Miasteczko Fairmarket zupełnie słusznie uchodziło za jedno z ważniejszych w Dorzeczu Tridentu. Chociaż niedorównujące Królewskiej Przystani, Staremu Miastu, czy nawet Białemu Portowi na dalekiej Północy, ale dla typowo wiejskiego Dorzecza był to nadal duży ośrodek handlowy. Miasto słynęło z jarmarków na które zmierzali chłopi ze wszystkich okolicznych wiosek i siół, przywożąc płody rolne, smołę, skóry, wosk i miód. Kupcy chętnie nabywali te dobra i jednocześnie przywozili własne na sprzedaż. Wszędzie roiło się od większych i mniejszych straganów, przy których zachwalano profesjonalne narzędzia rolnicze, zawsze potrzebną sól, tkaniny, przyprawy i inne dobra luksusowe, które tradycjnie produkowały miasta, a których wieś tradycyjnie nie umiała wytworzyć. Trudno było zobaczyć lepszy przykład symbiozy i zależności między miastem a wsią niż jarmark w niewielkim miasteczku. Ulice były zupełnie zapchane wozami i orszak Mallistera zmniejszony o część jego zbrojnych, odesłanych wcześniej z dyspozycjami utknął w straszliwym ścisku. Całe miasto nabrało specyficznego "jarmarcznego" zapachu, subtelnej mieszkanki przeróżnych wystawianych towarów zmagającej się z dwoma zapachami typowymi dla tłumów ludzi czyli smrodem gówna i kapusty. W połączeniu z typowym wrzaskiem zachwalających towary sprzedawców, bojowymi okrzykami bandy dzieciaków najwyraźniej odtwarzających jakieś dawne starcie i głośnymi achami dobiegającymi z ustronnej szopy sprawiało to wrażenie ograniętego pożarem burdelu.
Mallistera nie przywiódł tutaj jarmark. Wśród kupców na pewno znalazłoby się kilku z jego stron, ale jego celem od samego początku była słynna oberża pod "Gęsią i Gąsiorem" zasłużenie ciesząca się reputacją jednej z najlepszych gospód na Dorzeczu. Czy też może w Doline? Zmiana suwerena wprowadziła w okolicy pewien bezwład nazewniczy. Ale nazwy nazwami, a słynna zalewajka flisacka i jeszcze słynniejsza pieczona gęś, niezmiennie prezentowały się ze swojej najlepszej strony. Mallister zadbał, żeby cały alkierz był wyłącznie dla niego i jego przybocznych, więc nikt nie przeszkadzał dystyngowanemu siorbaniu wciąż gorącej zupy. Sielską chwilę kulinarnych rozkoszy przerwało dopiero pojawienie się młodego chłopka, w barwach Mallisterów, który wpadł do pomieszczenia z hukiem zaczepiając sulicą o próg drzwi. Trevet ledwo zdążył podnieść brew w wyrazie równie oburzonym co zaskoczonym, kiedy młodzieniec zaczął mówić.
- Ser, kupcy z Królewskiej Przystani mówią, że Quentyl Tully nie żyje! Podobno utopił się w Zatoce.
- Sam czy ktoś mu pomógł? - po chwili milczenia Trevet zdecydował się wybaczyć zbrojnemu nieoczekiwane wtargnięcie i zepsucie mu posiłku. - Tego jak to wypadło kupcom pewnie nie wiedzą za darmo, taka ich mać.
- Jakieś rozkazy? - następca ser Desmonda na stanowisku jego osobistego porucznika bardzo pragnął się wykazać aktywnością i energią. - Siodłać konie?
- Oczywiście ser. Proszę pospieszyć karczmarza i jego obiecaną gęś, otworzyć tu okno, bo robi się duszno, udać się do septu i w moim imieniu zamówić nabożeństwo żałobne, a później dać ludziom trochę wolnego, w tej właśnie koljności. Resztę dyspozycji wydam, gdy zjem.