Spotkamy się tam. Czekaj na mnie.Obudził się, gdy Rahim zamknął za sobą drzwi karczemnej zby z potępieńczym skrzypnięciem. Ten jasnowłosy mężczyzna o twarzy upstrzonej piegami, urodzony na Pograniczu, był jedynym Dornijczykiem, który pozostał u jego boku. Argiel obrócił się na plecy, jeszcze pełen snu wbijając spojrzenie jasnych tęczówek w stary sufit, który sprawiał wrażenie, że za moment się zawali. Ziewnął potężnie, po czym jego dłoń mimowolnie odnalazła drogę pod poduszkę wypełnioną gęsim pierzem. Serce zabiło mocniej, zaniepokojone pustką tam, gdzie winien leżeć zwitek pergaminu. Wielokrotnie już przez Dornijczyka przeczytany, wyobracany w palcach i niemal wycałowany; zaraz jednak palce odnalazły jego szorstką powierzchnię i Dayne mógł po raz wtóry przeczytać treść zapisanych nań słów, pochyłym, starannym pismem, niewątpliwie kobiecą dłonią.
Jane. JaneJaneJaneJane.Dźwignął się z siennika, przeciągając jak kot. Nie chciał trwonić czasu na sen – pragnął czym prędzej zjawić się w Dolinie, gdzie miał spotkać…
ją. Tę umiłowaną. Wyczekaną.
Swoją narzeczoną.
Jane Dayne, czyż nie brzmi to dobrze?***
Jak tu kurewsko zimno.Lodowaty szept jesiennego wiatru był dla Qorena istną torturą. Piaskowy rumak, którego dosiadał prychał wciąż niezadowolony, gdyż zamiast gorącego piachu, do którego przywykł, pod kopytami czuł jedynie zimną, twardą ziemię Rzecznego Traktu, za sobą zaś lekki wóz, do którego bynajmniej nie był przyzwyczajony Otaczające ich ziemie były obce, nieprzyjazne i bynajmniej nie urokliwe. W mniemaniu Sanda słońce zbyt rzadko wychylało się zza ciężkich chmur, z których w ostatnich dniach niemal nieustannie siąpił deszcz. Mężczyzna mocniej otulił się wilgotnym futrem, na które miejscowi rzucali pełne rozbawione spojrzenia i pogonił wierzchowca.
To dzisiaj, już niedługo.Czas mijał nieubłaganie.
Powoli. Nieznośnie powoli.
Mężczyzna miał wrażenie, że porusza się niemal żółwim tempem, że wciąż krąży w kółko i nie zbliża się do swego celu choćby o milę. Wszystko tutaj wyglądało tak samo. Tysiące identycznych drzew tonących w kurtynie delikatnej mgły, wszystko tak samo ponure i zimne. Sand był jednak cierpliwy. Wyjątkowo cierpliwy. Brnął więc przez chłodne, zgęstniałe od wszechobecnego smutku powietrze.
On był tutaj wszędzie. Przenikał go do głębi, aż do szpiku kości, wraz z jesiennym wiatrem.
Sand szczelniej otulił się futrem i pociągnął nosem, z zadowoleniem zauważając, że zapada już zmierzch.
A więc to już blisko.Do karczmy Na Rozstaju Dróg przybył zbyt wcześnie.
Nie szkodzi, nic nie szkodzi, myślał rozglądając się wkoło, czujnym spojrzeniem poznając teren wokół. Chmury rozpierzchły się na ciemnym niebie, pozwalając tarczy księżyca lśnić tej nocy niepojęcie mocno. Sand na chwilę przystanął w miejscu, spoglądając w obce niebo, w inne gwiazdy, nagle odczuwając podniecenie, rodzące się w szerokiej piersi. Oblizał spierzchłe z pragnienia usta i przełknął ślinę, nim ukrył twarz za wełnianym szalem, gdy zaś wkroczył do oberży, gdzie jedynym źródłem światła był blask kilku świec oraz trzaskający radośnie ogień w palenisku, usiadł przy stole, żądając od grubego karczmarza jedynie
ale. Izba była niemal pusta. Jedynie na najdłuższym stole spał tłusty, wędrowny rycerz, zaś miejscowa dziwka cerowała własną wełnianą pończochę, kiwając się w przód i w tył. Żona oberżysty, wychudła i pomarszczona kobieta z jesienią we włosach, dobiegająca czterdziestego dnia imienia, czyściła kufle i niemal potknęła się o własne nogi, gdy w izbie znalazło się dwóch kolejnych, szlachetnie wyglądających gości.
Krzątała się jak mrówka, przynosząc im dzisiejszego jeszcze chleba i potrawki z dużą ilością cebuli, nalewając najlepszego i nawet nierozrzedzonego wodą
ale. Zgięła się niemal wpół, gdy przyszło do zaprowadzenia dwóch mężczyzn do jednej z kilku komnat. Później zaś zasnęła, ściskając w dłoniach trzy złote smoki, składając na nich wcześniej tak czule pocałunki, jakich nie zaznał nawet jej pan mąż, tłusty obibok jeden.
Qoren zaś wciąż czekał.
Czekał cierpliwie. To była pierwsza część jego zadania.
Dopiero w momencie, gdy nastała godzina wilka, dźwignął się z miejsca, wymijając pochrapującego oberżystę i wspiął się po schodach, trzymając świecznik w dłoni. Pchnął pierwsze drzwi, lecz ani drgnęły. Podobnież stało się z drugimi, dopiero trzecie skrzypnęły cicho ukazując wnętrze komnaty, której mrok rozdzierał księżycowy blask, wpadający przez brudną okiennicę.
Rahim stał w jego świetle, pochylając się nad swą… ofiarą? Towarzyszem. A przynajmniej dotychczasowym towarzyszem, który miał go za przyjaciela. Gdzieś na podłodze leżał ciężki kawał żelastwa, które zaliczyło bliskie spotkanie z głową Argiela Dayne, spoczywającego teraz na zgniłych deskach, ze skrępowanymi nogami oraz rękami.
-Zadziwiasz mnie. – wyszeptał Qoren, dostrzegając, że do czasu jego przybycia Dornijczyk z Pogranicza udawał, że gra z nieprzytomnym w kości.
Jeden chwycił szlachetnie urodzonego rycerza za ręce, drugi zaś za nogi, wcześniej owijając zakładając mu na głowę lniany worek. Nie upłynął kwadrans, a ciało Dornijczyka znalazło się na wozie.
-Jadę w inną stronę. Zrób to sam. – stęknął Rahim, zarzucając na ciało Argiela spory kawałek ciemnego płótna.
-Strach się obleciał? – zakpił Sand, siadając ja miejscu woźnicy i ujmując w dłoń bat.
Podniecenie w nim buzowało, oto skończył się bowiem czas jego włóczęgi po północy. Wreszcie to zrobi. To, co musi.
To, co powinien.
To, co każdy Dornijczyk na jego miejscu powinien uczynić.
Czyż nie powinienem obawiać się bandytów?, zakpił w myślach, smagając konia batem boleśnie, by przeszedł w galop, nie zważając na ewentualne… niedogodności jego pasażera, którego dźwigał sam, gdy dotarli już na miejsce. Opuszczonej chaty, stojącej kilka mil od traktu na północny wschod, w gąszczu lasu, gdzie już przed laty zawalił się dach. Jedynymi mieszkańcami były zapewne jedynie wiewiórki, sądząc po zgromadzonych w kącie pustych skorupkach po orzechach.
Sand ciąnął rycerza za skrępowane nogi, którymi próbował wierzgać, już przebudzony.
I absolutnie przerażony.
Qoren nie spieszył się jednak z wyjaśnieniem. Wcale nie zamierzał tego uczynić. Delektował się tą chwilą, tą… nienawiścią. I przewagą, nią przede wszystkim. Spokojnym krokiem ruszył do wozu, gdzie spoczywał jeszcze skórzany worek, wypełniony kilkoma niezbędnymi do całego przedstawienia narzędziami.
Nienawiść to ciekawe uczucie, w gruncie rzeczy dobre. Czuję, że żyję. To obojętność jest nieludzka.Jeden ruch, a Argiel Dayne znów mógł swobodnie oddychać, pozbawiony lnianego worka na głowie. I właśnie wtedy… umilkł. Co mógł powiedzieć?
O co mógł zapytać? Dlaczego?
Doskonale wiedział dlaczego.
A co więcej – w głębi duszy się tego spodziewał.
Pobladł wyraźnie, spoczywając na zmarzniętej ziemi, w blasku pochodni i uspokoił się na moment, przestając wierzgać i wyrywać się jak złowiona ryba.
-Błagam, nie rób tego.
W jego fioletowych tęczówkach odbiło się stalowe, długie ostrze, dzierżone przez Sanda, polerowane teraz z niezwykłą pieczołowitością. Na wąskich ustach Dornijczyka wykwitł brzydki, pełen kpiny uśmiech. O, tak, czekał na te słowa. Lubił, kiedy błagali.
Nienawiść to dobre uczucie. Gorące, solidne, pewne. Nie znam nic pewniejszego, jedyne uczucie, na którym człek się nie zawiedzie.-Mój kuzyn, Aart Lannister, odnalazł złoto. Najprawdziwsze złoto. Dostaniesz tyle, ile zapragniesz, tylko błagam...
Sand przerwał na chwilę, by spojrzeć z pogarną na rycerza i splunąć mu prosto w twarz.
-Wolałbym spędzić noc w łożu pełnym skorpionów.
Wstał z miejsca, by nachylić się nad szlachetnie urodzonym Argielem i boleśnie wygiąć mu rękę, choć nie bez trudu. W nim bowiem na nowo narodziła się wola walki, bądź, co bardziej prawdopodobne, instynkt przetrwania. Chęć życia szalała w nim jak przerażona ważka, która wpadła do naczynia i nie mogła się wydostać, pełna paniki.
-Książę przesyła swoje pozdrowienia. – wyrzekł jeszcze Sand, nim pewnie i niemal z czułością ujął ostrze, którym chłopi w Dorzeczu cięli drewno.
Musiał się jednak zatrzymać, zapominając o jednej istotnej rzeczy. Widok skóry, którą plami krew był jednym z piękniejszych obrazów, jakie mógł sobie wyobrazić. Wyjął więc zza pasa sztylet i rozciął Argielowi koszulę, zaraz zdzierając z niego jej strzępy. Błagania Argiela przeszły w krzyk rozpaczy i szaleńczą walkę z tym, co już nieuniknione. Wzywał Pana Światła, wzywał Siedmiu i każdego innego boga, a czas dłużył się w nieskończoność, gdy zrozpaczone spojrzenie fioletowych tęczówek obserwowało w panice każdy ruch Qorena, który wreszcie… rozpoczynał właściwą część tego spotkania.
Myślał, że dotychczas Argiel krzyczał głośno, lecz…. Słono się mylił. Gdy tylko ostrze przecięło skórę lewego ramienia, a Qoren piłował dalej, chcąc dotrzeć do kości i jeszcze dalej, pieczołowicie, energicznie i z pasją. Wszystko to musiało trwać szybko, skończyć się prędko, nim się wykrwawi. Nie mógł wszak umrzeć zbyt szybko.
Sand dźwignął się z kolan, przecierając dłonią policzek i pozostawiając nań krwawy ślad. Jucha była już wszędzie, a krąg kałuży poszerzał się z każdą sekundą. Dayne skręcał się z bólu, błagając o łaskę, jaką była śmierć.
Qoren jednak nie zamierzał mu jej ofiarować. Nie tak szybko. Wychował się wszak w cieniu murów Hellholt i niektórzy powiadali, że bogowie wyszarpali z najgłębszego dna siedmiu piekieł.
Obszedł Ariela, a krew zachlupotała mu pod stopami. Niemal się nie potknął, gdy nachylał się, by pozbawić rycerza prawej nogi. Tym razem wolniej, z nieodłącznym, enigmatycznym uśmieszkiem błąkającym się na wargach i sięgającym samych ciemnych oczu, w których odbijał się blask pochodni.
Na bladych policzkach Argiela krew mieszała się z łzami, a ust wyrywało się na przemian krzyk, zawodzenie i błagalny jęk. Pragnął jedynie, by to się skończyło. Teraz, jak najszybciej. Obraz Jane oddalał się prędko jak spłoszony królik, znikał za kurtyną mgły.
Czekam tam na Ciebie.Zbliżał się świt. Niebo na zewnątrz jęło blednąć, a mrok nocy odchodził w niepamięć. Sand wyjrzał przez okno i skrzywił się z oburzeniem.
Nie dam dożyć mu świtu, nie ujrzy słońca. Odłożył ostrze i chwycił Argiela za lewe ramię i włosy, podnosząc go z trudem i rzucając na płaski, wcześniej przygotowany kamień, gdzie ułożył jasną głowę Dayne’a. Odwrócił się na moment, by wyciągnąć z leżącej na ziemi pochwy półtorak i ujął rękojeść obiema dłońmi, unosząc miecz wysoko.
-
Niechże stracę. – wyszeptał, chyba bardziej do siebie, niźli swej ofiary.
Wystarczył jeden ruch, by pozbawić Dornijczyka życia. Wraz z jego głową, o lodowatą ziemię uderzyła hańba, jakiej dopuścił się jego ród oraz marzenie o Jane, która miała na niego przecież czekać. W karczmie podobnej do tej, zaledwie cztery dni drogi stąd.
Tylko cztery dni.
Qoren nie trwonił więcej czasu. W gruncie rzeczy nie przepadał za zamachem juchy martwego człowieka – jedynie ta świeża pachnęła słodko i słono zarazem. Nim na dobre wzeszło słońce, on podążał już traktem, tym razem siedząc w niewygodnym siodle z workiem u boku, gdzie wygodnie spoczywała głowa Argiela Dayne.[/b][/b][/b]