/Dornijskie Marchie
Patrzył surowym wzrokiem na łóżko i na śpiącą w nim kobietę. Leżała rozciągnięta z kocem zwiniętym na brzuchu. Jedna długa ręka zwisała z krawędzi materaca, a biała dłoń spoczywała bezwładnie na podłogowych deskach. Spod koca wystawała zgrabna stópka z niewielką, podłużną blizną tuż nad prawą kostką. Zwrócona w stronę Baratheona twarz była spokojna jak u dziecka, z zamkniętymi oczami i lekko rozchylonymi ustami. Klatka piersiowa i pełne, jędrne piersi unosiły się łagodnie w rytm oddechu.
W świetle dnia wydawało się, że popełnił poważny błąd. Rzucił monetami, które zabrzęczały napotykając na swej drodze miękkość cycków i rozsypały się po łóżku. Właśnie wtedy obudziła się gwałtownie i zamrugała.
- Panie? - popatrzyła zamglonym wzrokiem na srebro, które przyczepiło jej się do piersi.
-
Pięć jeleni. To więcej niż uczciwa cena za wczorajszą noc.- Hmm? - odpędziła senność, pocierając oczy dwoma palcami. - Płacisz mi? – strąciła monety ze swojej skóry na koc. - Czuję się jak dziwka.
-
A nie jesteś dziwką?- Nie. Mam swoją godność.
-
Więc możesz za pieniądze zabić człowieka, ale possać kutasa już nie? – Baratheon parsknął rozsierdzony. -
Oto twoja moralność. Chcesz posłuchać dobrej rady? Weź tego piątaka i w przyszłości skup się na zabijaniu. Do tego masz większy talent.Flowers przewróciła się na bok i okryła kocem aż po szyję.
- Zamknij drzwi, jak będziesz wychodził, co? Strasznie tu zimno.
***
Ostrze miecza wściekle przeszywało powietrze. Ciął z lewej i prawej, wysoko i nisko. Obrócił się w narożniku dziedzińca, szurając butami po połamanych płytach, po czym wykonał pchnięcie lewą ręką, a błyszczący czubek broni uderzył na wysokości piersi. Szybki oddech parował wokół jego twarzy, koszula przykleiła się do pleców pomimo zimna.
Każdego dnia był coraz mocniej nienasycony. Od ćwiczeń mięśnie wciąż go piekły, zwłaszcza gdy szybko się poruszał, rano zaś były sztywne jak stare gałęzie i piekielnie bolały wieczorem, ale już lata temu przestał na to zwracać uwagę. Mimo że od nieustannej jazdy konno kolana cicho strzelały, na twardej ziemi zaczynały odzyskiwać elastyczność. Tylko z mieczem w ręku czuł, jak opuszcza go napięcie – mięśnie ramienia i szczęki rozluźniały się, a zesztywniały z bezsenności kark przestawał dokuczać. Jedynie mnożące się znaki zapytania wywoływały w nim nagłe przypływy wściekłości.
-
Kurwa - syknął przez zaciśnięte zęby, mocniej naciągając na lewą dłoń skórzaną rękawicę. Przypomniał sobie, jak pan ojciec po raz pierwszy dał mu ostrze do potrzymania – minęło już siedemnaście lat, a Aylward odnosił wrażenie, jakby było to ledwie wczoraj. Pamiętał, jakie było ciężkie, jak dziwnie i niewygodnie leżało w prawej dłoni.
Teraz niedużo lepiej leżało w lewej. Ale Baratheon nie zamierzał rezygnować, wmawiał sobie, że nie ma wyboru, że musi się nauczyć.
Zacząć od zera, jeśli to konieczne.
Stanął naprzeciwko nadpalonej okiennicy i skierował w jej stronę ostrze, trzymając nadgarstek zwrócony płasko w stronę ziemi. Wykonał trzy szybkie dźgnięcia i czubek miecza wydarł trzy kawałki drewna z ramy, jeden pod drugim. Warknął, skręcając dłoń i tnąc ku dołowi, rozcinając osmaloną przez ogień ramę na dwie części, posyłając w powietrze drzazgi.
Lepiej. Każdego dnia lepiej.
- Wspaniale – Stelios Lysotis stanął w drzwiach, na policzku miał kilka świeżych zadrapań. - Żadna okiennica w królestwie nie odważy się ci przeciwstawić - wyszedł na dziedziniec, trzymając dłonie złączone za plecami.
-
Nie kpij ze mnie – w kącikach ust Aylwarda zatańczył cień uśmiechu, gdy Baratheon uniósł miecz, kierując jego ostrze w sam środek głowy lyseńskiego łotrzyka.
- Wybacz, panie, chciałem jedynie upewnić się, że doszedłeś do siebie po nocnych ćwiczeniach z przyjaciółką z Reach.
-
Moje łóżko, moja sprawa. A ty? Doszedłeś do siebie po tym, jak pijany w sztok wypadłeś przez okno?- Skończyło się na kilku zadrapaniach.
-
Szkoda - Baratheon wsunął ostrze do pochwy, poprawiając ją odruchowo u pasa. -
Zrobione?- Już niedługo.
-
Nie żyje?- Już niedługo.
-
Kiedy?Stelios Lysotis z uśmiechem podniósł wzrok na kwadrat bladego nieba.
- Cierpliwość jest najważniejszą spośród cnót, panie Namiestniku. Pośpiech nie służy skuteczności.
-
Ale uda się?- Och, jak najbardziej. To będzie... mistrzostwo.
-
Chcę to zobaczyć.- Ależ oczywiście. Nawet w moich rękach śmierć bywa nieprecyzyjna, ale szacuję, że najlepszy moment nadejdzie gdy już dotrzemy do Końca Burzy. Jednak teraz stanowczo odradzam rozmów z naszym więźniem – Lyseńczyk odwrócił się, grożąc Baratheonowi palcem przez ramię. - No i postaraj się, żeby w stolicy nikt cię nie rozpoznał. Nasza współpraca dopiero się rozpoczęła.
/zt.