post MG, wyjaśniający sytuację (ma miejsce). - Ruch pierwszego gracza. - Ruch drugiego gracza. - Post MG, opisujący wyniki pierwszych starć (o ile takowe nastąpią) oraz efekty ewentualnych prób zaatakowania postaci/wytrącenia jej poza krąg/innych przypadków. - Ruch pierwszego gracza, atak lub obrona. - Ruch drugiego gracza, atak lub obrona. - Post MG… I tak dalej, aż do wyniku - rozgrywka na pewno nie będzie mieć mniej niż 2 posty gracza, zatem porażkę ponieść można najwcześniej podczas 3 postu Mistrza Gry. Od czego zależy efekt starcia: - Taktyka: im bardziej przemyślany post i właściwie wykonany ruch, tym większe szanse powodzenia. Znajomość sposobu walki, manewry, sprytne posunięcia, element zaskoczenia i czynnik psychologiczny – to sprawy, które gwarantują zwycięstwo. - Morale: rzecz, która nieraz potrafi przesądzić o przebiegu starcia. Wiele może pomóc tu aktywne wsparcie graczy obserwujących walki z trybun bądź z namiotu - w waszym interesie leży zatem, by zachęcać innych graczy do kibicowania, bowiem zagrzewanie do walki dodaje pewności siebie. - Jakość postu: jako osoba, która lubi, gdy gracz przykłada się do kreowania swej postaci, będę zwracać uwagę na wasze posty. Nie muszą być to długie eseje, ale odpowiednio opisane, przemyślane i logiczne ruchy. Jasne jest, że szczegółowy post będzie lepiej oceniony niż trzylinijkowy, pobieżnie opisany atak i/lub obrona. - Szczęście: w zależności od sytuacji na polu, będę na bieżąco wymyślać scenariusze, które wybrane zostaną poprzez rzucenie kostką internetową 1k6. Zawierać one będą zarówno najtragiczniejszy obrót spraw, jak i ten zapewniający rychłe powodzenie. Scenariusze zostaną napisane tak, by uwzględniały obu graczy i posiadały równomiernie rozłożone szanse dla obu postaci.
|
| | | Koen Tully Skąd : Riverrun Liczba postów : 175 Join date : 05/06/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Nie Lis 16, 2014 6:05 pm | |
| Koena obudziły uderzająca w jego bębenki uszne dźwięki piszczałek i szarpnięcia strun muzykantów. Pole turniejowe budziło się do życia. Bombardowanie głowy nie ustąpiło, mimo zaciśniętych powiek, a treść żołądka, którą rycerz starał się siłą woli trzymać w ryzach, już od około godziny domagała się wolności. Koen postawił nogi na chłodnej posadce swej komnaty. Podeszwy stóp miło przyjęły drewnianą, starą i noszącą ślady spacerów sprzed wieków, ale zakonserwowaną podłogę. Powolne, mechaniczne ruchy jego własnych rąk, ubrały Koena, po czym opadł na pościel i nastał ciepły, puchowy sen, w jaki zapadał będąc pacholęciem, który przerwały uderzenia gorąca i eksplozje barw pod powiekami. Niechętnie zwlókł się z łóżka i podreptał z lekko wysuniętymi rękoma, zgiętymi pod kątem prostym w łokciach. Sunął przez komnatę, niczym pacynka, kukła w jarmarcznym obwoźnym teatrzyku i przegrał swoją pierwszą i prawdopodobnie nie ostatnią dziś batalię z trzewiami. Twarz w starożytnym zwierciadle, pamiętającym być może czasy nawet samego Harrena Czarnego, stroiła udręczone miny. Zaszklone rybie oczy z przerażeniem oglądały bladość skóry Koena. Nie zważając na rozczochrane włosy i nieogoloną twarz, wyszedł ubrany w niebiesko-czerwony, zdobiony srebrną nicią wams do ludu. Przechadzając się przed walką między mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczy namiotami i straganami kupców ze wszystkich stron Siedmiu Królestw, a nawet i spoza granic tegoż pięknego kraju, mijał pstrokato ubranych błaznów i kuglarzy, plebejuszy w świeżych, śnieżno-białych, spragnionych krwi walczących kozulach oraz okładające się kijami dzieci. Ciekawe, który z nich "jest mną"? Wkraczając do namiotu był nieswój, ogarnięty trwogą. Uciekł w głąb siebie, odciął od świata turniejów, od znojów codzienności. Poruszał się jak marionetka, wprawiana w ruch przez pociągającego za sznurki lalkarza. Podnieś ręce. Nachyl się, panie. Z drugiej strony. Służba z trudem ubierała Koena. Spore problemy mieli z naciągnięciem nań przeszywanicy i na nią kolczugi. Czepiec kolczy i wyściółka podeń to małe piwo, podobnie jak wszelkie wiązane rzemieniami elementy takie jak naramiennik, opacha, napierśnik, nałokcica, nagolennica i inne "iki" i "nice". Problemy stanowiły też nogi, gdyż młody rycerz stał jak wmurowany, ale po nałożeniu fartucha i trzewików poszło jak z płatka. Głos heroda słyszał jedynie jako echo odbijające się w jego pustym, pozbawionym uczuć umyśle. Przymocowano puklerz do lewego nadgarstka, a dwóch giermków stanęło obok po lewicy i prawicy szlachcica. Jeden z mieczem, drugi z hełmem. Trzeci, stojący za Koenem, a niosący proporzec z herbem rodu, widząc przerażoną twarz swego pana uśmiechną się zachęcająco i wskazał drogę. Wirujący jak młyńskie koła żołądek nie pozwalał odwzajemnić uśmiechu, ale Tully usłuchał i ruszył na ring. Błyszczący srebrny pstrąg na tle solarnego dysku odegnał mrok i strach z serca rycerza. Wchodząc na pole, skulony przygarbiony, zachowywał się jakby dopiero uczył się chodzić. Zbliżając się do centrum, stawał się większy, silniejszy. Kolejne kroki nadawały mu coraz więcej siły, każdy kolejny ruch był coraz pewniejszy, jakby czerpał siły z zakurzonego klepiska na którym przyjdzie mu upuścić nieco krwi. Uderzenia gorąca od stóp do głowy, stawały się coraz intensywniejsze. Dumna dusza uniosła się. Był rycerzem. Był przyszłym Lordem Dorzecza, wybranym przez króla, naznaczonym przez Siedmiu! Marcusowi kiwnął głową i podał rękę. Szybki, krótki, intensywny uścisk i zajęcie swojego miejsca. Pozdrowił tłum i obdarzył gawiedź szczerym uśmiechem. Giermkowie założyli mu hełm, podali półtoraka z zaokrągloną końcówką brzeszczota, pokłonili się i odeszli. Prawą ręką ściskał mocniej i lżej rękojeść starając się wyliczyć jak mocny chwyt byłby najlepszy. Pewnymi, wprawionymi ruchami ciął powietrze na próbę. Rozczłonkowywał niewidzialnych przeciwników w absolutnej ciszy przerywanej jedynie świstem powietrza. Spojrzał przeciwnikowi w oczy i ruszył w jego stronę. Dopiero teraz do mózgu dotarł impuls z uszu. Gawiedź wrzała. Krzyczała, wzdychała w oczekiwaniu na pierwsze starcie. Nawet jeśli ktoś brzydził się przemocą, musiał krzyczeć. Tak działa potęga tłumu, to sprawiają turnieje. Jeden dwa, trzy kroki. Dzień wcześniej mierzył ile ich potrzeba by przejść cały ring wzdłuż i wszerz. Do przeciwnika wystarczyły mu trzy. Podchodził z opuszczonym mieczem w pozycji zwanej głupcem. Obrócił nadgarstkiem ostrze i niechętnie jakby, leniwie ciął po skosie od dołu, z prawej, ku górze nad swoim lewym barkiem. Obrócił stopę w nodze wykrocznej równolegle do Marcusa. Prawa noga ruszyła do przodu. Już miał zrobić piruet, gdy okazało się, że tylko markował cios. Zastygnął, przerzucił ciężar ciała na palce prawej, wykrocznej teraz stopy i ciął silnym, starannie wymierzonym ciosem w prawy bark Marcusa. Ciało Koena przeszyły na wskroś dreszcze. Tłum oszalał.
Ostatnio zmieniony przez Koen Tully dnia Pon Lis 17, 2014 12:41 pm, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Marcus Swann Liczba postów : 45 Join date : 21/09/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Nie Lis 16, 2014 10:36 pm | |
|
Ostatnio zmieniony przez Marcus Swann dnia Wto Gru 30, 2014 1:42 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Pon Lis 17, 2014 9:35 pm | |
| MGW chwili, w której zawodnicy pojawili się w zasięgu wzroku zebranych w lożach widzów, tłum wybuchnął tak gromkim entuzjazmem, iż niejeden mógł pomyśleć, że sąsiad siedzący obok postradał zdrowe zmysły – powietrze przeszyły wiwaty skierowane zarówno wobec Koena Tully, jak i Marcusa Swanna, co oznaczało, iż widzowie bili brawo wszystkim… oraz nikomu jednocześnie, wciąż wstrzymując się z wyborem faworyta. To jednak mogło dość prędko ulec zmianie, kiedy bowiem przeciwnicy weszli w krąg, stając naprzeciwko siebie i podając sobie ręce, dzielące ich różnice widoczne były gołym okiem; ser Koen zdawał się niedorostkiem przy ser Marcusie – Swann był znaczniejszego wzrostu oraz postury, co niemal natychmiast przysporzyło mu sympatii wśród co bardziej ospałych Lordów, którzy mogli jedynie pomarzyć o podobnej sylwetce. Myliłby się jednak ten, który sądził, iż Tully pozostał bez wiernych kibiców – turniej rozgrywał się w Dorzeczu i choć wydarzenia ubiegłego roku znacznie osłabiły mir, którym na tych ziemiach cieszył się ród ser Koena, wielowiekowa tradycja dała o sobie znać – po wkroczeniu dziedzica Riverrun na pole, słabe, ostrożne brawo jął bić nawet Lord Whent, znacznie przewyższając w entuzjazmie swego syna. Walczący nie kazali widowni długo czekać na rozpoczęcie pojedynku – ledwie przebrzmiał dźwięk rogu, ser Koen przystąpił do ataku, ruszając bez cienia wahania na swego przeciwnika; jeśli kto sądził, że to Swann zaatakuje pierwszy, musiał zakrzyknąć z zaskoczenia, gdy to dziedzic Riverrun wykonał inauguracyjną sekwencję ruchów, ciesząc oczy widzów widoczną w każdym, płynnym geście wprawę… która przynosi zamierzony efekt – zadane przez Tully’ego cięcie powodzi się, zaś ostrze miecza napotyka opór zbroi ser Marcusa; powietrze przeszywa dźwięk znany każdemu zaprawionemu w walkach wojownikowi – cios nie był w stanie wyrządzić Swannowi żadnej szkody, co więcej, przygotowany do kontrofensywy Marcus natychmiast przystępuje do realizacji swego planu i zadaje cięcie… które napotyka pustkę. Wbrew pierwotnemu założeniu, ser Koen nie był skory do odparowania ciosu, potrafił za to wykorzystać pół uderzenia serca dzielące go od tragedii i cofnął się, umykając spod zasięgu ciosów Swanna – to oznaczało jednak, iż znalazł się niebezpiecznie blisko granicy okręgu… a jeśli nie podejmie odpowiednich działań, w najlepszym wypadku przekroczy linię i zmuszony będzie do rozpoczęcia walki ze środka pola. W tym znacznie gorszym scenariuszu kamienna granica to jego najmniejszy problem…
Od MG: kolejność postów wynika z ich wcześniejszego dodania, a zatem: - post Koena z odniesieniem do wyniku rzutu kostką oraz kolejnymi działaniami, - post Marcusa z odniesieniem do wyniku rzutu, posta przeciwnika oraz swymi kolejnymi działaniami, - post MG.
|
| | | Koen Tully Skąd : Riverrun Liczba postów : 175 Join date : 05/06/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Wto Lis 18, 2014 12:46 am | |
| Koen, teraz wznoszący się na szczyty pewności siebie, z zadowoleniem oglądał jak jego miecz leci prosto do celu. Oczy mu błysnęły i być może właśnie ten błysk oślepił na chwilkę Marcusa, który również wyprowadził cios. Szczęk żelaza, siła uderzenia Koena, wytrzymałość zbroi przeciwnika, a także jego postura - wprawiły Zerwikaptur w drżenie. Opór jaki napotkała klinga był tak silny, że rycerz cofnął się o kilka kroków. Kasztelan Riverrun, uśmiechem losu, uniknął ostrza przeciwnika, które rozpostarło w Koenie wizję jego samego przecinanego wpół. I tak z wyżyn pewności siebie, spadł na dno rzeczywistości. Przyparty do metaforycznego muru nie miał drogi ucieczki. Strach sparaliżował go na ułamki sekund. Zmysły się wyostrzyły. Powiadają, że przed śmiercią zmysły wyostrzają się, gdyż ciało szuka sposobu na przeżycie. Koen doszedł do wniosku, że chce po prostu popodziwiać sobie świat zanim zginie, ale jedyne co widział to czarny cień Swanna nad nim, zasłaniający mu niebo, widownię i słońce. Skulił się. Początkowo ze strachu, ale ten zaczął przeradzać się w złość, a ta w agresję. Płomień gniewu, na razie lekko się tlący, zagrzewany okrzykami gawiedzi, która przecież gdzieś za tą górą mięśni musiała być, żywiący się strachem - eksplodował. Nabrał powietrza. Jakby ktoś mógł zajrzeć pod hełm zobaczyłby opadające i podnoszące się nozdrza niczym skrzydła rannego motyla. Pełznął jak robak, zwijał się jak wąż, starając się zapanować nad drganiem miecza. Wysysał tyle powietrza, jakby chciał wyssać całe i udusić przeciwnika. Nakręcona sprężyna w ciele Koena napięła się do granic możliwości. Skoczył wypuszczając powietrze, szukając jeszcze w myślach jakiegoś sensownego okrzyku, ale nie potrafił nic znaleźć. Niemy jak ryba ruszył do natarcia. Ramion Marcusa obawiał się najbardziej dlatego podszedł doń szybko, nisko i najbliżej jak potrafił, aby przeciwnik nie był w stanie nadać śmiercionośnym maczugom im impetu. Skulona sprężyna wystrzeliła. Wszystkie mięśnie, skręcone do granic możliwości ruszyły, napinając się niczym marynarskie liny. Kawał żelaza, trzymany do tej pory blisko ciała, miał świsnąć dopiero gdy niemal zetknie się biodrem z kolanami przeciwnika, rozcinając powietrze i kąsał przeciwnika z zaciekłością żmii. Cios, który miał spadkobiercy Riverrun uratować życie mknął przed siebie z siłą tysiąca pstrągów wzbijających się nad wodami, pokonującymi wodospady. Wodospadem tego Pstrąga był dwumetrowy olbrzym, zdawałoby się przeszkoda nie do pokonania. Przez umysł przeleciał szybki obraz niańki, która opowiadała mu na dobranoc przypowiastkę o pewnym Żelaznym imieniem Golgiat, wielkim na dwa metry i jego przeciwniku drobnym chłopcem imieniem Dawid. Chłopiec pokonał przeciwnika, jednak jego przyjaciel, zazdroszcząc mu sukcesu udusił chłopca. Nie było już słychać okrzyków publiczności, której widok także przesłaniał jego Wodospad. A może wrzała, tylko umysł tego nie dostrzegał? Nieważne. Czuł za to jak żyły przepychają się między włóknami mięśni aby jak najszybciej i w jak największych ilościach dostarczyć zgromadzony tlen. Ale to także nie było istotne. Nie czekał na brawa, na uznanie, czy piękny pochówek, chciał tylko pokonać swój Wodospad lub umrzeć próbując.
Ostatnio zmieniony przez Koen Tully dnia Sro Lis 19, 2014 4:09 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Marcus Swann Liczba postów : 45 Join date : 21/09/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Wto Lis 18, 2014 10:03 pm | |
|
Ostatnio zmieniony przez Marcus Swann dnia Wto Gru 30, 2014 1:42 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Sro Lis 19, 2014 5:07 pm | |
| MGZ każdym kolejnym uderzeniem serca walka przybierała na tempie, nie pozwalając ani widowni, ani tym bardziej zawodnikom na choćby najmniejszą chwilę wytchnienia – każde cięcie zadane przez jednego z przeciwników oznaczało szybki kontratak drugiego, raz za razem, z szybkością lecącej strzały, bez żadnych wahań, namysłu, odpoczynku; obydwaj rycerze zjawili się w Harrenhal po to, by zwyciężyć i każdy z nich robił wszystko, by osiągnąć swój cel – tutaj, na polu turniejowym, przestawały liczyć się tytuły, osiągnięcia, sława i majątek. Była tylko walka. Szybka, bezkompromisowa walka dwóch odmiennych person, dwóch zupełnie innych charakterów, dwóch rozbieżnych stylów walki. Ser Koen nie pozwalał, by przerażenie, zwątpienie czy najzwyklejszy strach wzięły nad nim górę i atakował z zajadłością wygłodniałego cieniokota, który wytropił swą ofiarę – znaczenia nie miał nawet fakt, iż ta była znacznie potężniejsza i równie dobrze przygotowana, co myśliwy. Sam ser Marcus nie należał bowiem do typów ludzi, którzy po pierwszym niepowodzeniu i chwilowym kryzysie rezygnowali ze swych planów; bez względu na przebieg potyczki, zachowywał zimną krew i analityczny umysł wojownika, który niejednokrotnie stępił miecz na walkach z mniej bądź bardziej godnymi przeciwnikami… … zaś fakt, iż dziedzic Riverrun był prawym rywalem, nie mógł umknąć ani uwadze Swanna, ani tym bardziej oszalałej z emocji widowni – znaczna część loży publicznej powstała z miejsc, pragnąc ujrzeć jak najwięcej z toczonej walki i nawet część szlachetnie urodzonych znacznie się ożywiła, przerywając prowadzone szeptem rozmowy; teraz najistotniejsza była dwójka rycerzy walczących zajadle o całkowite zwycięstwo nad przeciwnikiem. Nieistotne były koszty i poświęcenie – obecnie liczył się wyłącznie wynik starcia. To zaś trwało w najlepsze, oto bowiem ser Koen bez cienia wahania ponownie przypuścił atak na ser Marcusa, ruszając ku niemu niczym polujący jastrząb – dziedzic Stonehelm jednak doskonale wiedział, co czynić w podobnej sytuacji i raz za razem oddalał się, to znów przybliżał, zachowując wygodną dla siebie odległość. I dopiero, gdy Tully włożył w swą szarżę siłę wszystkich mięśni, gdy pchany ostatecznym heroizmem oraz świadomością, że oto nadarza się ostatnia szansa przypuścił atak na Swanna… … odległość między rywalami została gwałtownie zmniejszona, zaś sam ser Koen znalazł się w niemal wymarzonej pozycji – i wtedy jego cios dosięgnął celu. Ogłuszający ryk widowni, piski kobiet, wrzaski mężczyzn, niespokojne rżenia koni gdzieś poza polem turniejowym nie miały żadnego znaczenia, bowiem cięcie dziedzica Riverrun przecięło powietrze ze świstem dokładnie w chwili, w której ser Marcus unosił do sparowania ostrza przeciwnika potężny, ciężki, miażdżący wszystko, co stanie mu na drodze miecz. Pół uderzenia serca, ni mniej, ni więcej – dokładnie tyle dzieliło ser Koena od zaznania smaku żelaza, od poczucia kolosalnego uderzenia zadanego przez dziedzica Stonehelm. Na metalu zaigrały blade promienie słońca i Tully mógł niemal poczuć na karku oddech Nieznajomego, lecz wtedy jego pędzące ostrze napotkało opór misternej zbroi Swanna, ze zgrzytem przejechało po napierśniku i podstępnie, niczym polująca żmija, wślizgnęło się pod prawą, uniesioną rękę, napotykając słaby punkt tuż pod pachą. Uderzenie, w które Tully włożył całą swą siłę, niemal odepchnęło rycerza z Riverrun do tyłu – w chwili, w której miecz trafił w napierśnik, po czym zanurzył się w złączeniu zbroi, po ręce ser Koena przeszedł upiorny dreszcz, docierający aż do łokcia i dalej, na bark, który… … nagle przeszył dotkliwy ból, zupełnie jakby wbito weń dwa tuziny mizerykordii; uchwyt Tully’ego osłabł, zaś sam miecz zaczął ciążyć niczym bojowy młot – nie minęła chwila, gdy pozornie olbrzymie cierpienie przerodziło się w feerię katuszy dostarczanych przez rękę, która ucierpiała podczas ciosu. W niewiele lepszej sytuacji znajdował się sam ser Marcus – tuż po tym, gdy miecz ser Koena przemknął poziomo po napierśniku i zanurzył się tuż pod pachą, jego prawicę przeszył ból jedynie odrobinę mniejszy od tego odczuwanego przez dziedzica Riverrun; utrzymanie w dłoniach ciężkiego, potężnego miecza stało się rzeczą niemożliwą i w przeciągu uderzenia serca budząca grozę broń opadła w dół. Podobny gest ani odrobinę nie przyniósł ulgi, lecz pomóc mogła świadomość, iż prawdziwej tragedii Swanna uratowała kolczuga znajdująca się pod zbroją. To właśnie ona zapobiegła zanurzeniu się ostrza głębiej w ciało i uszkodzeniu mięśni, parując uderzenie zadane przez ser Koena oraz sprawiając, że cios już wkrótce zaowocuje wyłącznie bolesną opuchlizną oraz siniakami nabiegłymi krwią. Wynik starcia zdawał się jasny, choć zwycięstwo dziedzica Riverrun okupione zostało morzem cierpienia – w chwili, w której dziedzic Stonehelm opuścił broń, na polu turniejowym zjawił się herold, nie zwracając uwagi ani na dyszącego z bólu, wciąż kurczowo dzierżącego miecz w obolałej ręce ser Koena, ani na ser Marcusa, którego miecz dotknął ziemi, zwiastując daleką od hańby przegraną. - Triumfatorem pierwszego pojedynku na miecze ogłaszamy ser Koena Tully, dziedzica Riverrun! Jego godnym przeciwnikiem był ser Marcus Swann, dziedzic Stonehelm! Szlachetni Lordowie, nadobne damy, wielkie brawa! Brawa! Tymczasem lada moment naprzeciwko siebie staną dwaj kolejni rycerze! Ser Derek Baratheon, bratanek Lorda Burzy zmierzy się z ser Devonem Freyem, dziedzicem Bliźniaków! Przywitajcie ich gromkimi oklaskami, przysporzą nam bowiem nie gorszej rozgrywki, co poprzednicy! W chwili, w której herold wykrzykiwał kolejne słowa, na pole wbiegł liczący nie więcej niż trzydzieści dni imienia maester – najwyraźniej przynajmniej jeden z zawodników wymagał rychłej pomocy.
Od MG: dziękuję za sprawne odpisy oraz włożony w rozgrywkę wkład; jeśli macie ochotę, możecie jeszcze dzisiaj dodać posty na polu turniejowym. Koen, oferuję teraz rozgrywkę z maestrem Harrenhal (w tej roli Allya Baratheon jako MG) w Twoim namiocie - wymagasz rychłej pomocy, by móc myśleć o stanięciu w szranki w rundzie drugiej. Marcus, Twoje obrażenia są mniej poważne, lecz możesz dołączyć do Koena bądź samemu zadbać o zdrowie; skutki przyjętego ciosu nie będą w przyszłości rzutować na Twoją sprawność.
Derek oraz Devon - obowiązują was takie same zasady walki oraz dodawania postów, co poprzedników. Możecie odpisać już dzisiaj!
|
| | | Marcus Swann Liczba postów : 45 Join date : 21/09/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Sro Lis 19, 2014 10:15 pm | |
|
Ostatnio zmieniony przez Marcus Swann dnia Wto Gru 30, 2014 1:42 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Devon Frey Skąd : Bliźniaki Liczba postów : 208 Join date : 25/09/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Czw Lis 20, 2014 11:02 pm | |
| Kto mieczem wojuje… Ubrał się starannie, lecz bez przesady – tak jak lubili nosić się ludzie doskonale znający swą pozycję, szerokim łukiem omijający wszelkie oznaki zbędnego splendoru. Miał na sobie białą koszulę z cienkiego, delikatnego materiału, ukrytą pod krótkim, sięgającym talii kaftanem z czarnej skóry i wąskie, czarne spodnie. … ten mieczem zwycięża. Frey odgarnął z czoła opadające kosmyki. Z nieba lały się jasne promienie słońca, zmuszając do lekkiego mrużenia powiek - nie przeszkadzały one jednak w obserwacji pola turniejowego, na którym lada moment dziedzicowi Bliźniaków przyjdzie zmierzyć się z pierwszym… i miejmy nadzieję, że nie ostatnim przeciwnikiem. Na rozpościerającej się przed oczami Devona rozległej, wydeptanej równinie wyżłobione były nieregularne wykopy, przypominające liszaje. Mdli mnie od tego widoku, pomyślał z zadziwiającym spokojem, zmarszczył brwi i stuknął paznokciem o brzeg kielicha. Może lepiej, żebym się upił? Choć upijanie się takim winem jest zbrodnią przeciw dobremu smakowi… W kącikach ust Freya zaigrał cień uśmiechu, gdy energicznie obrócił się na pięcie i wkroczył do swego namiotu, gdzie cierpliwie wyczekiwał nań giermek gotowy przywdziać swego pana w zbroję. Devon odstawił puchar z rozcieńczonym do granic możliwości winem na obróconej do góry nogami skrzyni, pełniącej obecnie rolę stolika, po czym niecierpliwie skinął dłonią na Steffona i niechętnie rozłożył ręce – młodziak ruszył ku Freyowi, odważnie dzierżąc w dłoni akneton, który był zaledwie preludium przed odziewaniem w nitowaną kolczugę, co – wbrew pozorom – stanowiło najbardziej oporną część zadania, bowiem ani ona, ani tym bardziej Devon nie należeli do gotowych do współpracy. Jakby tego było mało, na giermka czyhały pułapki także przy przywdziewaniu kirysu, nagolenników, naręczaków i tarczek opachowych; dotychczas milczący dziedzic Bliźniaków ożywił się nagle, zrzędząc nad uchem bogom ducha winnego Steffona o trzykrotnym sprawdzeniu rzemyków oraz sprzączek, bo „nie zdzierżę, kiedy będzie mi się telepało” i „przysięgam, kiedy ty nie zapniesz zatrzasku, ja zapnę twoją matkę". Jednakże – wbrew pozorom – Frey cieszył się dobrą reputacją. Najpierw myślał i zadawał pytania, a dopiero potem zabijał, co stanowiło coraz rzadziej praktykowane podejście – na całe szczęście dla swego przeciwnika to właśnie nim postanowił się kierować, gdy odziany w pełną zbroję płytową opuszczał własny namiot i kierował się na pole turniejowe. Okrąg śmierci. Odziana w rękawicę dłoń łupnęła o hełm z łoskotem, gdy Devon podjął nieudolną próbę wybicia sobie podobnych myśli ze łba. Śmierć kołem się toczy. Dziedzic Bliźniaków musiał użyć resztek silnej woli, by nie ponowić niemal dziecinnego gestu, który mógłby poddać w wątpliwość jego zdrowe zmysły – gra pozorów musiała być wszak zachowana. Wojownik nie powinien się obarczać sumieniem… ani pełnym brzuchem, przemknęło mu przez głowę chaotycznie, gdy przekroczył kamienny krąg, jak przez grubą ścianę słysząc wiwatujący tłum – widownia po pierwszym pojedynku była spragniona krwi. Chciała ją ujrzeć. Chciała poczuć. Chciała posmakować. Zaś Devon… zwykł wychodzić naprzeciw oczekiwaniom zebranych – o ile tylko leżały w granicach jego interesów. Zaś zwycięstwo w turnieju jak najbardziej zaliczało się do podobnej kategorii. Opancerzona w rękawicę prawica mimowolnie wygładziła szaro-niebieską jakę, na której widniały dwie charakterystyczne, bliźniacze wieże Freyów, po czym wystrzeliła energicznie w stronę wkraczającego do okręgu przeciwnika – Devon jak przez mgłę kojarzył osobę Dereka Baratheona; informacje o lordowskim bratanku ostatnimi czasy oscylowały wyłącznie wokół zaręczyn z najstarszą córką Lorda Riverrun i pozwalały jedynie przypuszczać, iż stojący naprzeciwko jegomość to ktoś, kto wkrótce będzie w Dorzeczu… stałym bywalcem. Dziedzic Bliźniaków obrzucił przeciwnika szybkim spojrzeniem polującego drapieżnika, niemal natychmiast klarując kilka prostych wniosków: rywal był wysoki, szczupły i nieco żylasty, co zdradzał jego wyważony chód; uzbrojenie standardowe, żadnych niespodzianek, mniej lub bardziej miłych. Wnioski? Pojedynek mógł zostać zakończony jednym, celnym ciosem… … bądź serią wyczerpujących uderzeń, które i tak nie przyniosą pierwotnie oczekiwanych efektów. Kąciki ust Freya drgnęły kurczowo, zupełnie jakby Devon pragnął powstrzymać wkradający się na usta uśmiech, którego i tak nie sposób było dostrzec zza lśniącego hełmu. Tuż po powitaniu dziedzic Bliźniaków wykonał cztery równomiernie kroki w tył, ani na moment nie spuszczając rywala z oczu – na granicy okręgu zamajaczyła sylwetka giermka, od którego Frey odebrał obnażoną broń; prawa dłoń spoczęła na rękojeści bastardowego miecza z matowego szarego metalu, zaś kciuk pieszczotliwie musnął głownię przywodzącą na myśl wieżę. Silny, pewny siebie uścisk nie zelżał ani odrobinę, nawet w momencie, w którym na ustach Devona w końcu wykwitł niepokojący uśmiech; nie zanosiło się na to, by dziedzic Bliźniaków miał zamiar atakować. Bynajmniej. Ostrze jego miecza przecięło powietrze ponuro, niemal ociężale – blade promienie słońca zamigotały na jelcu szyderczo, niemal bezczelnie, zupełnie jakby miały zamiar zakpić z rywala; Frey ruszył spokojnie w lewo, zaledwie trzy kroki od granicy okręgu, okrążając przeciwnika półkolem, prowokując go do przypuszczenia ataku… i obserwując. Szukanie dziury w całym. Luki. Słabego punktu. Ostrze wykonało kolejny młynek w powietrzu, mieląc je bezwzględnie, niemal domagając się pierwszego zetknięcia z Baratheonem. Jakkolwiek nie wyglądałaby reakcja rywala, dziedzic Bliźniaków przygotowany był na każdą… cóż, prawie każdą ewentualność. W chwili, w której ser Derek przypuściłby atak, zakończyłby prowokację i przeszedł do właściwej części spotkania – czyli obrony, która, w miarę możliwości, przerodziłaby się w serię ciosów. |
| | | Derek Baratheon Skąd : Koniec Burzy Liczba postów : 242 Join date : 16/03/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Sob Lis 22, 2014 1:32 am | |
| //JAKIEŚ PRZESUNIĘCIA CZASOWE
Musiał przyznać, że reakcja Aylwarda mocno go ubawiła. Cóż, nawet jemu mogło kiedyś zabraknąć języka w gębie, co pokazało nie tak dawne zdarzenie mające miejsce na trakcie. Oj, młody Jeleniu, pokonała cię uroda ślicznego łabędzia, to wcale nie jest grzech. Derek miał jednak nadzieję, że obędzie się bez incydentów... Wolał, żeby dziewczyna bezpiecznie wróciła do Stonehelm, nie musząc się martwić postacią drugiego syna lorda Baratheona. Tego dnia Derek miał stawić się na polu turniejowym. Zastanawiał się, czy kojarzy przeciwnika z pola walki, ale z nieukrywanym żalem doszedł do wniosku, że nie mieli okazji się spotkać. Freyowie nie brali na dobrą sprawę udziału w oblężeniu Orlego Gniazda, szanse na spotkanie były więc niewielkie. Nie znał stylu swojego przeciwnika, ale starał się mniej więcej przeanalizować typowego dorzeczańskiego rycerza. Hipotetycznego, oczywiście. Jak mógłby się zachować? W jaki sposób by walczył? Freyowie słynęli z dość rozsądnego i przebiegłego zachowania, Derek musiał więc liczyć się z ewentualnymi prowokacjami. Zdawał sobie też sprawę z tego, że Frey może nie zaatakować jako pierwszy, ale to akurat zdarzało się wyjątkowo często, więc Baratheon niespecjalnie przykładał do tego uwagę. Jeden z jego kompanów pomógł mu założyć skórzankę i napierśnik, które nie ograniczałyby w żadnym wypadku jego ruchów. Do ręki chwycił swój krótki miecz - wykręcił nim kilka młynków, po czym pozwolił sobie przymocować puklerz na lewym przegubie. - Dzięki, Ellsyn - uśmiechnął się do swojego pomocnika, który jeszcze dopinał ostatnie paski skórzanki. - Lucasie, pozwolisz na małą rozgrzewkę? Lucas zaśmiał się jedynie w odpowiedzi. Ellsyn błyskawicznie skończył swoją robotę, podrzucając broń swojego koledze. Najstarszy bratanek lorda i młody szlachcic stanęli naprzeciw siebie w krótkiej próbie walki. Wymienili kilka ciosów, chwilę się pośmiali i zdali sobie sprawę z tego, że już najwyższy czas opuścić namiot. Dla Dereka takie zachowanie było w pełni naturalne, w końcu ze swoimi ludźmi spędzał większą część czasu - jadł z nimi, spał z nimi i wreszcie walczył z nimi ramię w ramię, musiał więc też dbać o dobre morale dla całej drużyny. Pole turniejowe nie było jeszcze opustoszałe, jeszcze przez chwilę błąkał się po nim młody maester, któremu pomogły za chwilę posiłki. To chyba rycerz z Riverrun. Derek zasępił się nieco, ale tylko na chwilę, bowiem nie na tym miał teraz skupiać swoją uwagę. Jego przeciwnik także już się pojawił. Dorzecze Dorzeczem, ale aktualne upały przywodziły Baratheonowi na myśl Pogranicze. Może to tylko sprawa tego, jak był ubrany oraz świadomości zbliżającej się walki? Być może. Miał jednak świadomość, że nie będzie wyglądało to tak, jak podczas obu wojen, w których brał udział. Był już uczestnikiem paru turniejów, znał więc zasady tej gry. Z jednej strony łatwiej zginąć na wojnie, gdzie przeciwnik ma za zadanie cię zabić, ale z drugiej wiedział, jak wiele nieszczęścia może go spotkać w czasie turnieju, który ma dostarczyć radości gawiedzi oraz dać pretekst do politycznych rozgrywek. Nigdy nie można myśleć, że co złego, to nie ja. Wypadki chodzą po ludziach, a Derek nie mógł sobie na taki wypadek pozwolić. Wiedział, że będzie obserwowany i to przez osoby w pewnym sensie dlań istotne. Musiał wykonać jeszcze kilka młynków dla rozgrzewki, widział też, jak zza areny Ellsyn wskazuje dłonią na trzymany przez Lucasa hełm. Baratheon namyślał się nad tym mniej niż sekundę - wybrać ograniczenie pola widzenia czy paskudną ranę głowy? Oczywiście, że to drugie! Ruch głową wystarczył, by jego towarzysze oddalili się na bezpieczną odległość i obserwowali. Przeciwnicy przywitali się ze sobą tak, jak nakazywała etykieta, po czym Derek ruszył ku granicy okręgu, by tam rozpocząć obserwację przeciwnika. Kiedy Frey ruszał w lewo, Derek czynił to samo, krążyli więc przez krótką chwilę jak żądne krwi wilki, wyczekujące odpowiedniego momentu do ataku. Baratheon zdawał sobie sprawę, że to on pierwszy ruszy do ataku, inaczej będą mogli tu stać do usranej śmierci i gapić się na siebie, jak kozy. Szybko musiał zidentyfikować słabszy punkt przeciwnika. Przeciwnik będzie się bronił, a następnie przejdzie do kontrataku, będzie czekał i śledził to, co zrobi blondyn, by następnie na podstawie obserwacji wymierzyć mu kilka ciosów i szybko zakończyć ten pojedynek. O nie, nie, Jeleń nie godził się na takie rozwiązanie. Dziedzic Bliźniaków nie musiał czekać długo na natarcie. Baratheon ruszył, jakby wystrzelono go z procy. Osłaniając twarz i tors tarczą, starał się celować ostrzem w lewą nogę dziedzica Bliźniaków. Licząc się z opcją odepchnięcia lub ataku z drugiej strony, starał się w razie potrzeby manipulować tarczą w ten sposób, by nie ucierpieć od ewentualnego uderzenia bękarciego miecza. Jeśli ta sztuka ataku się nie powiedzie, postara się odparować cios lub kilka ciosów i wycofać się do środka, by następnie kontratakować w lewy bok lub lewe ramię.
//Kocham to - wielki post opisowy i minimum ataku XD Przepraszam, że tak późno! |
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Sob Lis 22, 2014 5:09 pm | |
| MG
Nikt nie mógłby wymarzyć sobie bardziej dogodnego momentu do starcia niż chwila, w której rozochocona i rozgrzana pierwszym pojedynkiem widownia niemal krzyczy ze zniecierpliwienia, wyczekując na kolejną parę walczących. Choć wsparcie zebranych w lożach obserwatorów oraz ich donośny doping bez wątpienia mógłby uskrzydlić obu pojedynkujących się rycerzy, na ich barkach spoczywał również olbrzymi ciężar – musieli bowiem sprostać oczekiwaniom wystosowanym przez widzów. Nie dało się ukryć, iż apetyt rósł w miarę jedzenia i po równie zaciętej rundzie wszyscy obecni domagali się równie emocjonującej… jeśli nie bardziej krwawej walki. W chwili, w której na pole turniejowe wkroczył ser Devon Frey, dziedzic Bliźniaków, zaś tuż po nim ser Derek Baratheon, bratanek lorda Burzy, błonia po wschodniej stronie Harrenhal ponownie zalała fala okrzyków, dobitnie świadcząca o pragnieniu krwi przejawianym przez widownię. Moment starcia zbliżał się nieubłaganie, co zawodnicy odczuwali najbardziej dobitnie, wkraczając w kamienny okrąg i podając sobie ręce. W przeciwieństwie do pierwszej pary walczących, pojedynek między Freyem a Baratheonem już od początku budził pewne kontrowersje – oto w porywie własnej butności i heroizmu (bądź głupoty, jak wtrącił ktoś w loży wschodniej), dowódca piechoty Burzy wkroczył na pole bez… hełmu. Wielu sądziło, iż ulegnie to zmianie jeszcze przed rozbrzmieniem rogu wzywającego do walki, lecz w momencie, w którym na polu turniejowym rozbrzmiał donośny dźwięk instrumentu, ser Derek chwycił za broń i bezpowrotnie pozbawił się możliwości osłonięcia głowy, co… … z właściwym sobie sprytem niemal natychmiast zauważył ser Devon. Odziany w zbroję płytową, osłonięty z każdej strony Frey był skałą, przez którą przebicie się wymagało olbrzymiego nakładu energii, o czym dobitnie przekonał się bratanek Lorda Burzy, gdy po chwili krążenia po osi koła, ruszył na swego rywala, wystosowując szybkie cięcie w lewą nogę przeciwnika… i w chwili, w której wydawało się, iż ostrze dosięgnie celu, dziedzic Bliźniaków zablokował cios własnym mieczem, silnym pchnięciem odrzucił ser Dereka do tyłu i przypuścił nań atak, którego Baratheon podświadomie się spodziewał – lordowski bratanek wyłącznie dzięki szybkiej reakcji zdołał odeprzeć sekwencję krótkich, prędkich cięć i wycofał się na sam środek pola, gdzie też podjął próbę kontrofensywy, wymierzając uderzenie w lewe ramię rywala… … lecz wtedy Frey osłonił się tarczą przed cięciem, potężnie odepchnął rękę ser Dereka i natarł na niego, spychając rywala ku północnej części okręgu. Przyparty do muru Baratheon posiadał wyłącznie jedną możliwość – musiał czym prędzej odzyskać kontrolę nad sytuacją… w czym jednak skutecznie przeszkadzał mu dziedzic Bliźniaków, znajdujący się obecnie w znacznie dogodniejszej pozycji – mógł bowiem znaleźć sposób na osłabienie obrony przeciwnika i pokonać go, wykorzystując dogodne… okoliczności.
|
| | | Devon Frey Skąd : Bliźniaki Liczba postów : 208 Join date : 25/09/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Sob Lis 22, 2014 10:46 pm | |
| To dzieje się zbyt szybko. Pomiędzy wkroczeniem w okrąg wytoczony przez równo ułożone kamienie a dźwiękiem rogu wzywającego to początku potyczki minęło stanowczo za mało czasu. Zbyt szybko. Musiał wzmocnić uścisk na rękojeści, by ukoić skołatane nerwy i dodać sobie otuchy, która zniknęła niemal bezpowrotnie w chwili, w której rywal nie nałożył na jasną (zupełnie nie baratheońską) czuprynę hełmu. Dziedzic Bliźniaków nie był pewien, co w świetle podobnej decyzji ma sądzisz o swoim przeciwniku – szaleniec czy pewny siebie zwycięzca? Kompletny wariat… czy może koło napędowe podstępu o którym on, Devon Walder Frey, nie ma pojęcia? A przecież powinien wiedzieć. Powinien wiedzieć o wszystkim, co bezpośrednio go dotyczyło, bowiem dokładnie taką naukę przekazywał mu nestor rodu. Poznanie siebie należało zacząć od poznania swego wroga – i choć Derek Baratheon jeszcze nie dochrapał się tej jakże zaszczytnej funkcji, był ku temu na dobrej drodze… głównie od momentu, w którym przerwał ostrożne krążenie po półkole i przypuścił na Devona frontalny atak; Frey poczuł, jak krew w jego żyłach, dotychczas leniwie rozlewająca się po ciele, uderza do głowy z potrojoną siłą i zmusza go do reakcji, których z trudem mógłby doszukiwać się w warunkach nie wymagających przemocy. Gdy tylko ostrze Baratheona pomknęło w stronę nogi, dziedzic Bliźniaków zablokował cios własnym mieczem, kierowany nie tyle instynktem, co doświadczeniem – Devon tak dobrze znał ruch dłoni szykującej się do prostego, poziomego uderzenia, wiązał z nim tak wiele niebezpiecznych przeżyć, że był przygotowany, nim ręka ser Dereka na dobre wystosowała atak i nim długi srebrzysty palec miecza skoczył z zajadłością wściekłego psa do jego nogi. Sam Frey po udanej obronie miast poczuć ukłucie ulgi, triumfu czy bitewnego szału… odczuwał wyłącznie determinację. Tak, determinacja zdawała się adekwatnym określeniem do stanu, który jął kierować dziedzicem Bliźniaków; Devon niemal natychmiast przystąpił do ataku, odpychając Baratheona własną tarczą i ruszając na niego z serią odgórnych uderzeń zadawanych z łokcia. Ciosy, choć pozbawione miażdżącej siły, zdołały zepchnąć rywala na sam środek pola, gdzie ser Derek ponownie podjął próbę przejęcia kontroli nad sytuacją… co omal mu się nie udało kolejnym cięciem; dziedzic Bliźniaków w ostatniej chwili osłonił się tarczą przed ostrzem miecza i – tym razem padając ofiarą wyraźnej złości rodzącej się w szerokiej piersi – odepchnął rękę Baratheona, natychmiast ruszając do kontrataku. Potrzebował trzech ciosów, ni mniej, ni więcej, i oboje nagle znaleźli się na północnym krańcu okręgu, tocząc walkę tuż na kamiennej granicy. Devon wciągnął kurczowo rozgrzane (a może tylko mu się wydawało?) powietrze do płuc i z trudem powstrzymał się przed wściekłym przeklinaniem (przynajmniej na głos, w myślach robił to ciągle), gdy kolejne uderzenie minęło się z celem. Na rywala Frey musiał znaleźć haczyk, słaby punkt, coś, co pozwoliłoby zakończyć pojedynek, tu i teraz… … i wtedy zrozumiał, jak wielkim głupcem był od samego początku walki. Zlepione potem kosmyki włosów przylepiały się ciasno do czaszki Baratheona, sprawiając wrażenie, jakby jego czerep odlany był z wosku. Nagi czerep. Niczym nieosłoniony. I niezwykle podatny na urazy. Zabijanie ludzi nieodłącznie wiązało się ze stanowiskiem piastowanym przez Devona; dziedzic Bliźniaków nie znosił tego, więc kiedy już musiał kogoś zlikwidować, robił to szybko i sprawnie i natychmiast o tym zapominał. Jako rycerz, jako przyszła głowa rodu, jako Frey musiał podchodzić do śmierci równie chłodno jak maester. Trudno, stało się i kropka. Żal nie przystoi zawodowcowi, gorzej - zżerałby niczym robak jego duszę. Dlatego też, gdy Devon tylko dostrzegł jedyną i niepowtarzalną okazję do definitywnego zakończenia pojedynku, odruchowo zastosował wypracowany przez lata… i podstępny, jak na Freya przystało, odruch - odwrócił się półbokiem, jednocześnie odbijając pchnięcie Baratheona tarczą dzierżoną w lewej ręce. Przedramiona rywali zetknęły się w pół drogi, co powinno zaskutkować krótkotrwałym odsłonięciem się przez rycerza z Burzy, wystawiającym na krótki cios miecza nieosłonioną głowę. Sztywny, naprężony nadgarstek Freya przebył najwyżej dwie stopy, zaś obrócona kciukiem ku dołowi dłoń dzierżąca miecz… … powinna wyrżnąć napastnika prosto w podbródek. Nie ostrzem broni… lecz jej głowicą. Cios wystosowany został z wystarczająco dużym impetem, by ogłuszyć przeciwnika bądź nawet powalić go na ziemię, jeśli jednak nie doszedłby do skutku, Devon zasłoniłby się tarczą i odskoczył od rywala, przyjmując zasadniczą pozycję umożliwiającą obronę. |
| | | Derek Baratheon Skąd : Koniec Burzy Liczba postów : 242 Join date : 16/03/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Nie Lis 23, 2014 11:59 pm | |
| //Ten post będzie słaby, ale mam koło i wolę to napisać szybko ;_; Żegnajcie, zęby, miło było mi was poznać! 3
To dzieje się zbyt szybko. Ta sama myśl, ale wymyślona (?) w innym czasie zmieniała nieco kontekst zdarzenia. Derek wiedział, że nie pójdzie gładko (a może właśnie zupełnie nie był tego świadom, bacząc na jego zachowanie) i wymiana ciosów będzie mogła być bardzo długa i męcząca. Szybko udało mu się wyprowadzić dwa ciosy, oba zostały jednak sparowane, co z pewnością nie polepszyło sytuacji Jelenia. Frey miał szybko reakcję, co dało się dodatkowo sprawdzić w momencie, w którym przeprowadzał kontratak. Składne, szybkie ciosy - Baratheon chcąc, nie chcąc, musiał się wycofać na skraj okręgu... ...wycofać i do tego wić jak piskorz, unikając kolejnych ataków wściekłego dziedzica Przeprawy. Czemu miał wrażenie, że pozwolił sobie na zbyt dużo w tej sytuacji? Widział wszystko, co się działo, widział doskonale, ale pozbawił się czegoś, co być może ochroniłoby mu żywot. W tej chwili nie miał czasu, by o tym myśleć, choć robili to za niego Lucas i Ellsyn stojący nieopodal. Chyba dziwili się reakcji swojego kompana, ale nie mogli nic już na nią poradzić. Furiat. Furiaci nie myślą, furiaci działają i to w sposób często niekonwencjonalny, a Derek zdawał sobie doskonale sprawę ze swego położenia - wiedział, co będzie jego najsłabszym punktem, starał się więc osłaniać twarz lewym przedramieniem, na którym znajdował się puklerz. Chyba tym razem źle to przemyślał. Nie było jednak teraz czasu na żale. Derek wiedział, że jeśli nie odpowie, będzie musiał stać w tym położeniu jeszcze przez długi czas. Zasłanianie twarzy tarczą może nic nie dać, jeśli będzie musiał uchronić się od miecza przeciwnika. W pewnym momencie przeciwnik uczynił coś iście w jego stylu, czego Baratheon mógł się spodziewać (ale pewnie się nie spodziewał, zważywszy na okoliczności). Jeśli Derek zdąży, postara się osłonić tarczą, następnie odeprzeć cios i od razu ruszyć z silnym, gwałtownym kontratakiem, jednocześnie bacznie obserwując reakcje przeciwnika. Jeśli zaś nie... cóż, reklamy ze sztucznymi szczękami okażą się jednak już nie takie śmieszne. |
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Nie Lis 30, 2014 6:21 pm | |
| MGWielu sądziło, iż walka na miecze to jeden z mniej wymagających turniejowych pojedynków; widzowie, zajmujący miejsca w lożach, dostrzegali jedynie niewielki ułamek wysiłku, jaki w szranki wkładali rycerze. Każdy cios, każde uniesienie miecza, każdy krok, nawet oddech, przekleństwo czy mrugnięcie powieką wymagało olbrzymich nakładów energii… oraz wytrwałości, nie tylko tej fizycznej. Nad walczącymi wisiała bowiem ponura wizja porażki, nieustępująca aż do chwili, w której jeden z rywali nie okazywał się lepszy; najkrótsza chwila nieuwagi mogła zaowocować porażką i tym samym odebrać rycerzowi niepowtarzalną okazję na okrycie swego imienia chwałą. To były jednak ogólne spostrzeżenia. Każdy pojedynek posiadał specyficzne cechy, coś, co czyniło go niepowtarzalnym na skalę królestwa… oraz całych dziejów. Nikt, komu dziś dane było obserwować walkę między ser Derekiem Baratheonem i ser Devonem Freyem nie śmiał przypuszczać, iż to starcie odejdzie w niepamięć tuż po swym finale; toczony pojedynek posiadał bowiem tak wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji, tak wiele zaskakujących ciosów oraz kontrataków, że rzesza spośród zebranych w lożach gości powstała z miejsc, aby móc lepiej ujrzeć zaciekłą wymianę uderzeń między przeciwnikami. Nie mogło być mowa o nudzie bądź monotonności – gdy tylko ser Baratheon został zepchnięty przez swego rywala na północną część pola turniejowego, widownia zawyła z zachwytu… bądź przerażenia – skrajne emocje wywoływane były sympatiami widzów. Ci, których faworytem był ser Derek, wstrzymali oddech na kilka niemożebnie długich uderzeń serca, zaś ci, którzy swe nadzieje pokładali w ser Devonie, głośno dawali upust swemu entuzjazmowi wywołanemu zyskaniem przewagi przez dziedzica Bliźniaków. Prawdziwa kulminacja nadeszła jednak dopiero w momencie, w którym Frey przypuścił na rywala wyrachowany i niemal chłodny w swej wściekłości atak – każdy cios wystosowany przez ser Devona był dokładnie wyważoną, opracowaną oraz wytrenowaną latami ćwiczeń sekwencją ruchów… … która przyniosła owoce wymierne do swej precyzji – dziedzic Bliźniaków doskonale wyczuł moment najbardziej sprzyjający do zadania decydującego ciosu skierowanego w najsłabszy punkt rywala; zablokowanie ręki ser Dereka i uzyskanie dostępu do jego nieopancerzonej w hełm głowy zakończyło się sukcesem, przez co Frey bez chwili wahania obrócił w dłoniach miecz i wystosował cios głowicą prosto… w podbródek Baratheona. Zdawało się, iż świat wokoło zamarł – na krótki, zatrważający moment wszyscy bez względu na sympatie i antypatie wstrzymali oddech, gdy uderzenie dziedzica Bliźniaków mknęło do celu. Promienie słońca zalśniły na wypolerowanym ostrzu, oślepiając część widzów dokładnie w chwili, w której… … cios ser Devona został choć częściowo sparowany przez ser Dereka; siła łupnięcia zmalała niemal o połowę, jednak sam raz dotarł do odsłoniętego podbródka Baratheona. Głowica zderzyła się z ciałem, z kością, z tkanką i z cichym mlaśnięciem zanurkowała w skórę, odrzucając głowę lordowskiego bratanka do tyłu; ser Derek zachwiał się potężnie, postawił jeden, dwa, trzy kroki w tył… … i runął na ziemię jak długi, ciągnięty przez ciężar własnej zbroi oraz tarczy. Głośny huk towarzyszący upadkowi Baratheona przerwał martwą ciszę na polu turniejowym i stanowił jakoby wyraźny znak dla zdębiałych widzów – wtem powietrze przeszył ryk triumfu zmieszany z okrzykami zawodu; zebrani w lożach gapie krzyczeli z radości, z entuzjazmu, z czystej, zwierzęcej żądzy krwi, oto bowiem poza kamiennym okręgiem spoczywał pokonany przez dziedzica Bliźniaków rywal, zaś sam ser Devon pozostawał w granicach koła, stabilny, nieporuszony, z obnażoną bronią, na której głowicy w promieniach słońca lśniło kilka rubinowych kropel krwi. Herold nie mógł wymarzyć sobie bardziej czytelnego znaku – niemal natychmiast wkroczył na pole turniejowe w towarzystwie dźwięku rogu, po czym uniósł dłoń wysoko, zupełnie jakby on był triumfatorem pojedynku. - Szlachetni Lordowie, nadobne damy, zebrani widzowie! Ser Devon Frey bezkompromisowo pokonał ser Dereka Baratheona i wywalczył tym samym udział w kolejnej rundzie walki na miecze! Brawa, brawa dla mężnych rycerzy, którzy nie zawiedli nas po raz kolejny! By nie pozwolić opaść emocjom, zapraszamy was na kolejny pojedynek turnieju, który toczony będzie między dziedzicem Castamere, ser Robinem Reynem oraz Berenem Umberem, dziedzicem odległego Ostatniego Domostwa! Niech i ta walka was nie rozczaruje!
Od MG: Przepraszam za tak długie opóźnienia w rozgrywce, ale z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłem napisać wcześniej. Mam nadzieję, że w nadchodzącym tygodniu uda mi się wygospodarować adekwatną ilość czasu. Dziękuję Derekowi oraz Devonowi za rozgrywkę, tak, jak w przypadku pierwszego pojedynku, możecie napisać post w tym temacie, póki nie zjawią się kolejni zawodnicy, bądź udać się gdzieś na odpoczynek. Derek – poza wyraźnie opuchniętą szczęką, obficie krwawiącą raną podbródka, wieloma siniakami oraz wybroczynami nie posiadasz większych obrażeń; upadek oraz siła uderzenia spowodowały, iż na krótki moment straciłeś przytomność, lepiej udaj się do komnat, gdzie ktoś się Tobą zaopiekuje (Allya jako niezawodny maester bądź gracz, którego możesz poprosić o rozgrywkę). Devon – przechodzisz do kolejnej rundy rozgrywek bez większych obrażeń; poza naturalnym zmęczeniem posiadasz kilka pomniejszych siniaków. Możesz zaczekać w namiocie biesiadnym bądź w dowolnej lokacji na kolejny pojedynek. Robin Reyne oraz Beren Umber – od jutra, tj. 01.12., możecie pisać w tym temacie – obowiązują was takie same zasady jak poprzedników, pierwszy post poza przygotowaniami powinien zawierać wkroczenie na pole turniejowe, ewentualne przywitanie rywala oraz początek walki. Choć harmonogram nieco się sypnął, muszę troszkę was pospieszyć, proszę zatem, byście najpóźniej do 03.12. dodali posty. |
| | | Beren Umber Skąd : Ostatnie Domostwo Liczba postów : 133 Join date : 14/01/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Pią Gru 12, 2014 10:22 pm | |
| Profil dziewczyny jaśniał, podświetlony zachodzącym słońcem. Twarz była niemal biała, z zadartym noskiem, wyraźną linią ust. Beren nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tę kobietę, ale kogoś mu przypominała. Kogoś, kto w odległej przeszłości był dlań ważny. Czoło dziewczyny zgrabnie się wysklepiło. Wysklepiało się coraz bardziej, ulatywało do góry. Nos rozmazał się, oderwał i odleciał w lewo. Jeszcze chwila, jeszcze jeden powiew jesiennego wiatru i kobieta jednej nocy rozpłynęła się, na powrót stając się białą, niewinną chmurką, szybującą nad strzelistymi wieżami Harrenhal. Kąciki ust Umbera wygięły się w smutnym uśmiechu, gdy dziedzic Ostatniego Domostwa zamyślił się, bezskutecznie usiłując przeniknąć bezimienne złogi pamięci. Wspomnienia ulatywały, mieszały się z innymi, łopotały strzępami na wietrze. Skądś znał tę dziewczynę. Ten profil, na moment objawiony mu przez niebiosa. Pewny był wyłącznie jednego: przez kobietę ową, choć nie z jej winy, lecz przez własną nieostrożność, wylądował ongi w karcerze. Wyszło mu to nawet na dobre, gdyż ta nagła zmiana zatrzasnęła na zawsze jego hulaszczą młodość, która niezauważalnie, lecz niechybnie doprowadziłaby go do upadku. W celi siedział w celi z mężczyzną, który był ongi mistrzem gry w cyvasse (a przynajmniej sam lubił się tak określać), jednak dostąpiwszy godności i przywilejów, tak zasmakował we władzy, że zaplątał się w spisek przeciw lordowi, którego Beren nie jest w stanie po tylu latach spamiętać. Spisek, jak większość spisków świata, został zdemaskowany i niegdysiejszy bohater wylądował w więzieniu z wyrokiem długim jak wieczność i nie dającym nadziei na kolejne amnestie. Zabijał czas grając sam ze sobą, aż pojawił się Umber, wtedy jeszcze smarkacz, który nie miał pojęcia o cyvasse. Więzień nauczył młodzika wpierw podstaw, a potem dalszych tajników strategii, sekretów kombinacji i gry pozycyjnej. Grali przez kilka dni bez przerwy, wylepionymi z przeżutego, stwardniałego chleba figurami, wprost na kamiennej posadzce. Rzekomy mistrz gry, który pamięć miał niezawodną, odtwarzał przed uczniem partie. Analizował każdy ruch, wskazywał mocne i słabe strony Berena, rozważał możliwości, jakie rysowały się na planszy. Umber chłonął wszystko jak gąbka… … i nawet nie sądził, iż po ponad tuzinie lat od tamtej chwili nabyte ongiś umiejętności w końcu dadzą o sobie znać. Słońce wędrowało leniwie po nieboskłonie, gdy dziedzic Ostatniego Domostwa pozwalał swemu kompanowi (którego wszak nie mógł zwać giermkiem, gdyż ci służyli jeno rycerzom) na ostatnie poprawki przed nadciągającym starciem. Kolczuga skryta pod skórzaną, sięgającą kolan tuniką nabijaną żelaznymi ćwiekami nieprzyjemnie dawała o sobie znać przy każdym ruchu, jednak Umber zmuszony był do pogodzenia się z podobnym rynsztunkiem – i mógł dziękować jedynie Starym Bogom, iż nie paraduje w pełnej zbroi płytowej jak… niemal wszyscy zebrani na polu turniejowym zawodnicy; trendowi oparł się jedynie dziedzic Dreadfort, którego Beren dostrzegł w namiocie biesiadnym - Bolton zajął miejsce w samym rogu jurty, milcząc zawzięcie… i ostrząc miecz, co Umber odebrał jako wyraźną sugestię skutecznie zniechęcającą do jakichkolwiek prób podjęcia dialogu. Co tu zresztą dużo mówić – im dłużej trwały kolejne pojedynki, tym atmosfera w namiocie dla zawodników robiła się coraz bardziej rozpasana i awantura niemal wisiała w powietrzu. Zaczęło się od tego, że jeden z wędrownych rycerzy w zielonej bluzie oszukiwał w kości. Ale to nie było jeszcze nic wielkiego, każdy przecież oszukuje. Spiłowane kości zabrano i grano dalej. A kiedy ten w zielonym przegrał i zapłacił oberżniętymi monetami, jeden z oszukanych graczy wstał i trzasnął pięścią w stół. A że potężny był, to i trzasnął potężnie. Piana wyskoczyła z kufli, które z jękiem przytuliły się do siebie. W namiocie niemal natychmiast zrobiło się cicho i eskalacji konfliktu zapobiegł – co w pełni zaskoczyło dziedzica Ostatniego Domostwa – zajęty dotychczas własnymi sprawami południowiec, o którego pochodzeniu dobitnie świadczył czarny jeleń wyszyty na wamsie. - Nie będzie bijatyki. - powiedział spokojnie. Potężny spojrzał na niego przekrwionymi oczami. - Nie będzie tu żadnej awantury. – powtórzył któryś-tam syn Lorda Burzy (Umber mógł jedynie przypuszczać, z kim ma do czynienia, wszystko zaś przez grono mniej bądź bardziej urodziwych kurtyzan kręcących się wokół stołu Baratheona). - Pośród nas są kobiety, co to okazji do zarobku szukają. A że to damy spokojne i pracą zmęczone, nikt się bił poza polem turniejowym nie będzie. Wszyscy patrzyli ze zdziwieniem na jelenia, było jednak w głosie coś tak władczego, tak że nikt nie śmiał protestować, nawet Potężny. Dziedzic Ostatniego Domostwa pokręcił głową na wspomnienie tamtego incydentu ni to z rozbawieniem, ni z mimowolnym uznaniem… gdy wtem głos herolda przerwał panującą na polu ciszę, wzywając kolejnych zawodników. Beren westchnął głęboko, z samego na piersi, po czym ruszył spokojnie ku okręgowi, uzbrojony w to, czym posługiwał się najlepiej; potężny, dwuręczny miecz kołysał się smętnie przy każdym kroku stawianym przez Umbera, zaś prosta, oblekana garbowaną skórą tarcza poddawała się z niechęcią oporowi powietrza, gdy dziedzic Ostatniego Domostwa zamachnął się nią, jakby chciał ogłuszyć uderzeniem wroga. Choć zaledwie przed kilkoma chwilami porażkę poniósł rycerz, który zapomniał założyć na czerep hełmu, Beren najwyraźniej nie miał zamiaru uczyć się na błędach innych i także zrezygnował z osłony – decyzję znacznie ułatwił mu jednak… wzrost, sam w sobie skutecznie chroniący łeb przed niespodziewanymi ciosami z góry. Umber wkroczył dziarsko w kamienny okrąg, posyłając ni to widowni, ni heroldowi uśmiech, który w pierwotnym założeniu miał być pełen sympatii… w praktyce zaś przywodził na myśl krowę wydającą na świat szczególnie paskudne cielę. Wzrok Berena niemal natychmiast podjął próbę odnalezienia rywala, gdyż ten jeszcze nie zjawił się na polu turniejowym, co z kolei rodziło pewne obawy odnośnie jego… dyspozycji. |
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Pią Gru 26, 2014 7:18 pm | |
| MGTen dzień miał należeć do jednych z przyjemniejszych… i bez wątpienia najbardziej chwalebnych w jego życiu – oto Siedmiu Bogów postanowiło jemu, dziedzicowi Castamere, podarować niepowtarzalną okazję, dzięki której mógłby okryć swe imię sławą. Zwycięstwo leżało na wyciągnięcie ręki… … czy też – miecza. Wystarczyło wszak pokonać wszystkich przeciwników, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć, po czym poza nagrodą pieniężną otrzymać także tytuł najlepszego rycerza w Siedmiu Królestwach. Równie sprzyjająca sposobność nadarzyć mogłaby się dopiero za kilka dobrych dni imienia, gdy to nadciągająca zima w końcu wypuści Westeros ze swych szponów – któż jednak wiedział, co będzie za kilka lat? Za rok? Za miesiąc? Ba, za dzień cały? Poza Bogami… nikt. Nikt, prawda? Robin Reyne od samego poranka czuł, że chwila jego chwały zbliża się wielkimi krokami… równie wielkimi co przeciwnik, z którym przyszło mu się zmierzyć. Beren Umber, olbrzym z dalekiej Północy o mieczu tak potężnym, iż przeciąłby rumaka w pół był chwilowo jedyną przeszkodą mogącą zepsuć plany dziedzica Castamere… lecz dzielny ser Robin ani myślał tchórzyć w tak istotnym dla siebie dniu. Posiadał wszak rycerski kunszt, którego brakowało jego przeciwnikowi, historia zaś (i pierwszy z pojedynków na turnieju w Harrenhal) niejednokrotnie pokazała, że siła nie jest gwarancją zwycięstwa. Z tego też powodu, pełny wiary w swe powodzenie, podjął przygotowania do zbliżającej się potyczki. Dopasowanie zbroi, naostrzenie miecza, sprawdzenie wszystkich rzemyków, naoliwienie zawiasów, upewnienie się, że hełm nie przesłania pola widzenia… praca pochłonęła go na tyle mocno, iż nie zauważył drobnego szkopułu w serwowanym mu, mocno rozcieńczonym wodą ale. Młody, liczący zaledwie dwanaście dni imienia giermek sądził, iż nasiona lnu zadziałają uspokajająco na nieco roztrzęsionego i zabieganego ser Robina. W rzeczy samej, gdy tylko dziedzic Castamere upił kilka łyków napitku, poza ugaszeniem pragnienia udało mu się również uspokoić niemiłe dreszcze od czasu do czasu przebiegające po jego plecach… … lecz nie minęły trzy kwadranse od opróżnienia kufla z rozcieńczonym piwem, gdy pozornie przegnane ukłucia niepokoju zmieniły miejsce dotychczasowego działania i miast uderzać w szeroką pierś… powędrowały w dół. Wprost do brzucha. Pierwszą oznaką nagłych zmian w organizmie Reyna było donośne burczenie, które wyrwało się z jego trzewi; choć ser Robin nie był szczególnie głodny (wizja pojedynku skutecznie zaciskała na jego krtani szczypce strachu), zjadł indyczy udziec w płatkach róż i ekscesy jego brzucha minęły… na krótką chwilę, która była zaledwie ciszą przed burzą. W momencie, gdy giermkowie nałożyli na swego pana kolczugę, trzewia ser Robina wygiął nagły skurcz, przez który rycerz aż skrzywił się boleśnie. W jego gardle natychmiast wezbrała żółć, zaś nasilający się w brzuchu ból nagle przybrał na sile, zginając dziedzica Castamere w pół. Pobladli giermkowie odskoczyli od swego pana akurat w chwili, w której nienaturalną ciszę w namiocie przeszyło donośne… … pierdnięcie ser Robina. - To… - rozszerzone ze zdziwienia oczy Reyna wyrażały najgłębszy szok, zaś szczera ochota wyjaśnienia zaistniałej sytuacji… spełzła na niczym, gdy odmawiające posłuszeństwa trzewia ponownie przypomniały o swej słabości. Dość dolegliwej. - Nocnik, ser! - Szybciej! - Do wychodka! - Bogowie, ściągajcie kolczugę! - Gdzie ten nocnik?! Chaos, jaki wybuchł w namiocie delegacji rodu Castamere przypominał pole bitewne – różnica polegała na tym, iż smród był znacznie gorszy…
*** W tym samym czasie herold prowadzący walkę na miecze niecierpliwie krążył od jednego krańca okręgu do kolejnego – jego niepokój nijak nie udzielał się dziedzicowi Ostatniego Domostwa, który z właściwą sobie zagadkową stagnacją wyczekiwał przeciwnika. - To jakieś żarty. – fuknął pod nosem herold, marszcząc gniewnie czoło. Już zaczął rozważać, czy nie zawezwać do pojedynku rycerza z kolejnej pary walczących, gdy w jego stronę jął pędem zbliżać się mikry chłopiec, będący bez wątpienia giermkiem jednego z rycerzy. Czerwony lew na wamsie wyjaśnił, którego rycerza dokładnie. - Gdzie twój pan?! – ryknął herold, ruszając wściekle w stronę pachołka – dzieciak zatrzymał się jak porażony, po czym wbił rozbiegane spojrzenie w łysego mężczyznę. - On… on… - Co, co on, do usranej zimy będziesz mi się jąkał?! – herold chwycił giermka za ramię, potrząsając nim lekko. – Mówże, chłopcze! I chłopiec przemówił, zaś z każdym kolejnym jego słowem twarz łysego mężczyzny z barwy kości słoniowej przybierała barwę głębokiego burgundu – nim pachołek skończył, herold zrozumiał swój błąd, używając przed momentem określenia „usranej”… - Panie i panowie! – głos prowadzącego odbił się echem od ciszy, jaka zapadła na trybunach wśród zniecierpliwionych widzów. – Z przyczyn niezależnych od siebie, szlachetny ser Robin Reyne nie może stanąć do walki… co oznacza, iż jego przeciwnik, czyli dziedzic Ostatniego Domostwa, walkowerem przechodzi do kolejnej rundy potyczek! Brawa dla cierpliwości Berena Umbera i… cóż, czym prędzej zapraszam was na pojedynek między kolejnym przedstawicielem Północy, czyli Hadrianem Boltonem, dziedzicem Dreadfort oraz ser Ylvisem Florentem, dziedzicem Jasnej Wody! Oklaski dla obu walczących i… przepraszamy za drobne kłopoty!Od MG: Beren Umber z powodu niewyjaśnionego zniknięcia Robina Reyne'a przechodzi walkowerem do kolejnej rundy walki na miecze. Tym samym zapraszam Ylvisa oraz Hadriana do napisania postów wedle przyjętego już wzoru – mam nadzieję, że do 30 grudnia uda wam się zmobilizować, wtedy to powiem bez względu na okoliczności pojawi się mój post. |
| | | Ylvis Florent Liczba postów : 75 Join date : 29/10/2013 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Wto Gru 30, 2014 10:07 pm | |
| Ciężko się było nie spodziewać iż cokolwiek ujdzie uwadze ludzi przybyłych na turniej. Fakt iż pod przykrywką Leśnego Rycerza miał wystąpić dziedzic rodu Florentów miał pozostać tajemnicą. Tajemnice jednak mają to do siebie, że odkrywane są nie przez tych, którzy dążą do ich odkrycia, a przez zwykły przypadek. I tak właśnie stało się tym razem, iż młody giermek Ylvisa, Bulwer spotkał swoją starszą siostrę, żonę młodszego z braci Oldflowers, który asystował starszemu bratu podczas trwającego turnieju. Dwa wypite na szybko kufle ale sprawiły iż młodzieniec odpowiedzialny za pomoc Florentowi wyjawił powód swojej obecności na polach Harrenhall. Przy stole w namiocie mężów z Reach siedział także i kuzyn człowieka odpowiedzialnego za zakłady. Wieść dotarła zatem szybko do organizatora turnieju, a temu wypadało podać zgromadzonym prawdziwą tożsamość zawodnika. Nici więc z turnieju in cognito.
Nie zmartwiło to jednak Ylvisa, który miał całkiem dobry humor tego dnia. Gorsze było to iż gdy usłyszał swoje imię, nie był jeszcze gotowy do pojedynku. Jego walka miała się odbyć zaraz po tej, która miała nastąpić. Usłyszenie własnego imienia w przerwie przed poprzedzającą walką było nie lada zaskoczeniem. Dziedzic Jasnej Wody miał wprawdzie nałożone już odpowiednie obuwie oraz spodnie, wzmocnione metalem w najbardziej zagrożonych uderzeniami miecza miejscach, nie krępujące jednak ruchów, a dające maksimum poczucia bezpieczeństwa. - Walczyć mam z niejakim Hadrianem Boltonem - zagadał Ylvis do swojego giermka, który podał mu kamizelkę kolczą, wojownik natychmiast założył ją na siebie i rozłożył ręce, dając możliwość zasznurowania skórzanego napierśnika - Z mojego spaceru po polu dowiedziałem się jedynie, że człowiek ten przypomina bardziej starego wilka, niepokornego i dumnego, zdolnego rozszarpać swoją zdobycz na tysiąc sposobów. Młody Bulwer spojrzał na swojego pana dość niecodziennym wzrokiem. Dawanie mu tylu swobód nie wyszło mu najwyraźniej na dobre. W milczeniu skończył sznurowanie napierśnika, wstał i oparł ręce na biodrach. - Owszem panie. Niezwykle to groźny przeciwnik. Twarde słowa padają pod jego adresem na mroźnej północy. Proszę się jednak nie przejmować. Z pewnością będzie to niezwykle emocjonujące doświadczenie, walczyć z takim wojownikiem - kończąc zdanie podał Florentowi zieloną opończę, którą ten nałożył na siebie i zacisnął skórzanym pasem. Giermek poprawił materiał, wyjmując spod niego kaptur kolczy, tak aby łatwiej było go założyć przed walką. - Taką właśnie mam nadzieję. Podaj mi miecz i tarczę. Liczę na to, że dobrze rozeznałem się w stylu walki Boltona i jeszcze lepiej się na to przygotowałem. Dziedzic Jasnej Wody wstał i ochlapał sobie twarz wodą, po czym przetarł ją kawałkiem materiału. Założył długie metalowe rękawice sięgające aż łokcia. W końcu ilu wojowników, przez brak skupienia traciło w walce dłonie, a ilu z nich mogło tego nie uświadczyć nosząc lepsze opancerzenie. Chwycił w prawą dłoń średniej długości miecz, odpowiednio wyważony, tak by i dobrze się nim broniło, lecz jeszcze lepiej wyprowadzało szybkie i niespodziewane kontry, po czym schował go natychmiast do pochwy przytwierdzonej do pasa przy spodniach. W lewą dłoń natomiast złapał mocnym uściskiem grubą tarczę wymalowaną bielą i zielenią. Pod to ramię chwycił także prostą przyłbicę typu basinet. Wychodząc z namiotu na pole walki chwycił w prawą dłoń garść ziemi, rozpoczynając modlitwy do swojej Pani o siłę i szczęście w walce.
Ostatnio zmieniony przez Ylvis Florent dnia Nie Sty 04, 2015 12:31 am, w całości zmieniany 3 razy |
| | | Hadrian Bolton Skąd : Dreadfort Liczba postów : 135 Join date : 14/04/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Pią Sty 02, 2015 10:33 pm | |
| Nie nazwałby tego nerwowością. Raczej kuriozalnym zainteresowaniem – o tyle ciekawszym, iż nie zdołał ukryć go pod zwykłą maską obojętności. W szarych oczach migotały niepokojące cienie, gdy towarzysze podróży pomagali mu zakładać kolejne części zbroi. Każdy nagolennik, naramiennik, kaptur kolczy, rzemyk, każde oczko w kolczudze i zawias w zgięciach łokci i kolan podlegał trzykrotnemu sprawdzeniu. Gdyby Hadrian Bolton wierzył w Nowych Bogów, zapewne nakazałby siedmiokrotną kontrolę swego rynsztunku – na całe szczęście powodzenie w pełni zagwarantować mogło mu trzykrotne oględziny. Turniej w Harrenhal (szumnie nazywanym Wielkim – dziedzic Dreadfort widział póki co jedynie dwie wielkie rzeczy… z czego ta druga wcale nie była rzeczą – sam zamek Harrena Czarnego oraz… Berena Umbera; twierdza Whentów i dziedzic Ostatniego Domostwa stanowili idealną parę olbrzymów) był dla Boltona czymś nowym. Nowe twarze, nowe obyczaje, nawet wychodki sprawiały wrażenie całkiem świeżych (do czasu). Owa nowość gwarantowana była również przez pojedynki, które Hadrian obserwował z zaciemnionego miejsca pod uniesioną płachtą namiotu biesiadnego – każda kolejna potyczka niosła ze sobą naukę, mogącą okazać się… niezwykle przydatną w starciu z pasowanym rycerzem. Dziedzic Dreadfort nie wiedział wiele o swym przeciwniku i nawet rozpytywanie wśród południowców nie przyniosło zadowalających oraz wymiernych do zadanego sobie trudu efektów. Ylvis Florent, najstarszy syn Lorda Jasnej Wody, a co za tym idzie – przyszła głowa lisiego rodu, należał do tej kategorii mężczyzn, który nie mielili jęzorami po próżnicy i starali się udowadniać własną wartość na polu bitwy. Owszem, do Boltona docierały pojedyncze informacje, jakoby rywal nie tak dawno temu przebywał na ziemiach Dorzecza, skąd to wyprowadził pozbawionych gospodarstw chłopów i osiedlił ich na swych ziemiach w Reach. Przezorność i rozwaga? Dokładne określenie stylu walki przeciwnika niestety leżało poza kompetencjami Hadriana – zbyt wiele mil dzieliło Dreadfort i Jasną Wodę, by Bolton mógł bazować na zasłyszanych wcześniej plotkach. Wielka zagadka wymagała wielkiej ostrożności – zdawało się, że właśnie ta zasada determinowała zachowanie Hadriana, który uwagę przyłożył nawet do opancerzonych rękawic, dokładnie sprawdzając płynność z jaką zaciskały się na rękojeści półtoraręcznego miecza… i choć sądził, że pod względem technicznym jest doskonale przygotowany do pojedynku, nawet przez myśl mu nie przeszło, że może zostać wezwany na pole turniejowe tuż po ogłoszeniu, iż do walki stanie Umber. W pierwszej chwili Bolton pomyślał, iż dziedzic Ostatniego Domostwa niezbyt przejął się turniejową ogładą i rozpłatał swego przeciwnika w pół na oczach całej widowni – wizja ta była na tyle realistyczna (i na swój sposób zabawna), że Hadrian uśmiechnął się pod nosem… co jedynie wzbudziło niepokój jego kompanów. Mina dziedzica Dreadfort znacznie zrzedła, gdy po pospiesznym opuszczeniu namiotu okazało się, iż tak nagłe zakończenie pojedynku nie ma nic wspólnego ze spektakularnym zgonem – rywal Berena Umbera po prostu się nie zjawił. Gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego uczestnika turnieju, zapewne wszyscy byliby świadkami wybuchu złości bądź wysłuchiwali kpin traktujących o tchórzostwie nieobecnego rycerza – na całe szczęście dla Robina Reyna, olbrzym z Ostatniego Domostwa daleki był od takich praktyk i zapewne już rachował w myślach, kiedy w końcu będzie mógł napić się dorzeczańskiego ale. Mijając Umbera w drodze do okręgu, Bolton niemal widział w jego oczach niemal dziecięce rozczarowanie zaistniałą sytuacją… oraz z trudem hamowane zadowolenie, iż mimo wszystko potężny, dwuręczny miecz nie musiał zostać użyty. Hadrian odkaszlnął cicho, nasadzając na głowę hełm z ruchomą zasłoną typu psi pysk – bazując na obserwacji wcześniejszych pojedynków (zwłaszcza zaś tego, w którym Devon Frey niemal przebił pięścią odsłoniętą głowę Dereka Baratheona) Bolton doskonale wiedział, iż podobna ochrona jest rzeczą niezbędną… podobnie jak tarcza, nabijana żelazem, z wymalowanym nań człowiekiem obdartym ze skóry. Dziedzic Dreadfort wkroczył do okręgu i podał swemu rywalowi prawicę, po czym niemal natychmiast ruszył ku północnej linii koła, zatrzymując się od niej nie dalej niż trzy kroki. Spokój, równowaga. Pewne zasady walki były uniwersalne i nawet tytuł rycerski okazywał się zbędny, by doskonale wiedzieć, jak stawiać czoła rywalowi... oraz jak władać mieczem. Zwłaszcza niebezpiecznym – wszak ostrza Boltonów zawsze są ostre. Hadrian wciągnął cicho powietrze do płuc dokładnie w momencie, w którym rozbrzmiał dźwięk oznajmiający początek pojedynku… … miast jednak atakować – ugiął lekko kolana, wysuwając nieznacznie prawą nogę do przodu i cierpliwie, niemal niewzruszenie czekając na ruch przeciwnika, który znajdował się pod wnikliwym, niemal równie ostrym co brzytwa spojrzeniem Boltona. Do dzieła. |
| | | Ylvis Florent Liczba postów : 75 Join date : 29/10/2013 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Pon Sty 05, 2015 10:37 pm | |
| "Obdarz mnie o Pani łaską twych darów: siły, sprawności i zdolności", począł modlić się Florent trzymając przy ustach zaciśniętą pięść z garścią ziemi "Nadaj ich mi, swojemu wojownikowi w pokornej służbie. Bądź przy mnie. Uświęcaj tę ziemię, na której stoczę pojedynek. Uświęć mą stal, którą będę zadawał ciosy. Uświęć mą tarczę, dzięki której będę blokował uderzenia przeciwnika. Uświęć to wszystko co od Ciebie pochodzi, a zostało mi dane by toczyć tę walkę. Obdarz łaską rozwagi i umiejętności mojego rywala. Spraw by ten pojedynek, toczył się na miano twojej chwały" Kończąc modlitwę do pani natury i życia Hraenny, dziedzic Jasnej Wody podszedł naprzeciwko swojego rywala wpatrując się głęboko w jego twarz. Próbował rozpoznać co zwiastuje niepewny uśmiech przeciwnika. Rozrzucił trzymaną w prawej dłoni ziemię na pole między sobą, a przeciwnikiem. Otrzepał rękawice i zarzucił na głowę trzymany pod lewym ramieniem hełm. Dokładnie go poprawił, po czym widząc wyciągniętą dłoń Hadriana Boltona uścisnął ją mocnym i pewnym siebie chwytem. - Powodzenia - rzekł odchodząc kilka kroków na przeciwległą stronę pola walki. Wyjął miecz i spojrzał na ostrze. Wprawdzie nieco krótsze niż to rywala, jednak z pewnością zdatne do zadawania równie mocnych, a z pewnością sprawnych uderzeń. Czekał z niecierpliwością na sygnał do rozpoczęcia pojedynku. W końcu im szybciej się rozpocznie, tym i szybciej zakończy. Sama bogini mogła wiedzieć, co tego dnia czeka Ylvisa Florenta. |
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Sob Sty 17, 2015 3:08 pm | |
| MG
Czas biegł nieubłaganie, wyznaczając swój tor niespokojnymi uderzeniami serc przeciwników. Szumiąca w żyłach krew, zamierające na skroni kropelki potu, wyostrzone niemal do bólu zmysły… tylko mężczyźni znali to uczucie – uczucie pełnej gotowości do przelania swojej lub cudzej krwi, do zaatakowania, ruszenia na rywala z zaciekłością atakującego wilka. Walka, walka, całe życie walka. Napędza pasowanych rycerzy, napędza wojowników Północy, napędza najemników z odległych krain, napędza pasterza broniącego swych owiec i karczmarza walczącego z podchmieloną klientelą o kilka marnych groszy. Liczy się tylko walka. Gdy w powietrzu rozbrzmiał dźwięk rogu zwiastującego początek pojedynku, nikt z zebranych nie śmiał sądzić, iż stojący naprzeciw siebie mężczyźni okażą tak zaskakującą wstrzemięźliwość w obliczu rychłego starcia – ani ser Ylvis Florent, ani Hadrian Bolton nie drgnęli nawet o cal. Lśniące, skupione spojrzenia mierzyły czujnie rywala, wyczekując choćby najmniejszej oznaki niepokoju, pozornie nieistotnego drgnięcia dłoni… byli jak lwy spokojnie wyczekujące na błąd swej ofiary – zdawało się, że nic nie jest w stanie wyrwać ich z gęstego marazmu; ani prażące słońce, ani ponaglające okrzyki publiczności, ani bogowie – mało istotne, w jakich wierzyli. Z każdą mijającą, duszącą chwilą napięcie na polu turniejowym wzrastało, stawało się niemal namacalnym dowodem emocji, jakie targały nerwami zarówno widzów, jak i przeciwników. Który z nich miał przerwać czujne znieruchomienie? Który jako pierwszy miał przystąpić do ataku, zadać cios, rzucić się na rywala ze szczerą ochotą pokonania go na oczach zebranych? O tym wiedzieć mogli wyłącznie walczący – i to tylko od nich zależał efekt starcia. |
| | | Ylvis Florent Liczba postów : 75 Join date : 29/10/2013 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Nie Lut 08, 2015 11:08 pm | |
| Florent ścisnął mocno miecz w dłoni, wciąż wpatrując się w przeciwnika. Nie zauważył na jego obliczu żadnego znaku niepokoju. Sam jednak dość mocno go w sobie ukrywał. Ściśnięty za mocno pas uwierał w plecy Lisa, zatem tylko lekki grymas przemknął przez twarz dziedzica Jasnej Wody. Będę musiał w końcu oddalić tego Bulwera, pomyślał i czekał. Dość długo stał naprzeciw swojego przeciwnika. Wokół mogły mijać dni, miesiące, lata. Mogły toczyć się wojny, nadchodzić kolejne zimy. W tej jednej krótkiej chwili w której Ylvis stał na ubitej ziemi, liczyły się dwie rzeczy. Jego broń i broń Boltona. A te dwie rzeczy wciąż stały w bezruchu, nie licząc delikatnych ruchów, jakby ostrze samo rwało się do pieśni stali. Florent musiał coś zrobić. Co wchodziło w grę? Milczeniem, czekanie, tracenie czasu? A może sprytna prowokacja, ażeby zacząć to co i tak było nieuniknione. Walka nerwów? Można to tak było nazwać? Florent czuł się dosyć pewnie stojąc naprzeciwko Boltona. Niepokój wynikał bardziej z tego iż minęło wiele długich i nudnych miesięcy kiedy to ostatni raz walczył o coś więcej niż darmowe ale w karczmie. A o co walczył teraz? Ani zwycięstwo, ani chwała nie była mu potrzebna? O co więc toczył się ten pojedynek? Odpowiedź znajdowała się gdzieś głęboko w podświadomości Lisa z Jasnej Wody. Sam jej nie znał, ale też desperacko nie szukał. Florent opuścił broń na ziemię i wbił delikatnie czubek w ziemię. Poruszył się delikatnie w prawo, wciąż w postawie bojowej, tak iż końcówką miecza wyżłobił delikatny rowek. Pochylił się nieznacznie, i z wolna począł podchodzić do przeciwnika. Wystawił tarczę przed siebie i podniósł miecz, opierając go o bok tarczy. Wybrał drugą opcję, w pozycji bojowej znalazł się o kilka stóp od przeciwnika, tak że jeden mocniejszy niezablokowany cios momentalnie kończył walkę. Ten jednak nie nadchodził. Florent dobrze wiedział co robi, czekał na odpowiedź na tę prowokację. |
| | | Hadrian Bolton Skąd : Dreadfort Liczba postów : 135 Join date : 14/04/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Pią Lut 20, 2015 12:34 pm | |
| Ta dziwna, lecz zaskakująco znajoma nerwowość jęła rozlewać się po ciele wraz z każdym uderzeniem serca, które zmieniało leniwy strumień krwi w rwący potok przetaczający się przez żyły. Pierś, to unosząca się, to znów opadająca, przedstawiała tylko sobie znany rytm, który ani chybi był syntezą najwyższego skupienia, gotowości… oraz strachu. Strachu. Znane na całe Westeros powiedzenie głosi, iż tylko głupcy się nie boją – zwłaszcza, jeśli od walki dzielą ich nie miesiące, nie tygodnie, nie dni, nawet nie wschód słońca… lecz uderzenia serca. Dwa, trzy, piętnaście, to bez większego znaczenia – w obliczu rychłego starcia każdy wojownik porzuca swe dotychczasowe, wykształcone przez kurtuazję zachowania i oddaje swe ciało instynktowi, który od teraz będzie determinował każdy, nawet najmniejszy ruch. Czy Hadrian wpisywał się w ten schemat? Jeśli ktokolwiek chciałby zamknąć Boltona w ramach, to powinien ująć go właśnie w te związane z walką: mógł nie posiadać tytułu rycerskiego, mógł do pewnego momentu życia nosić miano ostatniego syna Lorda Dreadfort, mógł nie być osławionym na całe królestwo wojem… a mimo to nie zdołał wymykać się konfiguracjom determinującym zachowanie każdego uzbrojonego mężczyzny. Gdy przychodziło mu walczyć, nic innego poza starciem nie miało znaczenia. Gdy stał oko w oko z wrogiem, sens jego życia stanowiło wyłącznie zadawanie ciosów. Gdy w końcu musiał działać, działał bez chwili wahania czy rozterek – najistotniejsza była potyczka. Nic dziwnego zatem, że kiedy tylko przebrzmiał róg zwiastujący początek zmagań, umysł Boltona jął działać niemal wyłącznie w kategoriach ewentualnych ruchów – czy uderzać teraz, czy później? Jaki cios zadać, skąd wyprowadzić cięcie, w którą stronę uskoczyć, gdy to przeciwnik zaatakuje pierwszy? Umysł pracował wściekle niczym szukający zwierzyny ogar, przyjmując jednocześnie każdy z zewnętrznych bodźców – każda chwila nieuwagi przypłacona mogła zostać klęską, przeto najistotniejsza była synteza między planowaniem a reagowaniem. I dziedzic Dreadfort planował – planował, uważnie obserwując ruchy przeciwnika, który opuścił broń i ruszył lekkim półkolem w prawą stronem, końcówką miecza wyżłabiając w ziemi półksiężyc. Kąciki ust Boltona drgnęły nerwowo, gdy – stojąc przez chwilę w bezruchu – nagle odzwierciedlił poczynania przeciwnika, obierając jednakże kierunek w lewo i jedynie lekko opuszczając miecz, który zatrzymał się na wysokości kolan. Czy mieli zamiar krążyć wokół siebie aż do nadejścia zimy? Czy zwierzęce instynkty wzięły górę nad logicznym planowaniem i mężczyźni zapomnieli w jakim celu znaleźli się na polu turniejowym? Pozory były czynnikiem, który pozwalał ogłupiać przeciwnika i przykuwać jego uwagę nie tyle do zamiarów, co efektów – krótko mówiąc, każdy moment zwłoki znacznie osłabiał skupienie, zarówno rywala… jak i własne. Hadrian zdawał się doskonale o tym wiedzieć i ani myślał zatracać się we własnej stagnacji. Gdy tylko mężczyźni wykonali niemal pełne koło, krążąc wokół siebie niczym wilki z wrogich stad… … Bolton nagle poderwał własną tarczę na wysokość piersi, wypuszczając głośno powietrze z płuc i czyniąc wykrok w przód przy jednoczesnym ataku oddolnym – ostrze miecze zaświszczało przeraźliwie, gdy cios pomknął w stronę Ylvisa Florenta. Jedynie Starzy Bogowie mogli wiedzieć, czy i jak efektywny będzie przypuszczony atak – bez wątpienia rozbije dotychczasową stagnację w kręgu… i jednocześnie może narazić Boltona na ofensywę, lecz póki ten odpowiednio operował tarczą, zagrożenie mogło zostać zniwelowane.
|
| | | Elstan Tyrell Skąd : Wysogród Liczba postów : 387 Join date : 12/05/2014 | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze Sob Kwi 25, 2015 12:22 pm | |
| Nie ma dla MG żadnego usprawiedliwienia. Nie ma!Tłum zamarł. Rozchybotana, przelewająca się z lewa na prawo, z góry na dół rzesza ludzkich istot znieruchomiała, zupełnie jakby ich oczom ukazało się Siedmiu Bogów w pełnej krasie galopujących przez pole turniejowe. Co mogło sprawić, iż setki istnień wstrzymały oddechy, gorączkowo zastanawiając się... ... co teraz? Pozorny spokój panujący pośród dwóch przeciwników z odległych od siebie krain został gwałtownie przerwany, burząc bezwzględnie stagnację i zmuszając zmysły wszystkich zebranych do całkowitego, niemal bolesnego wytężenia. Oto bowiem dziedzic Dreadfort, Hadrian Bolton nie posiadający ni tytułu rycerskiego, ni bitewnej sławy przystąpił jako pierwszy do ataku - w jego ruchach, szybkich, precyzyjnych, pozbawionych cienia wahania gnieździła się stanowczość, o którą posądzać można było wyłącznie człeka wywodzącego się z nieprzyjaznej Północy. Stagnacja kręgu przerwana została przez cios, mknący prędko ku Lisowi z Jasnej Wody, cios, który mógł przesądzić o wyniku starcia, cios, który bez wątpienia zaskoczył ser Ylvisa Forenta... ... lecz nie pozbawił go zimnej krwi. Miecz Boltona przeciął powietrze ze świstem, gwałtownie wędrując ku dziedzicowi Jasnej Wody i obierając ścieżkę prowadzącą od dołu ku górze - rycerz z Reach odskoczył jednakże od ostrza, w ostatniej chwili blokując tor jego lotu tarczą i obierając pewną pozycję na trzy kroki od chłodnego niczym Mur Boltona. Florent nie mógł pozostawać dłużej pasywny, przeto - nim Hadrian zdołał odzyskać pełnię równowagi - przystąpił do błyskawicznego kontrataku, z precyzją wykorzystując lukę, jaka powstała w obronie Boltona i sprawnym, krótkim cięciem... ... wystawiając dłoń dzierżącą tarczę na potężne uderzenie. Ile uderzeń serca dzieliło Ylvisa od definitywnego zakończenia pojedynku? Jak niewiele brakowało, by jego miecz uderzył w odsłoniętą rękę dziedzica Dreadfort, wytrącając z niej tarczę i umożliwiając przypuszczenie bezwzględnego ataku na zdezorientowanego Boltona? Jak - w końcu - wyjaśnić niepojęte szczęście Hadriana, który - nie wiedzieć, czy wiedziony podszeptami instynktu, czy przypadkiem - wykonał gwałtowny obrót w lewo, nie tylko umykając przed mieczem dziedzica Jasnej Wody, lecz również... ... wymierzając kolejny cios? Powietrze przeszył charakterystyczny, doskonale wszystkim znany dźwięk żelaza uderzającego o powierzchnię zbroi; potężne, rozpędzone uderzenie wdarło się przeraźliwym zgrzytem w uszy wszystkich zebranych, wyraźnie poświadczając to, co ukazało się ich oczom - miecz dziedzica Dreadfort pomknął na spotkanie wysuniętej ręce dziedzica Jasnej Wody i starł się z nią na wysokości ramienia, odbijając się bolesnym, paraliżującym echem w ciele Ylvisa Florenta. Dzierżąca miecz dłoń osłabła znacznie, ciążąc niemiłosiernie ku dołowi, zaś sam Bolton nie zamierzał biernie przypatrywać się próbom swego przeciwnika, który silną wolą starał się powrócić do sprawności - kolejny cios wymierzony został przez dziedzica Dreadfort na wysokości kolana Florenta, zmuszając nogę do ugięcia, rękę zaś - do opuszczenia ostrza, kiedy zaś dziedzic Jasnej Wody uniósł tarczę, by osłonić się przed następnym, miażdżącym atakiem... ... dźwięk rogu przerwał grobową, nienaturalną ciszę panującą na polu turniejowym - rozkaz Herolda, czujnie obserwującego pojedynek... najprawdopodobniej uratował Ylvisa Florenta przed trwałym uszkodzeniem ciała - wiedziony zimną rachubą Bolton zamarł z mieczem opuszczonym pionowo nad złączem zbroi rywala, tam, gdzie napierśnik odsłaniał słaby punkt na wysokości obojczyka a kaptura kolczy osłaniającego szyję. Jeden cios. Jeden, potężny cios wystarczył, by krwawo zakończyć pojedynek, lecz... - Zwycięstwo w jakże równej walce odniósł Hadrian Bolton, dziedzic Dreadfort! - głos Herolda odbił się echem od chwilowej ciszy panującej na polu... która przerwana została przez nagły wybuch entuzjazmu ze strony widowni - okrzyki, brawa, cała gama dźwięków nagle zalała pole turniejowe, wdzierając się w uszy zdyszanych, wciąż drżących od nadmiaru bojowych emocji zawodników. Bolton dopiero po chwili opuścił miecz, kątem oka dostrzegając, iż broń Florenta dotknęła ziemi, zaś sam dziedzic Jasnej Wody na wpół klęczał na suchej ziemi - nim Hadrian zdołał powstrzymać gwałtowny gest... ... wyciągnął dłoń ku Ylvisowi, najwyraźniej chcąc pomóc mu powstać, jak równy równemu, z pełnym szacunkiem dla rycerskiego kunsztu rywala. Widownia na widok równie wielkiej solidarności zawyła jeszcze donośniej, zagłuszając słowa Herolda, który zapowiadał kolejną parę rywali. Od MG: Tragiczna obsuwka czasowa spowodowana moją forumową niedyspozycją na szczęście dobiegła końca, wraz z nią zaś - ku końcowi chylić będzie się turniej. Teraz naprzeciwko siebie staną Koen Tully oraz Devon Frey; z racji jednak, iż Koen podjął w międzyczasie rozgrywkę fabularną w innym miejscu Harrenhal, damy mu czas na spokojne zakończenie jej - Devon w tym czasie jak najbardziej może napisać posta na polu turniejowym. Panowie, przyłóżcie się, zwycięstwo jest o krok!
|
| | | Sponsored content | Temat: Re: Pole turniejowe - walka na miecze | |
| |
| | | | Pole turniejowe - walka na miecze | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|