Wilgotne od zakrzepłej, gęstej krwi mięso ślizgało się w palcach, kiedy próbował nabić je na długi, żelazny szpikulec. Długa, cienka strużka juchy zdołała dotrzeć do nadgarstka, nim bękart przysunął się bliżej ognia, trzymając nad nim trzy równo wykrojone, różowe kawałki wołowiny. Od kominka biło przyjemne ciepło, które po chwili przesycone zostało wyraźną wonią pieczonego mięsa – zapach stał się na tyle intensywny, by do ust Watersa napłynęła ślinka i by to, co początkowo wyglądało jak niezbyt twarzowy szal, poruszyło się nagle i przeciągnęło z cichym sykiem.
Corlys uniósł wolną dłoń, muskając palcami zrogowaciały, długi łebek, który wyłonił się spod błoniastego, delikatnego skrzydła. Z nozdrzy buchnęła smużka siwego dymu, a ostre, przywodzące na myśl szpilki zęby klapnęły tuż obok ucha bękarta – Waters poruszył się nerwowo, po raz kolejny karcąc w myślach własną beztroskę; choć smok był wielkości kota, posiadał po stokroć wredniejszy charakter i dla własnej rozrywki (bądź z nienasyconego głodu) mógł odgryźć Corlysowi ucho. Bękart uniósł na wysokość oczu owiniętą kawałkiem materiału dłoń, w milczeniu obserwując, jak w jednym z miejsc bandaż zdołał przesiąknąć krwią. Ledwie wczoraj Dāerves postanowiła sprawdzić ostrość własnych zębów i zatopiła je w dłoni bękarta, tuż pod kciukiem – gdyby uścisk jej pyszczka był nieco mocniejszy, Waters byłby pierwszym okaleczonym przez smoka człowiekiem od ponad stulecia. Tym razem skończyło się na opatrunku i śladzie, który pozostawi godną osobnej opowieści bliznę, lecz Corlys nie miał złudzeń, że za kilka księżyców ugryzienie smoka będzie stanowić zagrożenie nie tylko dla palców i uszu. Długi, szorstki ogon, który Dāerves oplotła wokół szyi bękarta, poruszył się leniwie w prawo, w lewo i znów w prawo, by w końcu bezwładnie opaść na pierś Watersa. Corlys powoli obrócił mięso nad ogniem, marszcząc brwi za każdym razem, gdy ostre pazury smoka wbijały się w jego bark. Pomimo niecierpliwych, gadzich syknięć, mięso zsunął ze szpikulca dopiero wtedy, gdy było mocno przypieczone – pokrojona w kostki wołowina przyjemnie parzyła jego palce, kiedy uniósł ją nieco i… wbił weń zęby, odgryzając połowę. Na języku poczuł wyraźny smak dymu i gorzkawy dodatek w formie niewielkiej plamki spalenizny, która ustąpiła pod gęstą cieczą wypełniającą usta.
Krew.
- Sama widzisz, że cierpliwość popłaca.
Pozostała połówka kostki zniknęła w smoczym pyszczku – wystarczyło, by Corlys uniósł dłoń wyżej, a Dāerves porwała spomiędzy jego palców mięso i pochłonęła je natychmiast, głośnym skrzekiem domagając się kolejnego kawałka. Waters uśmiechnął się pod nosem wbrew swojej woli, gdy smok zaparł się o czubek jego głowy skrzydłami i wyciągnął chciwie długą szyję – bękart podniósł wysoko mięso, po czym wypuścił je z dłoni; w tym samym momencie Dāerves poderwała się jeszcze wyżej, tylnymi łapkami szorując po policzku Corlysa i wspinając się na jego głowę – choć drobne pazury zdołały zostawić na skórze twarzy krwawe pręgi, Waters nie poruszył się aż do momentu, w którym smok nie złapał mięsa i nie runął na posadzkę z zabawną niezgrabnością. Podczas gdy Dāerves pochłaniała ostatni kawałek wołowiny, Corlys wycierał okrwawiony policzek w bandaż, obserwując, jak niewielka istotka ślizga się po posadzce, by w końcu spocząć tuż obok kominka.
Ogień i krew.
Bękart bez słowa położył się tuż obok Dāerves, w tej jednej chwili pojmując, że jest jedyną osobą na świecie, która znajduje się tak blisko żyjącego smoka – smoka zwiniętego w kłębek jak śpiący pies, istotny emitującej niezwykłe ciepło i jednocześnie pragnącej ciepła, czegoś tak mistycznego, że wydawało się niemal nierealne.
- Nie gryź mnie więcej – obandażowana dłoń Watersa spoczęła tuż obok kruchego, pokrytego łuskami ciałka – ten ruch musiał zainteresować Dāerves, bo uniosła na chwilę łebek, przytknęła nozdrza do zakrwawionego materiału i wypuściła z nich malutką smużkę dymu, by w końcu położyć pyszczek na palcach bękarta. Kąciki ust Corlysa uniosły się lekko, kiedy oparł piekący, rozorany policzek o zimną posadzkę, spod na wpół przymkniętych powiek obserwując zasypiającego smoka.
Na całym znanym świecie nie było rzeczy dziwniejszej od tego duetu, który zajmował kawałek podłogi tuż przy płonących szczapach w kominku Sali Rzeźbionego Stołu.