a
IndeksLatest imagesRejestracjaZaloguj
Starfall - Page 3



 

 Starfall

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : Previous  1, 2, 3
AutorWiadomość
Aries Dayne

Aries Dayne
Nie żyje
Skąd :
Starfall
Liczba postów :
159
Join date :
14/08/2013

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyWto Sie 20, 2013 5:23 pm

First topic message reminder :

Starfall - Page 3 Starfall

Na dalekim południu, nieco bliżej ziem podlegających Tyrellom, a dalej od egzotycznych Martellów, przy ujściu rzeki Torentine swoje miejsce znalazła siedziba rodu Dayne - Starfall. Wygląda dość bajkowo i bardziej pasowałby do Reach niż piasczzystego Dorne. Może wlaśnie dlatego, że znajduje się na pograniczu wygląda tak, a nie inaczej?
Białe ściany spod których przebija się miejscami beż, czerwonawe pokrycie dachu, dość spore okna i wieża, która wybija się ponad inne. Palestone Sword. To właśnie tam w tej chwili mieszka młody dziedzic, Aries Dayne.
W środku zachowano również styl Reach - jasne ściany, także jasne i zimne podłogi, dużo dywanów oraz świec. Senior rodu przyjmuje interesantów w wielkiej sali, która znajduje się niedaleko Palestoen Sword. Siostry i bracia mają swoje kwatery kolejno po prawej i lewej stronie sali. Niewielki sept znajduje się w ogrodach za zamkiem - jest w tej chwili używany głównie przez lorda Lancela, matka zaszczepiła dzeiciom wiarę w Pana Światła.
Otoczone górami i znajdujące się w dolinie Torentine Starfall jest dobrym punktem obronnym. Rzeczywiście trudno się do niego dostać - droga przez góry jest dość ciężka, choć zawsze można skorzystać z transportu rzecznego. Ró Spadającej Gwiazdy jest niezwykle gościnny i z chęcią wita (prawie) każdego przybyłego.
Powrót do góry Go down

AutorWiadomość
Valar Dohaeris

Valar Dohaeris
Nie żyje
Liczba postów :
139
Join date :
10/04/2013

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyCzw Maj 07, 2015 10:37 pm

Był wieczór i salę audiencyjną omiatał litościwy wietrzyk. Ser Bernard oparł się o ścianę przy oknie, przyglądając się cieniom, które przykrywały miasto w dole.
Lord Dayne kazał mu czekać.
Próbuje dać mi do zrozumienia, że wciąż tu rządzi, cokolwiek może twierdzić całe Siedem Królestw.
Ale sam ser Bernard nie miał nic przeciwko temu, by przez chwilą trwać w bezruchu. Miał za sobą męczący dzień. Włóczęga po mieście w obezwładniającym upale, oglądanie obwałowań, bram, oddziałów wojska. Zadawanie pytań.
Pytań, na które nikt nie udziela satysfakcjonujących odpowiedzi.
Pulsowało mu w nodze, plecy bolały, dłoń była obtarta od opierania się o nagrzany od słonecznych promieni mur.
Ale nic gorzej niż zwykle. Wciąż stoję. Niezły dzień, zważywszy wszystko.
Obwałowania już pogrążyły znaczną cześć nędznych budynków dolnego miasta w głębokim mroku, a cienie wysokich wież rodowej siedziby rodu Dayne rozciągały się na dachach górnego miasta i wspinały po lśniącej tafli ciemnej niczym smoła zatoki. Wzgórza na stałym lądzie stały się zaledwie odległym zarysem, pełnym ciemnych zakątków.
I rojących się od żołnierzy Księcia Dorne, pomyślał ponuro ser Bernard, od dobrego tygodnia oficjalnie dowodzący obroną miasta i odbierający tą jakże zaszczytną funkcję nieudolnemu krewnemu Lorda Dayne.
Obserwują nas bez wątpienia, tak jak my obserwujemy ich. Patrzą, jak kopiemy nasze rowy, łatamy nasze mury, podpieramy nasze bramy.
Kąciki ust liczącego czterdzieści dwa imienia mężczyzny wykrzywiły się w ponurym uśmiechu, kiedy półmrok musnął wody Torentine, zwiastując o nieuchronnie zbliżającej się nocy.
Zastanawiam się, jak długo jeszcze nam na to pozwolą.
Ser Bernard ruszył ostrożnie wzdłuż kamiennego muru, starając się zwalczyć pulsujące, przykre uczucie zrodzone w plecach i powoli rozpełzające się po całym ciele.
Ile jeszcze czasu upłynie, nim słońce dla nas zajdzie?

***

W holu było ciemno, ale po schodach spływał strumień światła z góry, a balustrady rzucały na drewnianą podłogę dziwny, rozrzedzony cień. Ser Willem Dayne wskazał kondygnację stopni, Sevren zaś skinął głową i ruszył na palcach w tamtą stronę, trzymając się blisko ściany. Wydawało się, że upłynął wiek, nim tam dotarł.
Trzeci stopień zaskrzypiał pod jego ciężarem. Ser Willem skrzywił się odruchowo, Sevren zastygł w miejscu. Czekali, nieruchomi jak posągi. Z góry nie dobiegł żaden dźwięk. Dayne znów zaczął oddychać. Sevren ruszył powoli przed siebie, krok za krokiem, ostrożnie i delikatnie. Kiedy dotarł niemal na szczyt schodów, wyjrzał ostrożnie za narożnik, przyciskając plecy do ściany, potem pokonał ostatni stopień i zniknął bezgłośnie.
Ser Willem obrócił się ku drzwiom wejściowym i zaczął je zamykać z najwyższą ostrożnością. Dopiero gdy się zatrzasnęły, puścił ostrożnie gałkę, by zamek zaskoczył cicho.
- Pewnie zechcesz to zobaczyć, panie.
Willem drgnął na niespodziewany dźwięk tych słów, obracając się gwałtownie; plecy przeszyło mu nagłe ostrze bólu. U szczytu schodów, opierając dłonie na biodrach, stał Sevren. Odwrócił się i ruszył w stronę światła.  Z otwartych drzwi na końcu korytarza wylewało się blask świecznika i Dayne pokuśtykał w tamtą stronę. Przystanął, przekroczywszy próg, by złapać oddech po wyczerpującej wspinaczce.
Niech mnie diabli, ale bałagan.
Ze ściany wyrwano szafkę na książki, podłoga była usłana woluminami, zamkniętymi i otwartymi. Na biurku leżał przewrócony kieliszek wina, porozrzucane na blacie papiery przypominały mokre czerwone szmaty. Rozbebeszone łóżko, pościel zerwana do połowy, poduszki i materac pocięty, wyłażące ze środka pierze. Szafa była otwarta, jedno ze skrzydeł kołysało się na zawiasach, wyrwane niemal do połowy. W środku wisiało kilka podartych ubrań, ale większość wylądowała na podłodze, tworząc bezładnym stos.
Pod oknem, na plecach, leżał przystojny młody człowiek; był blady, miał otwarte usta i spoglądał w sufit. Zwrot „podcięto gardło” wydawał się w tym wypadku żałośnie nieadekwatny, gdyż zostało ono poderżnięte tak brutalnie, że głowa trzymała się dosłownie na strzępach skóry. Wszystko wokół było zachlapane krwią - poszarpane odzienie, rozdarty materac, zwłoki. Na ścianie widniały rozmazane krwawe odciski dłoni, znaczną część podłogi zakrywała szkarłatna kałuża, wciąż mokra.
Zabito go dziś wieczór. Być może przed zaledwie kilkoma godzinami. Być może nawet przed paroma minutami.
- Nie wydaje mi się, by zechciał odpowiedzieć na nasze pytania - zauważył Sevren.
- Nie. – ser Willem wodził wzrokiem po tym pobojowisku. - Myślę, że po prostu nie żyje. Ale jak się to stało?
- Trucizna? – Sevren zacmokał cicho, wpatrując się w swego towarzysza. Przybyli tu wyłącznie po człowieka podejrzanego o spiskowane z Martellem…
… i rzeczywiście – odnaleźli go.
Martwego.
- Najwyraźniej. Ale jak nasza trucizna dostała się do środka?
Ser Willem ruszył w głąb pokoju, starając się nie dotykać stopami kleistej krwawej masy i pierza.
- Zobaczyła płonące świece, tak jak my. Weszła przez okno na dole. Wspięła się cicho po schodach. - Dayne odwrócił końcem buta rękę trupa. Kilka kropel krwi z szyi, ale żadnych obrażeń na kłykciach czy palcach. Wyciągnął głowę i przyjrzał się ziejącej ranie. - Pojedyncze, potężne cięcie. Prawdopodobnie za pomocą noża.
- Aż prysnął jak z fontanny. - zauważył Sevren.
- I oto brakuje nam jednego spiskowca. - dodał w zamyśleniu ser Willem. Na korytarzu nie było śladów krwi.
Nasz człowiek bardzo się starał, by nie ubrudzić sobie stóp podczas przeszukiwania pokoju, bez względu na to, jaki panuje tu bałagan. Nie odczuwał gniewu ani strachu. Traktował to jak pracę.
- Zabójca był profesjonalistą. - mruknął. - Zjawił się tutaj z zamiarem dokonania morderstwa. Potem być może zadał sobie trochę trudu, by upozorować włamanie, kto wie? Tak czy inaczej ser Bernard nie będzie uszczęśliwiony tym trupem. – Willem Dayne potoczył zmęczonym spojrzeniem po wnętrzu komnaty. - Kto jest następny na liście?

* * *

Tym razem doszło bez wątpienia do walki. Chociażby jednostronnej.
Liczący czterdzieści dni imienia mężczyzna leżał na boku, twarzą do ściany, jakby zażenowany z powodu pociętej i podartej koszuli nocnej na swym ciele. Miał na przedramionach głębokie rany. Starał się na próżno osłonić przed ostrzem. Pełzł po podłodze, zostawiając za sobą krwawy ślad na wypolerowanym drewnie. Starał się uciec.
Na próżno.
Cztery zadane nożem, ziejące rany na plecach były końcem tego człowieka.
Willem Dayne poczuł, jak drga mu twarz, gdy spoglądał na skrwawione zwłoki.
Jedno ciało to być może przypadek. Dwa ciała to już spisek.
Poruszył niespokojnie powiekami.
Ktokolwiek to zrobił, wiedział, że się zjawimy, orientował się doskonale kiedy i po kogo. Wyprzedza nas o krok. Wydaje się bardziej niż prawdopodobne, że nasza lista zdrajców stała się już listą trupów.
Zza pleców ser Willema dobiegł skrzypiący dźwięk. Dayne obrócił gwałtownym ruchem głowę; szyję przeszył mu paroksyzm bólu. Tylko otwarte okno, poruszane wiatrem.
Spokojnie. Spokojnie, zastanów się nad tym.
- Zdaje się, że szacowny Książę Dorne już zaczął porządki domowe.
- Jakim cudem się dowiedział? – mruknął Sevren.
Rzeczywiście, jak?
- Musieli widzieć listę ser Bernarda albo się dowiedzieli, kto na niej jest.
- A to oznacza... - Willem oblizał bezzębne dziąsła. - Ktoś w szeregach dowództwa się rozgadał.
Ten jeden raz oczu Sevrena nie rozjaśnił uśmiech.
- Boisz się?
- Nie jestem zadowolony, to pewne. – ser Dayne wskazał głową zwłoki. - Nóż w plecach nie jest częścią mojego planu.
- Ani mojego, wierz mi, Willemie.
Żaden z nich nie miał pojęcia, że śmierć dwóch rzekomych spiskowców miała... jedynie odwrócić uwagę od prawdziwego problemu.
Problemu złożonego z kilku tysięcy uzbrojonych po zęby żołdaków Słonecznej Włóczni.

    Kolejka rozgrywki przedstawia się w następujący sposób: Edric Martell, Harmen Uller, Qoren Sand, Mistrzy Gry.
    Posty nie muszą być długie, najważniejsze, by wyraźnie dotyczyły podjętych działań i pozwoliły MG na kolejne podsumowania po tej rundzie. Ważne! W Strefie Chlora wykonany został rzut dotyczący miecza Dawn - jego wyniki poznacie jednak w nadchodzącym poście Mistrza Gry.
Powrót do góry Go down
Edric Martell

Edric Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
148
Join date :
03/05/2013

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptySob Maj 30, 2015 1:29 pm

Po równinie pełzły pierwsze promyki brzasku. Leciutka poświata pod podszewką strzelistych chmur i na krawędziach prastarych kamieni, mętny blask gdzieś nad wschodnim horyzontem. Coś, co człowiek rzadko oglądał, dziewicza szara promienność, lub coś, co Edric Martell rzadko oglądał. Gdyby był w Słonecznej Włóczni, to spałby teraz kamiennym snem w ciepłym łóżku, w czterech ścianach swojej komnaty, gdzie nic by mu nie groziło.
Ale tej nocy żaden z Dornijczyków oblegających nie zmrużył w nocy oka. Spędzili te długie zimne godziny w milczeniu, na wietrze, wypatrując w ciemnościach równiny jakichś kształtów i czekając. Czekając na świt.
Martell popatrzył niepewnie na wschodzące słońce - niebo przybiera barwę niezdrowego, alchemicznego fioletu, poznaczonego żyłami paskudnych szarych chmur. Pośród ciężkiego brzasku rozlega się chór brzęków i stukotów. Ludzie w zbrojach, opuszczane włócznie, dobywane miecze, krzyki przekazywane od człowieka do człowieka, od oddziału do oddziału. A ponad tym wszystkim wznoszące się nieubłaganie ku niebu chorągwie ze słońcem przebitym włócznią; ich materiał łopotał na ciągnącym znad morza wietrze, zakręcał proporce wokół strzelistych drzewców, a następnie podrywał je do wściekłego furkotu, który wzbijał się ponad rosnącym zgiełkiem obozu.
Książę Dorne zmarszczył w zamyśleniu czoło. Przyszło mu do głowy, że prawdę powiedziawszy, spędzał całe tygodnie swojego życia na ostrzeniu broni, którą akurat nosił. Każdej nocy, na szlaku, kiedy posiłek dobiegł końca, ludzie siadali i zajmowali się swoim uzbrojeniem – stal tarła o metal i kamień, połyskując w świetle ognisk. Ostrzenie, czyszczenie, polerowanie, sprawdzanie. Włosy mogły być oblepione błotem, skórę mogła pokrywać skorupa zastarzałego potu, odzienie mogło roić się od wszy, ale broń zawsze musiała lśnić jak księżyc w nowiu. Wojownik, który nie czyści i nie przygotowuje oręża, jest głupcem. Mimo wszystko, człowiek nie ginął dlatego, że o niego dbał, podczas gdy mógł zginąć dlatego, że tego nie robił.
Rozległ się syk metalu ocierającego się o skórę, stukot drewna i brzęk stali. Edric w milczeniu przyglądał się, jak Yrmen Sand sprawdza cięciwę swego łuku i lotki na strzałach. Przyglądał się, jak Tywen znad Zielonej Krwi przesuwa kciukiem po ostrzu ciężkiego miecza. Przyglądał się, jak Dewan wyciera stal topora i wpatruje się w jej krawędź wzrokiem łagodnym i miękkim jak u kochanka. Przyglądał się, jak Alwyn z Vaith zaciska rzemienie na swojej tarczy i tnie w powietrzu ostrzem, które rzucało metaliczne błyski.
Martell westchnął, zacisnął ochraniacze na lewym nadgarstku i sprawdził drzewce swej włóczni, szukając na nim pęknięć. Upewnił się też, że wszystkie noże są na swoim miejscu. Noży nigdy za wiele, jak powiedział mu kiedyś Trystane, on zaś wziął to sobie do serca. Spojrzał na Mathysa, który sprawdzał niewprawnymi dłońmi swój krótki miecz; chłopak poruszał nerwowo ustami i miał oczy wilgotne ze strachu. Wszyscy byli brudni, poznaczeni bliznami i skupieni, a ich twarze porastał gęsty zarost; Książę nie dostrzegł w nich strachu, nawet śladu, ale nie miał się czego obawiać – różni ludzie zachowują się różnie, jak powiedział mu kiedyś Trystane; trzeba najpierw odczuwać lęk, by potem znaleźć odwagę.
To Edric również wziął sobie do serca.
Gdzieś na samej krawędzi mroku zamigotał Qoren Sand, natychmiast znikając w szarówce świtu - Książę odprowadził bękarta wzrokiem, zachowując na twarzy dziwny wyraz, który mógł w jego przypadku uchodzić za uśmiech. Zaraz po tym znów wlepił spojrzenie w ogień i oblizał wargi – wszak najważniejsze, że w duchu uśmiechał się szeroko.
Drobne gesty i czas. Tak zamierzał tego dokonać.
Otaczające ich kamienie były zimne i martwe, powietrze nieruchome i też martwe, nawet dźwięki towarzyszące przygotowaniom wydawały się stłumione i pozbawione życia. Śmiech utkwił Martellowi w krtani, gdy by niemal pewien, że w głosie jednego ze swych ludzi usłyszał zdrową, racjonalną ironię.  
– Jak wygląda bitwa?
Ciche, drżące pytanie mogło zostać zadane przez wyłącznie jednego człowieka.
Nie, raczej dziecko.
Bitwy są jak ludzie. Nie ma dwóch takich samych. – Książę Dorne przesunął spojrzeniem po bladej twarzy Mathysa Sanda; bękart kurczowo zaciskał palce na lejcach, wbijając ciemnozielone tęczówki w obojętną maskę twarzy Martella.
– Co przez to rozumiesz?
Z piersi wyrwało się ciche westchnięcie, gdy Edric odprowadził wzrokiem jednego z dowódców, który przemknął pomiędzy równymi rzędami żołnierzy.
Wyobraź sobie, że budzisz się w środku nocy i słyszysz łomot i krzyki; gramolisz się z namiotu prosto w burzę piaskową z opadającymi spodniami i widzisz wokół siebie ludzi, którzy zabiją się nawzajem. Mrok rozprasza tylko blask księżyca, nie wiesz, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, i nie masz w ręku broni.
Po pobladłej twarzy Sanda przemknął niezdrowy cień.
– Można się pogubić.
Bez wątpienia. Albo wyobraź sobie, że czołgasz się w błocie, między depcącymi ziemię butami, próbując uciec, ale nie wiesz dokąd, ze strzałą w plecach albo pociętym od miecza tyłkiem, piszcząc jak świnia i czekając, aż przebije cię włócznia, której nawet nie zobaczysz.
Dotychczas zaciśnięte na lejcach dłonie poluźniły nieco uchwyt, zdradzając rosnące… przerażenie? Jego oznaką było bez wątpienia zielone spojrzenie, przesycone narastającą paniką.
– Bolesne. – wychrypiał cicho Sand, obserwując jak Książę wskazuje dłonią na jedne z trebuszy, pełznący powoli ku wciąż pogrążonym we śnie murom Starfall.  
I to bardzo. Albo wyobraź sobie, że stoisz w kręgu tarczy, nie większym niż dziesięć kroków wszerz, a te tarcze trzymają ludzie drący się na całe gardło. W kręgu stoisz tylko ty i jeszcze jeden człowiek, a ten człowiek to najtwardszy drań w całym Dorne, i tylko jeden z was wyjdzie z tego żywy.
Niewiele brakowało, by Mathys Sand zsunął się z siodła omdlały.
Naprawdę niewiele.
Właśnie. Podoba ci się choć trochę to, o czym mówiłem?
Bękartowi się nie podobało.
Uważam, że nieustraszoność to sprzymierzeniec głupca. – podjął po chwili milczenia Martell, kątem oka dostrzegając, iż przebywający najbliżej porzucili swe rozmowy, wsłuchując w słowa Księcia. - Jedyni ludzie, którzy nie odczuwają strachu, to martwi albo tacy, którzy niedługo będą martwi, najprawdopodobniej. Strach uczy rozwagi i szacunku dla przeciwnika, a także unikania niebezpieczeństw zrodzonych z gniewu. Wszystko na swoim miejscu, wierz mi. Strach może ci ocalić życie, a to jest najlepsze, na co można mieć nadzieję w walce. Każdy człowiek, który jest cokolwiek wart, czuje strach. Liczy się to, jaki z niego zrobisz użytek.
Alwyn z Vaith odkaszlnął cicho, obracając w dłoni włócznię.
– Bać się? Taka jest rada?
Na ustach Martella wykwitł cień uśmiechu, kiedy przeniósł spojrzenie na ogorzałego od słońca oraz wiatru Dornijczyka.
Moja rada to znaleźć sobie dobrą kobietę i trzymać się z dala od tego krwawego zajęcia, i naprawdę szkoda, że nikt mi tego nie powiedział dziesięć lat temu. – dłonie Księcia poklepały lekko inkrustowaną pochwę miecza, gdy zerknął ponownie na Sanda. – Ale jeśli tkwisz już na jakiejś wielkiej równinie pośrodku przeklętej pustki i nie możesz nic z tym zrobić, to są trzy zasady, których przestrzegałbym w walce. – Martell odsłonił zęby w uśmiechu, dostrzegając na twarzy bękarta przebłysk… nadziei?
- Po pierwsze zawsze staraj się z wszystkich sił wyglądać na tchórza, słabeusza albo głupca… bądź wszystkich na raz. Milczenie to najlepsza zbroja wojownika, zaś twarde spojrzenia i harde słowa nigdy jeszcze nie wygrały bitwy, ale kilka przegrały.
Edric wiedział, że przynajmniej połowa jego ludzi całe swoje życie oparła na przekonaniu, że należy sprawiać wrażenie najmądrzejszego, najsilniejszego, najszlachetniejszego. Pomysł, by wyglądać na kogoś gorszego, niż się jest w rzeczywistości, wydawał się im… uwłaczający.
Aż do dzisiaj.
Po drugie nigdy nie traktuj przeciwnika lekceważąco, choćby nie wiem, jak tępy się wydawał. Traktuj każdego człowieka tak, jakby był dwa razy mądrzejszy, dwa razy silniejszy i dwa razy szybszy od ciebie, a będziesz tylko mile zaskoczony. Szacunek łatwo okazywać, a nic nie zabija człowieka tak szybko, jak zbytnia pewność siebie.
Martell poruszył się niecierpliwie na siodle, czujnie obserwując zarys czterech trebuszów zastygających na linii horyzontu w odległości nie większej niż trzystu pięćdziesięciu jardów od murów miasta.
Po trzecie obserwuj swego przeciwnika tak uważnie, jak to tylko możliwe i słuchaj opinii, jeśli ktoś chce się nimi z tobą podzielić, ale jak już wbijesz sobie do głowy jakiś plan, to trzymaj się go i nie pozwól, by cokolwiek cię od niego odwiodło. – Książę skinął lekko głową w stronę giermka, który natychmiast sięgnął po hełm, podając go Martellowi. - Kiedy nadchodzi czas działania, uderzaj, nie oglądając się za siebie. Nic nie zastąpi doświadczenia; trzeba to zobaczyć na własne oczy i poznać na własnej skórze, ale staraj się ćwiczyć w tym, co ci powiedziałem, a będziesz w połowie drogi, by pokonać każdego, jak sądzę.
– W połowie drogi? A ta druga połowa? – Mathys Sand wbił spojrzenie w Księcia, najwyraźniej oczekując prostego przepisu na zwycięstwo… ale Martell wzruszył jedynie ramionami, wysuwając na dwa cale miecz z pochwy.
Szczęście.

***

Armia Słonecznej Włóczni nadchodziła wraz z pierwszymi promieniami poranka powoli, w pięciu potężnych czworokątach, dwa z przodu, trzy z tyłu, pokrywając cały pas lądu rozciągający się pomiędzy Starfall a górskim wąwozem. Poruszali się w idealnym szyku, w takt głuchego walenia bębnów, szereg za zwartym szeregiem, łoskot ich kroków przypominał odległe grzmoty, które nocami nawiedzają niespokojne wybrzeża Ziem Burzy. Słońce wessało już wszelkie pozostałości nocy i powoli jęło świecić jasnym blaskiem na tysiącach hełmów, tysiącach tarcz, tysiącach mieczy, połyskliwych grotach strzał, zbrojach. Las błyszczących włóczni, dążących uparcie do przodu. Bezlitosna, niezmordowana, niepowstrzymana fala ludzka.
Ponad maszerującą rzeszą żołnierzy chwiało się łagodnie pięć wysokich pali, na nich zaś powiewały chorągwie przedstawiające słońce przebite włócznią.
Przed mrowiem żołnierzy majaczyła niewyraźna kolumna wielkich szkieletów, ledwie widoczna w połyskliwej mgiełce i chmurach kurzu wzbijanego przez maszerujące buty. Tu i ówdzie dostrzec można było długie pnie, sterczące na wszystkie strony jak nogi pająka, wokół którego toczą się wozy załadowane nierównymi bryłami kamiennych pocisków.
Trwający na murach Starfall żołnierze w brutalny, bezwzględny sposób zostali uświadomieni, iż okres nieznośnego oczekiwania dobiegł końca dokładnie w momencie, w którym powietrze przeszył głuchy, ponury dźwięk rogu, dobiegający od strony armii dornijskiego księcia…
… później zaś kolejny, tym razem rozbrzmiewający w mieście i mogący oznaczać tylko jedno.
Początek końca.
Powrót do góry Go down
Harmen Uller

Harmen Uller
Dorne
Skąd :
Dorne, Hellholt
Liczba postów :
87
Join date :
15/10/2014

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyNie Cze 14, 2015 4:29 pm

Pokład skrzypiał i przesuwał się pod jego stopami, płótno żaglowe łopotało łagodnie, ptaki morskie krakały i wołały w słonym powietrzu wysoko w górze.
- Nigdy nie sądziłem, że zobaczę coś takiego - mruknął pod nosem, wystukując na śliskim od wody drenie wyłącznie sobie znany rytm – coś zawieszonego pomiędzy energicznym tętentem końskich kopyt zderzających się z brukiem... a mozolnym, jednostajnym dobijaniem się do drzwi zaryglowanej w komnacie dziewki. Miasto przypominało ogromny biały półksiężyc, który rozciągał się wzdłuż szerokiej niebieskiej zatoki, w strategicznym punkcie przecięty bladą żyłką mostu, tak maleńkim w oddali, i sięgającym skalistego lądu w oddali. Gdzieniegdzie pośród gąszczu budynków wyłaniały się zielone parki, w słońcu zaś połyskiwały cienkie i szare nitki rzeki oraz nielicznych kanałów. Widać też było nabijane wieżami mury znaczące odległe granice miasta i wystrzelające śmiało nad tym zbiorowiskiem domów. Harmen stał ze zmarszczonymi brwiami, spoglądając to tu, to tam, niezdolny objąć jednym spojrzeniem całego obrazu.
- Starfall - powiedział cicho oparty o burtę Uller. - Poeci nazywają je miastem białych wież. Wydaje się piękne z oddali, prawda? – dziedzic Hellholt nachylił się konspiracyjnie, unosząc kąciki ust w lekkim uśmiechu. - Wierz mi jednak, kiedy zbliżysz się do niego, zacznie cuchnąć.
Na samym brzegu morza wyrastała strzelista forteca, jej białe mury górowały nad dywanem budynków, który rozciągał się pod nią, zaś na jej dachach lśniło jasne słońce. Zwłaszcza jedna wieża wyrastała ponad inne - zwężająca się ku górze wiązka gładkich, marmurowych filarów, które zdawały się podtrzymywać samo niebo.
- I Książę Dorne zamierza zdobyć mury jednym uderzeniem? – po twarzy kapitana statku przemknął niepokojący cień, gdy Bayaz leniwie obrócił między palcami krótki, piekielnie ostry sztylet. – Zawsze powtarzałem, że jest szalony.
- Być może - kąciki Harmena uniosły się nieznacznie ku górze, kiedy spojrzał na swego towarzysza – po porośniętym ciemną szczeciną policzku przemknęła pojedyncza kropelka potu, niknąca dopiero w materiale chusty owijającej szyję oraz kark. – Edric Martell, pomimo swej próżności i dumy, rozumie Dorne. – Uller wskazał głową rozciągające się przed nimi wybrzeże. - Ci wszyscy ludzie zazdroszczą sobie nawzajem. Bez względu na to, że zasiadamy na jednym wózku, wszyscy walczymy ze sobą zażarcie. Małoduszne spory o drobnostki. Sekretne wojny o władzę i bogactwo, nazywane rządem. Wojny na słowa, podstęp i przebiegłość, ale nie mniej przez to krwawe. Ofiar jest wiele. – z piersi Harmena wyrwało się ciche westchnięcie. - Za tymi murami ludzie bezustannie krzyczą na siebie, spierają się i podgryzają nawzajem. Stare kłótnie nigdy się nie kończą, ale rozkwitają, zapuszczając korzenie, te zaś wdzierają się z każdym rokiem coraz głębiej. Zawsze tak było. Mieszkający tu człowiek może się uśmiechnąć, przymilać, nazywać cię swoim przyjacielem, dawać ci jedną ręką dary, a drugą dźgnąć nożem w plecy.
Uller już dawno przestał sądzić, że Starfall to najbardziej niezwykła rzecz, jaką w życiu widział – a jednak wciąż, pomimo upływu tylu lat i ujrzenia tak wielu innych twierdz – wciąż wywierało na nim spore wrażenie. Kiedy jego łódź po raz pierwszy wpłynęła na wody Torentine – miał wtedy nie więcej niż dziewięć dni imienia - odniósł wrażenie, że miasto rozrosło się niczym trawiący ciało trąd. Otaczał go z każdej strony las białych budynków nakrapianych ciemnymi oknami, pagórki dachów i wież; wszystko się tłoczyło, ściana przy ścianie, i napierało na wybrzeże.
Zaś dwadzieścia lat później zmianie uległ wyłącznie cel wizyty.
W zatoce rywalizowały ze sobą statki i łodzie wszelkiego rodzaju - żagle się wydymały, bandery w barwach rodu Uller oraz Martell łopotały na przesyconych solą podmuchach, marynarze przekrzykiwali wrzawę wiatru i wody, biegali po pokładzie i wspinali się na maszty. Fale kołysały dziesiątkami jednostek – zarówno tymi przycumowanymi w nienaturalnie opustoszałym porcie, jak i tymi, które od blisko tygodnia odcinały drogę ze Starfall na pełne morze. W innych czasach, w innych okolicznościach, w zupełnie innej rzeczywistości Harmen już dostrzegłby na pomostach sylwetki ludzi - słyszałby ich także, gwar wołających głosów, którym towarzyszył stukot wozów i łoskot towarów zrzucanych na nabrzeże. Między statkami i budynkami, niczym czarne mrówki, roiłyby się setki małych postaci.
Tylko podczas bitwy czuł się tak przygnieciony, otoczony, atakowany przez innych – i bogowie (zakładając, że istnieją) mu świadkiem, iż wraz z pojawieniem się na horyzoncie części floty Słonecznej Włóczni oraz Hellholt, w porcie Starfall rozegrało się istne starcie. Uller nie miał najmniejszego problemu z wyobrażeniem sobie krzyków, gniewu, tłoku, strachu i zagubienia – obecność wroga na jednej drodze ucieczki była naturalnym efektem popełnionych przed miesiącami błędów, jednak odcięcie drugiej (a tym samym jedynej) ścieżki do wolności…
Tak, szerząca się w mieście panika musiała być niczym bitwa, w której nie okazywano litości i która nie miała kresu ani zwycięzców. Ludzie napierali z wszystkich stron, pchali, roztrącali, krzyczeli. Całe setki! Czy to możliwie, by wszyscy byli ludźmi? Ludźmi takimi jak on, obdarzonymi myślami, nastrojami i marzeniami?
W tydzień później mocno w to powątpiewał, zwłaszcza w obliczu smrodu, jaki dolatywał znad odizolowanego od świata miasta. Doki cuchnęły jak samo piekło, i to bez wątpienia. Woń śmierdzących ryb, ostrych przypraw, gnijących owoców, świeżego łajna, potu koni, mułów i ludzi, wszystko to zmieszane ze sobą i rozgrzane promieniami palącego słońca - było gorsze niż każdy z tych zapachów z osobna. O obecności Księcia Dorne świadczyły zaś wyłącznie coraz dłuższe, pełne gwiazd noce, gdy na odległych, ciemnych zboczach płonęły setki ognisk. Każdego dnia przygotowywali się do ataku i każdego dnia byli coraz bliżej, i bliżej ostatecznego rozwiązania…
… cóż, tego, czymkolwiek okazały się działania rodu Dayne.
Sam Uller na morzu cierpliwie wyczekiwał sygnału, który miał przybliżyć go do lądu – i choć doby dłużyły się niemiłosiernie, swą monotonnością wygrywając na nerwach marsze, w końcu nadeszła ta noc, noc, gdy na wodę zostały spuszczone łódki, gdy owinięte w płótna wiosła bezszelestnie mąciły wodę zatoki i gdy od najgłębszego zmierzchu do bladego świtu cztery setki ludzi opuściły pokłady statków, zajmując pozycje na nabrzeżu…
… oraz wyczekując, aż pogrążone w niespokojnym śnie Starfall zostanie brutalne przebudzone przez dźwięk rogów rozlegających się od strony lądu. Pośród czterystu na brzegu znajdował się także – co nie stanowiło żadnej niespodzianki – Harmen, który mógł jedynie wyobrażać sobie, jak pierwsze promienie dnia błyszczą na ostrzach włóczni, na brzegach tarcz, na kolczugach; w kącikach jego ust zrodził się mimowolny uśmiech, gdy poza tęsknotą do głównej linii frontu w umyśle zakiełkowało coś jeszcze… najpewniej rozbawienie wywołane samym wyobrażeniem rzezi, jakiej sam lada moment będzie trybikiem.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyCzw Lip 02, 2015 12:58 am

Wciąż coś się łamie, coś pęka. Pękają szyby w okiennicach, napięte liny, naciągnięte struny. Pękają pąki na drzewach. Można złamać prawo, szyfr i słowo. Przełamać pierwsze lody. Można łamać sobie głowę i język. Słyszy się złamane głosy, widzi się złamane barwy. Pękają okowy, ale też ludzie, kiedy złamać ich opór.
Oni pękną, prędzej, czy później.
Qoren Sand był pewien, że nastąpi to mimo wszystko prędzej – lecz nauczył się także, że w takich sytuacjach pewność znaczy tyle co złamana, brązowa gwiazda, czyli nic. Był znużony oczekiwaniem i wyłącznie tym. Gruba warstwa brudu i potu na szorstkiej skórze, koszula noszona pod zbroją aż od nich zesztywniała, pozlepiane włosy i gęsty zarost, który zasłużył już na miano brody były nieistotnymi szczegółami, do których Sand dawno zdążył już przywyknąć. Przysiadłszy na zimnej, twardej ziemi, potarł policzek, zaraz po tym wciągając na dłoń skórzaną rękawicę – druga zniknęła w lnianych jukach, leżących obok stóp bękarta, wyłącznie po to by wydrzeć z wnętrza fiolkę, z pozoru wyglądającą całkiem zwyczajnie, a także zwykły kawałek szmatki. Jeszcze tylko druga rękawica, a mógł w pozornym spokoju zająć się nasączeniem brudnego materiału i nieśpiesznym , niezwykle starannym polerowaniu każdego noża z osobna, a na sam koniec wydobytego z pochwy miecza, w myślach przywołując uśmiech młodszego Martella, gdy przyłapał go nasączaniu włóczni trucizną. Choć przyłapał, to nieodpowiednie słowo – nie zwykł się z tym kryć, przynajmniej nie przed nim. Wokół trwało zimne milczenie, cisza mącona przez brzęk stali, ciche, zmęczone westchnięcia i… cykanie. Miał wrażenie, że słyszy świerszcze. Ale skąd, do siedmiu diabłów, wzięłyby się tutaj świerszcze?
Gdy nad równiną pojawiła się blada łuna, Sand był już gotów. Sprawdzał jedynie, czy wszelkie ostrza ma na swoim miejscu, a utwardzana zbroja przymocowana jest należycie – powtórzył tę czynność kilkakrotnie, nim obiegł spojrzeniem po innych , choć wcale im się nie przyglądał. Świt przed tamtą bitwą miał zupełnie inny kształt. Wtedy odczuwał silniejszy strach. Strach zaciskający żelazną pierś na żołądku. Strach nie o życie własne, a jego. Jeszcze w siodle się do niego śmiał i z pewnością, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem, wołał, że już wkrótce będą świętować zwycięstwo.
Nie świętowali.
Bóg milczy podczas wojny, powiedział mu kilka nocy wcześniej Trystane, co Qoren skwitował krótkim: bogowie milczą zawsze, może ich wcale nie ma. Ale po stokroć wolałby, żeby byli; choć nawet gdy byli, to wątpił, by mógł liczyć na łaskę, gdy rozpęta się piekło - teraz także na nią nie liczył, choć na obrzeżach jaźni migotała świadomość, że w chwili, gdy miałby wyzionąć ducha, zwróciłby się w ich stronę. Jak każdy inny człowiek. W chwilach ostateczności, sytuacji bez wyjścia szukało się pocieszenia w miejscu, które wcześniej wypierało się ze świadomości. A Sand był tego dobrym przykładem.
Tym razem strach nie był aż tak silny. Sam nie miał wiele do stracenia – jedynie własne, nic nieznaczące życie, które od kilkunastu miesiące stało się równie jałowe, co pustynia w Dorne.
Tylko, kurwa, przeżyj.
Sand nie był już taki pewien, czy zdoła dotrzymać obietnicy. Nie, gdy w towarzystwie dwóch dziesiątek mężczyzn podążał w stronę brzegów; szybko, jeszcze nim blade światło rozproszyło mrok. Zamiast sposób na przeżycie, przez myśl przemknęło mu pytanie, dlaczego zawsze jemu trafia się najbrudniejsza robota – nic na wojnie nie zwiastowało przyjemnych doznań dla węchu, lecz pokonanie kanałów przebijało po stokroć smród krwi, choć doskonale wiedział, że i ona staje się cząstką mieszaniny woni, wraz z zapachem strachu, potu, brudu i cierpienia.
W teorii ten plan wydawał się niezwykle prosty.
W praktyce wyszło jak zawsze.
Nieomal zagubili się w ciemnościach, brodząc w smrodzie i mając za towarzystwo jedynie brzęczenie tłustych much. Nieprzenikniona czerń nie miała w sobie nic z kojącego mroku, podszyta była groźbą śmierci.
-Musimy zdążyć przed pierdolonym rogiem, skurwysyny. – warknął cicho Sand, wyciągając przed siebie rękę z pochodnią.
Adrenalina z wolna rozprzestrzeniała się w ciele bękarta, świadomego, że są coraz bliżej i bliżej celu; zburzyła pozorny spokój Sanda, na którego twarzy malował się kpiący uśmiech – jakby bawiła go obecność tutaj i wizja rzezi, której będzie świadkiem i, cóż, czynnym uczestnikiem.
A zdawał się być przecież do niej stworzony.
Kiedy blade światło jęło migotać gdzieś na końcu drogi, Sand poczuł doskonale jak krew zaczyna krążyć mu w żyłach szybciej, jak mięśnie się napinają, a zmysły ulegają wyostrzeniu – ten stan towarzyszył mu zawsze przed walką, kiedy spokój ustępował miejsca skupieniu, a następnie.. nieposkromionej wściekłości.
Małe, zdradzieckie skurwysyny,
jeszcze kawałek,
ludzkie ścierwo.
W teorii plan był prosty.
Przedrzeć się przez kanały i otworzyć tylne bramy, zabierając przy tym tylu skurwysynów, ile się da. Główne siły rodu Dayne miały być skoncentrowane przy głównych bramach, zaś te… z pewnością nie pozostały niestrzeżone, czego Sand był świadom, wydzierając gwałtownie z pochwy miecz i natychmiast nacierając na pierwszego strażnika, jaki tylko mu się napatoczył.
-Bramy, durnie, do bramy, otwierać ją!
Powrót do góry Go down
Valar Dohaeris

Valar Dohaeris
Nie żyje
Liczba postów :
139
Join date :
10/04/2013

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyWto Lip 07, 2015 11:50 pm

Atak, który nastąpił, był ziszczeniem najgorszych koszmarów, od długich tygodni nękających obrońców Starfall.
Najpierw – dźwięk rogów, niczym ponure trąby należące do posłów Nieznajomego zwiastujących śmierć. Ich dźwięk natychmiast postawił na nogi całe miasto, wszystkich mężczyzn, kobiety, dzieci, starców, którzy nigdy nie sądzili, iż przyjdzie im umierać w podobnych okolicznościach.
W wojnie domowej.
Niemal cała uwaga podczas tego świtu skupiona była na głównym trzonie sił Martellów, który niczym ponura, lśniąca fala zbroi, oręża oraz koni ruszyła ku murom Starfall. Tętent kopyt, uderzenia bębnów wyznaczające rytm marszu piechoty, nawet szczęk broni – nic nie było tak przerażające…
… jak ten jeden, jedyny dźwięk – nie słyszy się go często. Raz, może jedyny raz na kilkanaście, kilkadziesiąt lat.
Przenikliwy jęk napinanej liny, potępieńcze trzeszczenie drewna, donośne sapnięcia żołnierzy… a później tylko świst.
Świst lecącego w stronę miasta pocisku, wystrzelonego przez wściekle wyszczerzone drzewce katapulty.
Nic nie wskazywało na to, by atakujący mieli zamiar zbliżyć się do murów na odległość lotu strzały - błyszcząca we wschodzących promieniach armia zamarła w niepokojącym bezruchu, jak jeden mąż obserwując uderzający w obwarowania Starfall głaz; powietrze przez krótki moment wypełnione było wyłącznie głuchym łoskotem oraz suchym kurzem, który wzbił się w nie w miejscu, gdzie uderzył pocisk.
Na murze widniało wyłącznie nieregularne, dość płytkie wgniecenie - nic nie wskazywało na to, by pod jego wpływem obrona miasta znacząco ucierpiała...
... jednak każdy, kto dostrzegł spokój Księcia Dorne, nie miał najmniejszych wątpliwości: wszystko szło zgodnie z planem.

***

- Jest ich tuzin, może więcej – oświadczył cicho. - Sądząc po tym, że są tutaj, idą za Słoneczną Włócznią.
– To jaśniejsze niż słońce – zawyrokował drugi, jeszcze ciszej. – Zdaje się, że to taki teraz obyczaj.
– Tylko tuzin? – zdziwił się Tul. – Nie ma powodu, żeby Martell wysyłał tuzin ludzi aż tutaj. Musi ich być więcej w pobliżu.
– Załatwmy sprawę z tymi – zaproponował Dow. – Resztę dorwiemy później. Jestem tu, żeby walczyć.
– Jesteś tutaj, bo cię zaciągnąłem – sapnął Tul – Jeszcze godzinę temu chciałeś spierdalać.
Dow spojrzał w niebo, które przeświecało różowo i szaro przez blanki, i potrząsnął głową.
– Skoro tu jesteśmy i skoro oni tu są, najlepiej się z nimi rozprawić. Szykować broń. – przykucnął i zaczął wyjaśniać po cichu: – Zrobimy to tak. Ty, Tul, masz ich obejść od tyłu i wspiąć się na mury. Weź tych po lewej, kiedy usłyszysz sygnał. Rozumiesz? Tych po lewej. I lepiej, żebyś nie chybił.
– Tak – odparł Tul. – Tych po lewej.
Chybiony strzał nie wchodził w rachubę.
– Ponurak, podkradniesz się po cichu i weźmiesz środkowych.
– Środkowi – odwarknął Ponurak. – Są załatwieni. – dodał po chwili, nie podnosząc oczu; czyścił swój łuk szmatką.
– Jeden zostaje dla mnie.  Czysto i szybko, chłopcy. Nie chcę kłaść tu do ziemi żadnego z was. Na miejsca zatem – rozkazał Dow.
Tul znalazł sobie dobre stanowisko nad bramą, w załomie muru i obserwował szarawy skrawek malutkiego dziedzińca. Wydawało się, że robił to setki razy, ale i tak się denerwował. Bardzo dobrze, jak przypuszczał. Kiedy rzecz staje się łatwa, człowiek popełnia błędy.
Szukał wzrokiem Dowa i niebawem dostrzegł go w nikłym świetle, przemykającego między cieniami, skupionego na wyznaczonym zadaniu. Był teraz blisko, bardzo blisko. Tul założył strzałę na cięciwę i wycelował w miejsce, z którego lada moment wyłonią się zjawy atakujących. Oddychał wolno, by zapanować nad dłońmi… i dopiero teraz coś sobie uświadomił. Znajdował się po drugiej stronie murów, a ten, który wcześniej był po lewej, teraz był po prawej. Do którego więc miał, kurwa mać, strzelać?
Zaklął pod nosem, próbując sobie przypomnieć, co mówił Dow. Obejść ich i wziąć tego po lewej. Najgorszą rzeczą byłoby nic nie robić, kiedy więc z kanałów wyłoniły się pierwsze ludzkie sylwetki 0 wycelował do człowieka po swojej lewej ręce i miał tylko nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.
Usłyszał, jak z dołu woła Ponurak, przypominało to krzyk ptaka w krzewach. Dow przygotował się do skoku. Tul wypuścił strzałę. Trafiła z głuchym dźwiękiem cel w plecy, podczas gdy strzała Ponuraka ugodziła go w pierś, Dow zaś dopadł najbliższego i dźgnął go mieczem od tyłu.
Przy życiu wciąż pozostawało znacznie więcej niż tuzin. Ponad tuzin atakujących skurwysynów – dźwięk ostrzy przeszywający powietrze wzbił się nawet ponad odległym rykiem rogów, nawet ponad szaleńczym biegiem posiłków z zachodnich oraz wschodnich części obwarowań.
– Gówno – szepnął Tul, gdy pomysł cichego kontrataku z zaskoczenia wziął w łeb.
– Skurwiele! – wrzasnął ktoś, nim Dow skoczył na niego. Zaczęli się tarzać po bruku, postękując i walcząc. Ramię Dowa unosiło się i opadało – raz, dwa razy, trzy razy, po chwili wstał, spoglądając gniewnym wzrokiem na gorzejącą przy bramie walkę.
Ponurak zamarł, oblewając się zimnym potem. Jeszcze jeden, dwóch, trzech, z kanału wychodzili kolejni atakujący, i zalewali dziedziniec. Sięgnął po strzałę, założył ją na cięciwę z całkowitym spokojem i odwrócił się wolno. Zobaczył dwóch, i oni go zobaczyli, zrobiło mu się w ustach kwaśno jak po zjełczałym piwie. Wszyscy patrzyli na siebie. Ponurak wymierzył w mniejszego i naciągnął cięciwę.
– Nie! – wrzasnął tamten, ale w sekundę później strzała wbiła mu się w pierś; zajęczał i zatoczył się, potem osunął na kolana.
Ponurak odrzucił łuk i sięgnął błyskawicznie po nóż, ale nie zdążył go dobyć; Qoren Sand skoczył na niego. Runęli jak kamienie na poszycie i zaczęli się tarzać.
Światło, ciemność, światło, ciemność. Koziołkowali bez końca, pomiędzy padającymi na ziemię ciałami, kopiąc się nawzajem, szarpiąc i okładając pięściami. Ponurak uderzył o coś głową i znów był na plecach, zmagając się z obcym zwiadowcą. Syczeli na siebie niezrozumiale, nie padały żadne słowa, przypominało to wściekłe warczenie walczących psów. Sand wyswobodził jedną rękę i wyciągnął skądś ostrze, ale Ponurak chwycił go za nadgarstek, nim przeciwnik zdążył uderzyć.
Napierał z całych sił, trzymając nóż w obu dłoniach, Ponurak pchał w przeciwną stronę, też obiema dłońmi, tak mocno, jak potrafił, ale nie dość mocno. Ostrze zniżało się powoli, sunąc nieubłaganie ku jego twarzy. Patrzył na nie spod przymrużonych powiek, na ten zębaty jasny metal, nie dalej niż o pięść od jego nosa.
– Umieraj, ty pieprzony draniu!
Ostrze zniżyło się jeszcze odrobinę. Ponurak czuł, jak palą go barki, ręce, dłonie, jak opuszcza je siła. Wpatrywał się w twarz wroga. W szczecinę na brodzie, jakby zamglony, opętany wzrok, bliznę nad łukiem brwiowym. Czubek ostrza przybliżył się jeszcze bardziej. Ponurak wiedział, że jest już martwy i że nic nie można na to poradzić.
Draśnięcie.
I nagle głowa Qorena zniknęła. Twarz Ponuraka zalała krew, gorąca, lepka i słodka.
Była to ostatnia rzecz, jaką poczuł w swym krótkim życiu – Sand resztkami sił zdołał wbić w gardło przeciwnika sztylet, wyszarpnąć go…
… i zwiotczałym opaść na bruk. Krew w oczach, krew w nosie, krew w ustach – z lewego barku Sanda sterczała strzała o niemal banalnej lotce.
Kilka jardów za nim, dysząc ze wściekłości, stał Tul. Dyszał tak, dopóki miecz nie przebił go na wylot.
Dow był jednym z nielicznych obrońców, któremu dane było dostrzec, jak wodna brama Starfall zostaje zdobyta oraz otworzona – nie sądził, że ból wbijanego w serce ostrza będzie po stokroć mniejszy niż świadomość, że…
… zawiedli.
Droga do miasta stała otworem – tyle, że ostateczny cios miał zostać wbity w plecy.


    Na potrzeby rozwoju wątku, kolejka ulega zmianie – najpierw pisze Harmen Uller, następnie Qoren Sand, na końcu zaś Edric Martell. Kolejny post MG będzie miał charakter podsumowujący oraz rozstrzygający w wypadku ewentualnych niejasności.
Powrót do góry Go down
Harmen Uller

Harmen Uller
Dorne
Skąd :
Dorne, Hellholt
Liczba postów :
87
Join date :
15/10/2014

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptySob Lip 11, 2015 12:28 am

Cisza się przedłużała. Harmen poczuł dokuczliwy ból w kolanie, gdy przeniósł ciężar ciała na drugą nogę. Za sobą usłyszał podniesione głosy Yona i Bracka, którzy kłócili się bez powodu, formując szczątkowy szereg. Znów cisza. Wojna w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach składa się z nudy, a w jednym procencie z paraliżującego przerażenia… zaś Uller miał nieodparte wrażenie, że za chwilę ten procent zwali mu się na głowę.
Agrick wbił kilka strzał w ziemię; ich pierzyska powiewały na wietrze jak kłoski na długich źdźbłach trawy. Zakołysał się na piętach, pocierając szczękę.
- Możliwe, że zaczeka do poranka.
- Nie. Świt to odpowiednia pora, o świcie nawet ostrza są zaspane.
- A zatem... - mruknął Drofd.
- Tak. Myślę, że to już.
Tak się nieszczęśliwie złożyło, że w chwili, gdy Harmen wypowiedział słowo „już", coś huknęło donośnie w murze okalającym miasto, po czym martwe powietrze wypełnił charakterystyczny dźwięk… podnoszonej kraty.
Zrobimy to zgodnie z krwawymi zasadami, przyjaciele.
Agrick przyciągnął cięciwę do czoła.
- Kiedy mam zacząć strzelać?
- Kiedy będziesz mógł kogoś trafić.
- Kogoś konkretnego?
Harmen przesunął językiem po przednich zębach.
- Każdego, kogo uda ci się zatrzymać. – powiedz to wprost, powinieneś mieć chociaż tyle odwagi. - Każdego, kogo uda ci się zabić.
- Postaram się spełnić oczekiwania.
- Wolałbym, żebyś mnie zaskoczył. - w kącikach ust Ullera zatańczył cień uśmiechu, kiedy poderwał się z miejsca w najgłębszym milczeniu, dając tym samym znak najbliżej zgromadzonym jednostkom. Otworzoną bramę przekroczyła pierwsza grupa trzydziestu zbrojnych, prowadzona przez Harmena – niemal natychmiast skierowani zostali na lewo, podobnie jak druga i trzecia – cztery kolejne pod wpływem stanowczego, donośnego rozkazu obrały kierunek na prawo, następne pięć zaś – na wprost, ku wąskim uliczkom, które…
… jęły powoli wybudzać się ze snu, nie wiedzieć, czy pod wpływem odległego dźwięku rogów…
… czy pierwszych krzyków umierających.
Sam Uller wraz z liczącym dwa tuziny oddziałem zabezpieczał uniesioną ku górze kratę – zgromadzone na morzu siły z każdą kolejną chwilą zbliżały się do brzegu, gdzie ciężkie oddziały, liczące blisko pięciuset ludzi, wyjdą na stały ląd i wtargną do Starfall jako kolejna fala atakujących. Harmen już teraz słyszał okrzyki dobiegające zza najbliższych budynków oraz słaby wrzask trafionego łucznika, dziwnie zniekształcone przez wiatr…
… i wtedy go zauważył – skryty w cieniu murów.
Nieruchomy jak trup, którym wszak nie był.
Nim dziedzic Hellholt zdołał opanować własny popęd, w trzech, czterech, pięciu krokach znalazł się tuż przy sylwetce kogoś, kogo poznałby nawet w najciemniejszym burdelu Siedmiu Królestw. Wyrwany zza paska sztylet zalśnił w szarówce świtu, gdy Harmen uśmiechnął się szeroko, zamierając tuż nad…
- Bracie. – ton jego głosu brzmiał jak uderzenie bicza – nieprzyjemny, szczekliwy zbitek liter, który dla Ullera był najczystszą symfonią. – Zmęczyłeś się, bracie? To dopiero początek, a Ty…
Roześmiane spojrzenie barwy bursztynu zamarło nagle na sterczącym z lewej łopatki drzewcu strzały.
Dotychczas szeroki uśmiech stał się jeszcze szerszy – jak u hieny, która ujrzała łatwy obiad.
- … a Ty już jesteś ranny. Pokpiłeś sprawę, bracie. To akurat jak zawsze wyszło Ci całkiem nieźle. – Harmen pochylił się nieznacznie w stronę Qorena, klepiąc go po – naturalnie – postrzelonym ramieniu; krew nawet w słabym świetle poranka lśniła zachęcająco, niemal kusząc Ullera, by…
- Zostałbym i pogawędził, ale sam pojmujesz, że… - dłoń dziedzica Hellholt zamarła w bezruchu, zupełnie jakby drapieżnikiem przygotowującym się do skoku – i być może rzeczywiście tkwiło w tym ziarno prawdy, nie minęła bowiem chwila, a ręka Harmena przecięła z sykiem powietrze, zaciskając się na drzewcu strzały.
- … ktoś musi zdobyć to miasto.
Nalane krwią, nienaturalnie rozszerzone źrenice zamarły na twarzy Sanda, gdy Uller zacmokał cicho, niemal opiekuńczo…
... kiedy jego palce wczepiły się wściekle w skórę Qorena, wbiły w nią z zaciekłością atakującego wilka, niemal wyszarpały kawał mięcha z ramienia-  złość drobnymi kropelkami spłynęła po plecach dziedzica Hellholt, gdy kciuk odnalazł uszkodzenie po grocie…
… i wdarł się w nie bezwzględnie, pogłębiając ranę i wywołując ból, który motywował wyłącznie do jednego: wrzasku. Z zaciśniętego od emocji gardła wyrwał się cichy, chrapliwy śmiech, kiedy Harmen wyraźnie poczuł wilgoć na dłoni; jego chichot jeszcze nie zdołał przebrzmieć, kiedy wyszarpnął palce z rany dokładnie w momencie, w którym obcas huknął o asfalt, zwiastując nagłe powstanie – Uller wyprostował się energicznie, unosząc do ust palce i powoli – jeden, po drugim, z satysfakcją myśliwego, który upolował białego jelenia – zlizując krew z opuszków.
Nie smakowała dobrze.
Była zepsuta - zupełnie, jak jej właściciel.
Wściekłe, spragnione rozrywki spojrzenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, gdy zaledwie kilka jardów dalej Harmen dostrzegł przekradającego się w cieniu murów przeciwnika. Na tarczy wroga kiedyś mógł widnieć jakiś malunek, lecz czas i pogoda go zmazały. Przybysz trzymał w dłoni błyszczący miecz, a na głowie miał hełm, ale nie wyglądał na niczyjego wroga. Sprawiał wrażenie wykończonego długim biegiem; dyszał z szeroko otwartymi ustami.
Długo mierzyli się wzrokiem. Uller czuł, że Yon napiął mięśnie, gotowy do ataku, słyszał, jak powietrze trzeszczy między zaciśniętymi zębami Agricka, słyszał warczący gardłowy oddech Bracka. Zdenerwowanie jednych udzielało się pozostałym.
- Spokojnie. - syknął Harmen. - Spokojnie. - wiedział, że w takiej chwili najtrudniej jest powstrzymać się od działania. Ludzie nie mają tego we krwi. Chcą atakować lub uciekać, byle tylko ruszyć się z miejsca, pobiec, krzyczeć. A jednak muszą zaczekać. Najważniejsze to wyczuć właściwy moment.
Kolejny z obrońców miasta pojawił się w zasięgu wzroku chroniących bramy, zerkając ponad krawędzią tarczy. Widniał na niej nieudolnie namalowany wizerunek ryby. Uller zastanawiał się, czy mężczyzna nazywa się Ryba, i poczuł głupie rozbawienie, które jednak szybko minęło.
Wkrótce muszą się ruszyć. Wykorzystać przewagę. Zaskoczyć wrogów. Błyskawicznie rozbić ich szereg. Do Harmena należało wyczucie odpowiedniej chwili, ale nie wiedział, jak ją rozpoznać. Czas się dłużył, wypełniał detalami. Oddech w bolącym gardle. Wiatr łaskoczący wierzch dłoni. Straszliwa suchość w ustach, tak że nie był pewien, czy zdoła dać sygnał, gdy uzna, że nadszedł czas.
Drofd nagle zwolnił strzałę i dwaj mężczyźni przypadli do ziemi. Brzęk cięciwy poruszył coś w Ullerze, który, nie zastanawiając się dłużej, wydał z siebie potężny ryk. Mimo że nie wykrzyczał żadnego rozkazu, drużyna zrozumiała jego intencję i ruszyła jak stado psów, które zerwały się ze smyczy. Za późno na odwrót. A może to równie dobra chwila jak każda inna.
Stopy mocno uderzały o ziemię, wprawiając w drżenie zęby i obolałe kolano. Harmen zastanawiał się, czy wdepnie w wyrwę w bruku i padnie jak długi na ryj. Zastanawiał się, czy spotkają oddział obrońców za tym zakrętem czy za kolejnym. Zastanawiał się, czy powinien się wycofać. Co sobie myśli tych dwóch, a teraz już trzech idiotów, na których nacierają?
Jakie kłamstwa powie Edricowi, gdy coś pójdzie niezgodnie z planem?
Pozostali dotrzymywali mu kroku, popychając go i ocierając się krawędziami tarcz o jego tarczę. Z jednej strony Wesoły Yon, a z drugiej Caul. Ci dwaj potrafili utrzymać szereg.
Tymczasem obrońcy miasta potykali się i chwiali z każdym krokiem, coraz liczniej pojawiając się pomiędzy budynkami w wąskich, portowych uliczkach i usiłując szybko odzyskać siły. Yon wydał z siebie bojowy okrzyk, wysoki i przenikliwy, a po chwili dołączyli do niego Athroc i jego brat, aż w końcu wszyscy wrzeszczeli i zawodzili, nacierając na siebie w szale.
Harmen poczuł w piersi i krtani palące przerażenie pomieszane z radością. Ludzie Dayne’ów chowali się za nierównym szeregiem tarcz poprzetykanych rozmazanymi, chwiejącymi się i połyskującymi ostrzami.
Rozległ się wrzask metalu rozrywającego drewno i ciało. W uszach Ullera rozbrzmiewał ryk krwi i wojowników. Wykręcił się, uchylił przed pchnięciem włócznią, zderzył z wrogiem, czując, jak ostrze odbija się od drewna i go obraca. Potem staranował kogoś tarczą przy wtórze chrzęstu miażdżonych kości, przewracając go na plecy i spychając na budynek. Zaraz też zderzył się z warczącym wojownikiem o rozwartych ustach przypominających jaskinię zionącą kwaśnym oddechem. Próbował uwolnić zaplątany miecz i znaleźć miejsce, by się zamachnąć. Pchnął wroga tarczą, korzystając z przewagi, jaką dawało mu opadające zbocze, i zyskał niezbędną przestrzeń.
Athroc huknął w czyjąś tarczę toporem, po czym sam musiał sparować cios. Uller uderzył od góry, ale łokciem zaczepił o drzewce włóczni i trafił wroga płazem miecza.
Zupełnie jakby przyjacielsko poklepał go po ramieniu.
Harmen westchnął głęboko, gdy czerwone krople obryzgały mu twarz, po czym uderzył w czyjąś tarczę, zaciskając zęby tak mocno, że niemal popękały. Wciąż wywarkiwał jakieś niezrozumiałe słowa, czując ostre drzazgi na twarzy. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i instynktownie podniósł tarczę, blokując cios. Krawędź tarczy trafiła go w szczękę i zatoczył się w bok z odrętwiałą ręką.
Zobaczył czarną broń na tle jasnego nieba i sparował uderzenie mieczem. Ostrza zderzyły się ze zgrzytem. Stęknął prosto w twarz komuś, kto wyglądał jak Yrvin, tylko że Yrvin wiele lat temu trafił do ziemi. Zatoczył się, tracąc równowagę, kurczowo zaciskając palce. Czuł palący ból w kolanie i płucach. Widział błysk oka Caula i bojowy uśmiech wykrzywiający jego okaleczoną twarz.
Szczęk i stuk, zgrzyt i grzechot, wrzask i syk, łomot, trzask, przekleństwa i ryki niczym odgłosy zwierząt w rzeźni. Czyżby Scorry śpiewał? Coś trafiło Harmena w policzek i oko, odrzuciło jego głowę do tyłu. Krew, ostrze, błoto, nie wiadomo. Odskoczył w bok, gdy czyjaś broń pomknęła w jego kierunku, i upadł na łokieć. Włócznia, a za nią wykrzywiona twarz naznaczona znamieniem. Niezdarnie odbił pchnięcie tarczą, próbując wstać. Scorry wbił mężczyźnie ostrze w ramię, a ten wypuścił włócznię, obficie krwawiąc z rany.
Chrup, chrup, giń, giń.
Posuwali się naprzód, znacząc ulice krwią, trupami i szarymi rozbryzgami mózgu…
… ale zwycięstwo było coraz bliżej.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyPon Sie 03, 2015 1:41 pm

Słońce zdążyło wspiąć się po niebie wyżej, jego promienie wychynęły znad murów Starfall i oślepiły bękarta, który ledwie wydostał się z ciemności kanałów. Musiał zamrugać kilkakrotnie, nim oczy przyzwyczaiły się do ostrego światła, a potem…
… wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Za szybko, nie dając mu czasu na przygotowanie, ostatni oddech. Zdołał tylko dostrzec, że tamtych było więcej. Więcej, niż się spodziewał i natychmiast uderzyła w niego fala strachu – nie ukłucie paniki, nakazujące zrobić w tył zwrot i ratować własne życie, a lęk, że tego nie przeżyje, że to była misja samobójcza. A przecież bardzo chciał przeżyć, musiał dotrwać do momentu, kiedy jeszcze raz usłyszy, że odważny jest nie ten, kto się nie boi, ale ten, który wie, że istnieją rzeczy ważniejsze niż strach, przy akompaniamencie poważnego spojrzenia szarych tęczówek.
Napięcie jęło ulatywać z niego jak z przebitego pęcherza, gdy pierwsza strzała przeleciała ze świstem kilka cali od jego twarzy. Wszystkie dźwięki jęły splatać się w wielki chaos, bez ładu i składu. Kolejne krzyki nakładały się na siebie, były zbyt głośne i niezrozumiałe. Czyjeś szybkie kroki, coraz więcej pędzących desperacko na dziedziniec stóp, by obronić tylną bramę, nie pozwolić jej otworzyć; nade wszystko jednak szczęk uderzającej o siebie stali. Wybijał się ponad inne, nadawał pewien rytm temu bałaganowi – albo Sandowi tak po prostu się to wydawało, kiedy natarł na pierwszego strażnika.
Zaraz do całej gamy dźwięków dołączyła jedna, specyficzna woń. Metaliczny zapach juchy natychmiast wypełnił nozdrza bękarta, sprawiając, że strach odszedł na dalszy plan – na pierwszy bowiem wysunęła się… żądza krwi. Wyszarpał ostrze miecza z martwego ciała i rzucił w wir walki, sam jego środek, solennie sobie przysięgając, że nim sam pożegna ten świat, wyśle tam tyle skurwysynów, ile tylko zdoła. Sam chyba krzyczał, nie do końca zdając sobie sprawę co.
Nagle dostrzegł Adila. On spojrzał na niego i się zaśmiał, odwracając wzrok na obcego. Mina mu zrzedła, Sand podążył za jego spojrzeniem i wtedy strzała wbiła się w pierś młodszego Dornijczyka.
Bękart nie czekał, nawet nie spojrzał na umierającego towarzysza, tylko ruszył do przodu – na skurwiela, który wykazał się geniuszem godnym pożałowania, odrzucając łuk. Skoczył na niego jak drapieżnik, powalając na ziemię.. i nieco przeceniając swoje możliwości. Qoren nie potrafił powiedzieć, która pięść należała do niego; tarzali się, szarpali i wymierzali ciosy w kompletnym chaosie. Obok nieustannie przelatywały strzały z głuchym świstem, podsycającym strach, nieustannie krążący w żyłach bękarta wraz z krwią. A potem zaczęli się siłować – jak w jakiejś pierdolonej opowieści o niezbyt chwalebnym pojedynku, zupełnie tak. Ale on by silniejszy, ściskał mocno rękojeść sztyletu, pchał go w dół tak mocno jak tylko potrafił i gdy tylko ujrzał pierwszą kroplę krwi – zaczął się uśmiechać. Szeroko, triumfalnie, wbijając ostrze w ciało coraz głębiej, aż jucha nie trysnęła mu na twarz, wtedy się zaśmiał…
… i ten śmiech utkwił mu w gardle.
Potem był już tylko ból.
Sand zaklął głośno, bezwiednie opadając obok krztuszącego się mężczyzny. Ból był tak potężny, że ledwie zdołał odwrócić głowę, by dostrzec tę pieprzoną lotkę.
Musisz mi to wybaczyć, Trystane.
Przeczołgał się bliżej muru, do cienia, padając płasko na ziemię i udając, że… już jest martwy, gdy dopiero czekał na śmierć. A ta uparcie nie nadchodziła. Czuł jak ulatuje z niego energia, jak wiotkie robią się wszystkie kończyny… od zapachu kałuży krwi, w której spoczywał, robiło mu się niedobrze.
Słysząc charakterystyczne, krótkie: bracie, niemal zwymiotował.
-Skończ pierdolić, bracie. – warknął Qoren, odwracając z trudem głowę w jego stronę.
Nienawidził tego parszywego ryja.
-To ja je otworzyłem, nie schlebiaj sobie. – Sand zdołał zdobyć się na kpiący uśmiech, ostatni jak mniemał, aż…
… Harmen wsadził swoje brudne, krzywe paluchy w jego ranę, doprowadzając do tego, do czego zamierzał – do wrzasku. Sand próbował się wyszarpać, co pogłębiło jedynie ból. Pociemniało mu przed oczami, nic już nie widział.
-Jesteś, kurwa, chory. – słabe słowa zamarły mu w gardle, gdy powieki bękarta wreszcie opadły.
Sand stracił przytomność i był jak szmaciana, wyjątkowo ciężka lalka, gdy ktoś jął go podnosić…
… i ciągnąć za sobą w stronę bram.
Powrót do góry Go down
Edric Martell

Edric Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
148
Join date :
03/05/2013

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyWto Sie 11, 2015 2:40 pm

Najdalej posłana strzała utkwiła w suchej, spękanej ziemi niecałe dwa jardy przed pyskiem piaskowego rumaka – zwierzę prychnęło niespokojnie, nie drgnęło jednak nawet o cal, wciąż unosząc łeb w wyrazie najwyższej pogardy dla otaczających go pobratymców.
Sterczącą z gruntu lotkę jeszcze mniejszym zainteresowaniem obdarzył Książę Dorne – ciemne spojrzenie śledziło tor lotu zwolnionego z cięciwy drzewca i wraz z nim zamarło na ziemi, skąd poderwało się prędko, obserwując kolejną salwę kamiennych pocisków posyłanych ku murom Starfall. Uszczerbki w zaporze miasta zasługiwały na miano żałośnie minimalnych – zaledwie kilka nierównych wgłębień odznaczało się w jasnym piaskowcu, nie wyrządzając mu żadnej krzywdy, nie wyrywając choćby najmniejszego załomu. Każdy dowódca zaryzykowałby w tej sytuacji zmniejszenie dystansu pomiędzy machinami a obleganymi murami – każdy, poza Martellem.
W końcu Książę nie miał zamiaru dewastować miasta, które lada moment będzie jego, a także, co ważniejsze, osobiście złożył obietnicę przed Namiestnikiem Siedmiu Królestw oraz dziedzicem Burzy, że…
Starfall nie legnie w gruzach.
Na całe szczęście dla mieszkańców miasta Edric Martell był niezwykle słownym mężczyzną.
Na nieszczęście dla członków rodu Dayne nie wspomniał, że im również nie stanie się krzywda.
Takie były prawidła wojny, tej odwiecznej zabawy w siekanie i maszerowanie – niedopowiedzenia i półsłówka pokonywały wrogów długo przed właściwym starciem. Kiedy planujesz kolejne posunięcie, najpierw zastanów się, co się wydarzy, jeśli niczego nie zrobisz… a później zaczynaj działać.
Książę dobył ostrza i poczuł jego przerażający, dodający otuchy ciężar. Wiedział, jak jest ostre, bowiem od kilkunastu lat każdego dnia pracował nad nim osełką. Życie i śmierć zaklęte w kawałku metalu. Alegoria ponurej egzystencji. Człowiek zawsze powinien być uzbrojony - chociażby po to, by czuć się lepiej.
- Człowiek bez broni jest jak dom bez dachu. - mruknął pod nosem Martell, wpatrując się w mury Starfall, muskane pierwszymi promieniami słońca.  - I jeden, i drugi wkrótce będzie przeciekał.
Martell wciągnął głośno powietrze, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale finalnie się nie odezwał. Trwał jedynie nieruchomo na siodle piaskowego rumaka, ze spokojem martwego rekina obserwując, jak obrońcy murów miasta zaprzestają bezsensownego ciskania strzał ku wrogiej armii. Na krótką chwilę nad Starfall oraz najbliższą okolicą zapadła cisza, nie licząc westchnień wiatru, przenikliwych krzyków mew krążących nad zatoką i bzyczenia kilku końskich much krążących wokół cuchnącej, ludzkiej masy w ciepłym powietrzu. Ulotny moment spokoju przed czekającą ich wojną.
A później – krzyk.
To zwykle on zwiastuje nadchodzący koniec – czy raczej: początek końca. Krzyk był jedynym dźwiękiem, który potrafił zakłócić niemal idealną ciszę zastygłą w powietrzu; przeciągłe, jednostajne wycie wydobywające się z jednego gardła, następnie z kolejnego, i kolejnego, i jeszcze jednego.
Tak długo i wytrwale, aż drobnego skrawka królestwa na zachodzie Dorne nie wypełni jednostajny wrzask.
Ciemne sylwetki obrońców, które dotychczas górowały nad murem, jęły znikać jedna po drugiej – zupełnie jak w braavoskim ulicznym teatrzyku, w którym ze sceny schodzą kolejni aktorzy. Martell zerknął na chmury przesuwające się po niebie. Jedno wspomnienie, za chwilę kolejne. Jego ojciec zawsze mu powtarzał, że dobry przywódca nie powinien rozpamiętywać dokonanych wyborów, ale nie może też o nich zapominać.
Teraz Edric czuł, że podjął właściwą decyzję. Być może.
A może nie ma czegoś takiego.
- Naprzód!
Huczący w uszach wodospad krwi skutecznie zagłuszył wyrywające się z gardła sylaby – zaraz do tego dźwięku dołączył tętent końskich kopyt, szczęk żelaza, ponure skrzypienie obracających się kół trebusza. I krzyki. Wciąż dobiegające zza muru krzyki, jak ostatnie tchnienia dobiegające z siedmiu piekieł, jak potępieńczy zwiastun nadchodzącego rozwiązania konfliktu dobitnie świadczyły o zdobyciu portowej bramy miasta – wraz ze świtem do Starfall wtargnęli ludzie Ullera i jedynie cudowi można było zawdzięczać fakt, iż ku niebu wciąż nie wznosił się dym palonych sadyb.
Na kilka jardów przed bramą, wciąż głucho zaryglowaną, nieruchomą jak braavoski Tytan krzyki były znacznie bardziej wyraźne – wrzaski rannych przestały zlewać się z tym dziwnym, nieludzkim wyciem, które człowiek wydawać może jedynie w obliczu Nieznajomego. Martell zauważył, jak pierwsi z jego ludzi docierają do murów, zeskakują z siodeł, pocą się, męczą, klną, opierają o nagrzane kamienie, żeby chwycić za ostrza. Przez krótką, porażająco niewygodną chwilę Edric miał wrażenie, że dobiegające zza muru krzyki nie należą do obrońców miasta, lecz atakujących – gdyby moment zwątpienia okazał się prawdą, gdyby brama pozostała zamknięta, gdyby z góry w tym momencie posypał się na nich grad strzał, a nie ledwie pojedyncze, rozpaczliwe bełty, które mknęły w dół bez wyraźnego celu…
Jeden z grotów odbił się od stalowego hełmu tuż obok Księcia, inne wbiły się w ziemię wokół muru. Ciche, nieruchome, jakby nagle wyrosły z ziemi, a nie spadły z nieba. W tym samym momencie na szycie obwarowania jeden z obrońców zamajaczył na jego szczycie – przebity dwiema włóczniami wrzasnął i spadł do tyłu, nagle znikając z pola widzenia. Żołnierz tuż obok Martella zeskoczył z siodła i, klnąc, uniósł łuk do strzału. Nagle górna część jego głowy odpadła i zatoczył się, posyłając bełt wysoko w niebo. Kolejny z obrońców zamajaczył na koronie muru, jego młodzieńczą   twarz wykrzywiała wściekłość. Wyglądał i wrzeszczał jak demon – jeden z żołnierzy Hellholt  zaatakował go włócznią, ale wojownik odbił cios tarczą i zamachnął się toporem, trafiając wroga w ramię i posyłając w powietrze ciemne strumienie krwi. Wszędzie wokół panował chaos, tak charakterystyczny dla pełnej wrzasku i juchy jatki – głowę Martella wypełniały szalony hałas, trzask i szczęk broni oraz zbroi, bojowe okrzyki i bolesne wycie, a wszystko to zmieszane z jego własnym przyspieszonym, chrapliwym oddechem.
Mimo to doskonale usłyszał huk.
Zakurzona, zorana końskimi kopytami ziemia zadrżała głucho, gdy pierwszy z rygli bramy miasta opadł – zaraz po tym nastąpiła kolejna, potężna salwa, tym razem towarzysząca przesuwającym się, dębowym skrzydłom oraz unoszonej w górę kracie. Wszystko trwało nie dłużej niż pięć uderzenia serca – wystarczająco długo, by otwarta brama zapełniła się wyprężonymi ciałami, plątaniną włóczni i ślizgającymi się butami, które darły mokry od krwi bruk. Książę Dorne spiął konia, bez trudu przebijając się ponad ludzką masą, z niemal opętańczym impetem wpadając za mury Starfall – skok, zakręt, obrót, nim zdołał pojąć, iż jego ludzie karnie realizują usnuty plan, już musiał ciąć mieczem. Raz, drugi, trzeci, na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie widział tylu żołnierzy rodu Dayne na raz. Wszyscy wyglądali tak samo, jak kopie jednego człowieka w takich samych zbrojach, fioletowych barwach i z identyczną bronią. Miał wrażenie, że wciąż zabijają tego samego żołnierza, przez co na dobrą sprawę nie czuł, że uśmierca prawdziwych ludzi. Obrońcy miasta wycofywali się ku górnej części Starfall oraz wznoszącemu się nad budynkami zamkowi, który wcinał się w ciepłe wody Morza Letniego na cyplu, na którym został postawiony. W niebo strzelała Wieża Radości, lśniąca w porannym słońcu, na swój sposób piękna… i dziś zupełnie niedoceniania - obrońcy uciekali w górę zbocza, pierzchając spod muru, a żaden z atakujących nie miał czasu, by podziwiać urodę zamku, pędząc za wrogiem jak wilk za owcami.
Szarża przypominała potężną falę i Książę Dorne mógł jedynie dać się ponieść, naprzód, w górę, by dopaść tych, którzy dopuścili się zdrady.  Dalej ku szczytowi, pozostawiając za sobą sforsowaną bramę, ostatnią grupkę ludzi Dayne’ów pozostałych przy murze, siekanych na kawałki, niezależnie od tego, czy poddawali się, czy nie. Martell zrównał się z potykającym się żołnierzem Starfall, który rozpaczliwie drapał ziemię, uderzył go ostrzem w twarz i przewrócił do tyłu przy wtórze dzikiego wrzasku. Wpadł między dwa kolejne budynki, czując zawroty głowy, jakby był pijany. Pijany krwią i nienasycony. Na ulicach już teraz leżało mnóstwo trupów. Wojacy rodu Dayne z rozsiekanymi plecami, nieliczni żołnierze Słonecznej Włóczni poprzebijani strzałami. Ktoś krzyknął i zastukały kusze. Kilku wojowników upadło obok Martella, lecz on gnał dalej w stronę flagi w środku szeregu żołnierzy, ochrypły od wrzasku. Ściął jednego kusznika, posyłając na ziemię jego złamaną broń. Zamachnął się na potężnego rycerza ze sztandarem. Wróg powstrzymał pierwszy cios Edrica drzewcem flagi i zaczepił nim o  ostrze. Książę puścił stylisko, wyciągnął nóż i wbił go od góry w otwór w hełmie chorążego. Mężczyzna runął na ziemię jak krowa trafiona młotem, bezgłośnie rozwierając usta. Martell wyszarpnął sztandar z jego pośmiertnie zaciśniętych palców, jedną ręką chwytając za drzewce, a drugą za flagę.
Wymowny triumf, który odebrał obrońcom punkt orientacyjny, atakującym zaś… wskazał drogę ku zamkowi.
Powrót do góry Go down
Valar Dohaeris

Valar Dohaeris
Nie żyje
Liczba postów :
139
Join date :
10/04/2013

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyNie Paź 18, 2015 10:55 pm

Wsiąkająca w miękki grunt krew wyglądała tak naturalnie w złotawej poświacie zachodzącego słońca – nieregularna, wilgotna plama barwy rubinu, która pochłaniana była przez spragniony cieczy piaskowiec. Tuż obok niej widniała kolejna, nieco mniejsza.
I jeszcze jedna.
Jeszcze jedna. I następna.
Już nie przywodziły na myśl przypadkowych, ciemnych plam na zakurzonym bruku, już nie były pozbawionymi konsekwencji pozostałościami nie tak dawnej historii – one tworzyły historię. Każda z plam krwi, każdy, nawet najdrobniejszy rozbryzg juchy świadczył bowiem o niedawno stoczonej tu walce. Zaciekłej, pozbawionej skrupułów, brutalnej walce, w której żadna ze stron nie brała jeńców, w której istniały wyłącznie dwie możliwości: przeżyć… lub zginąć.
Ulice Starfall jesiennego dnia 263 roku po Lądowaniu Aegona Zdobywcy przywodziły na myśl miasto zroszone kroplami deszczu – jednak zamiast wodą… bruk spływał krwią. Nie było uliczki, nie było zaułka, nie było korytarza w zamku rodu Dayne, gdzie nie leżałby choć jeden trup. Blade twarze, wywrócone białka oczu, przerażające grymasy ust wyrażające strach, niedowierzanie, ból… błaganie? Śmierć nie oszczędzała nikogo, odbierając życie zarówno obrońcom miasta ze zbrojami i płaszczami przyozdobionymi spadającą gwiazdą, jak i atakującym, ze zbryzganymi juchą płomieniami i włóczniami na tarczach. Zasada była prosta: zabijaj, by przeżyć.
Walki prędko przeniosły się z zewnętrznych murów ku głównym budynkom Starfall – w wypadku jakiegokolwiek, innego oblężenia powietrze najpewniej przysłaniałby duszący dym, płomienie zaś trzeszczały pośród drewnianych belek dachów, jednak rozkazy Księcia Dorne brzmiały jednoznacznie: miasto musi ponieść minimalne szkody. Nie było zatem ognia, nie było krzyków płonących żywcem kobiet i dzieci, nie było swądu palonych ciał – o stoczonych walkach świadczyły jedynie trupy i pojedyncze, niegroźne pożary, które stłumione zostały jeszcze w zalążkach.
Jedynie Bogowie raczą wiedzieć, czy Qoren Sand przeżyłby walki, gdyby ruszył w głąb miasta, bowiem znaczna część ludzi, z którymi otwierał portową bramę, zginęła ledwie kilkaset metrów dalej, wpadając na znacznie liczniejszy oddział zbrojnych rodu Dayne. Bękart z Hellholt opuścił mury Starfall jeszcze przed zdobyciem głównej bramy przez Edrica Martella – choć słowo opuścił zdawało się znaczną przesadą, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że na wpół przytomny bękart poprowadzony został przez jednego z towarzyszy z powrotem ku portowi. Tam zaś na rannych czekała pomoc… o ile zdołali dotrwać do momentu, w którym pochłonięty pracą maester znalazł dlań choć krótką chwilę. Namioty rozbite zostały dopiero, gdy miasto padło, gwarantując tym samym poszkodowanym czystą, pitną wodę oraz świadomość, że ich ofiara nie poszła na marne.
W pozornie lepszym położeniu znajdował się dziedzic Hellholt, który – znacząc przebytą drogę trupami – wraz ze swymi ludźmi oczyszczał kolejne dzielnice Starfall z wrogich żołnierzy; na zbryzganej krwią twarzy schły kolejne warstwy juchy, nadając Harmenowi aparycję opętanego niesieniem śmierci demona, który nie jest w stanie odczuwać nawet przyjmowanych ciosów – tych bowiem nie zdołał uniknąć, otrzymując dwa podłużne, choć niegroźne cięcia w ramię oraz jedno poważniejsze w biodro. Pochłonięty walką Uller niemal nie zauważał tlącego się w umyśle bólu, który z podwójną mocą da znać o sobie dopiero, gdy opadnie bitewny pył.
Los był okrutny dla wszystkich, bez względu na pochodzenie czy stronę, po której walczyli – kiedy więc sam Edric Martell raniony został w udo zbłąkaną strzałą, walczący u jego boku strażnicy mogli jedynie dbać, by kolejny grot nie okazał się celniejszy. Było to ledwie draśnięcie, znaczące utwardzaną skórę lśniącą plamą krwi, która miast rozrastać się z chwili na chwilę, zakrzepła pod wpływem nieustającego pędu wiatru. Toczone przy bramie zamkowej walki należały do szczególnie zajadłych, choć siły Starfall były tu najuboższe – siedziba rodu Dayne zdołała utrzymać się do późnego popołudnia, gdy już całe miasto znajdowało się w rękach Księcia, a od strony morza dochodziły potępieńcze krzyki rannych oraz umierających. Kratę bramną wyważono dopiero, gdy po obu stronach trupy niemal całkiem zaścieliły kamienny bruk – wtedy też obrońcy, jeden za drugim, jęli rzucać broń i poddawać się żołnierzom Martella…
… tyle, że nikt, zupełnie nikt nie okazał zdrajcom łaski.
W wirze słabnących walk toczonych na dziedzińcu, doszło do starcia Księcia Dorne, Edrica, oraz dziedzica Starfall, Ariesa – pojedynek, zajadły, bezwzględny, pozbawiony choćby oznak rycerskości i obawy o własne życie, dobiegł końca, gdy Dayne potknął się o ciało jednego ze swych towarzyszy broni; wtedy też ostrze Martella sięgnęło jego gardła, przeszywając je z mokrym, głuchym mlaśnięciem, które zakłócił szczęk upadającego na bruk miecza. Jedynie ślepiec nie zauważyłby, iż najważniejszą i ostatnią walkę w swym życiu Aries stoczył, dzierżąc Świt – legendarny miecz rodu Dayne połyskiwał ponuro w promieniach słońca, szczerząc unurzane we krwi wrogów ostrze do Księcia Dorne. Przez krótką chwilę zdawało się, iż Edric Martell podnosił oręż z ziemi z równie szyderczym, ponurym uśmiechem, który stanowił jedynie przedsmak nieubłaganie nadchodzących wydarzeń…
Jeszcze przed zmierzchem powietrze wypełnił potępieńczy dźwięk dzwonów, który tym razem obwieszczał koniec pewnej karty historii… i zapowiadał początek zupełnie nowej – tej, gdzie nad Starfall pieczę sprawować będą potomkowie Nymerii.

    Zamek został zdobyty, zaś los lordowskiej pary oraz ich dzieci spoczywa w rękach Edrica Martella – w twierdzy dołączyć może doń Harmen Uller, Qoren Sand natomiast przebywa poza murami miasta, gdzie już w namiocie udzielono mu niezbędnej, choć niezwykle ubogiej pomocy.
    Interwencja Mistrza Gry od tego momentu jest zbędna, należy pamiętać jedynie, iż zgodnie z rzutami kostek Świt, znalazł się we władaniu Księcia Dorne, a tytuł lordowski – choć zdaje się na wyciągnięcie ręki – przydzielony może być jedynie przez króla. Wątek toczony może być dalej, najpóźniej powinien jednak skończyć się przed 31 października, czyli przeskokiem czasowym.
Powrót do góry Go down
Jezal Sand

Jezal Sand
Dorne
Skąd :
Sandstone
Liczba postów :
51
Join date :
03/03/2015

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptySro Paź 21, 2015 6:48 pm

Port w Starfall.

Powinniśmy wybaczyć naszym wrogom…
Wokół bramy panował niewyobrażalny ścisk. Były tam kobiety, wychudzone i wygłodzone. Były dzieci, obdarte i brudne. Byli mężczyźni, starzy i młodzi, pochyleni pod ciężkimi pakunkami lub przyciskający do siebie kurczowo swój dobytek. Niektórzy mieli muły, inni pchali wózki załadowane bezużytecznym sprzętem. Drewniane krzesła, cynowe garnki, narzędzia do uprawy ziemi. Wielu nie miało nic z wyjątkiem nędzy. Jezal przypuszczał, że jest jej tu wszędzie pod dostatkiem.
… ale nie wcześniej, nim zawisną na szubienicy.
Dławili drogi swoimi ciałami i niepotrzebnym nikomu dobrem. Dławili powietrze błaganiem i złorzeczeniem. Sand wyczuwał strach, gęsty w jego nozdrzach niczym maź. Wszyscy ci ludzie uciekali przed Księciem Dorne, przez niewypowiedzianą głośno, lecz w pełni realną groźbą.
Rozpychali się bezlitośnie, niektórzy brnęli do przodu, inni zostawali w tyle, gdzieniegdzie ktoś padał na zakurzony bruk, ale wszyscy parli ku bramie, niczym do matczynego sutka. Tłum jednak nie mógł się nigdzie przedostać. Jezal widział ostrza włóczni rzucające blask ponad głowami ciżby, słyszał groźne krzyki. Z przodu byli żołnierze i nie wypuszczali nikogo z miasta.
Zwykle robię coś do momentu, póki nie wpadnę na lepszy pomysł.
Po ustach Sanda przemknął brzydki grymas, kiedy odwrócił wzrok od stratowanego przez tłum, liczącego nie więcej niż sześć dni imienia chłopczyka.
Chwilowo moim najlepszym pomysłem jest powrót do domu i trzymanie się od tego z daleka.
W przeciwieństwie do cisnącej się ciżby, bękart Lorda Qorgyle parł niestrudzenie ku samemu sercu Starfall, podejmując mozolne próby przedarcia się do portu – co poniektórzy mieszkańcy miasta spozierali na niego ze zdumieniem. Była wśród nich mała dziewczynka; popatrzyła na Jezala wielkimi oczami, ściskając jakąś starą szmatę. Próbował się do niej uśmiechnąć, ale minęły wieki od czasu, gdy miał do czynienia z kimś innym niż twardzi ludzie i twarda stal, więc nie mogło mu to wyjść za dobrze. Dziewczynka uciekła z wrzaskiem i nie ona jedna była przerażona - ludzie się rozstępowali, przezornie i w milczeniu, kiedy tylko dostrzegali nadjeżdżającego Sanda oraz dwóch towarzyszących mu ludzi. Być może dlatego zdołali dotrzeć do portowej bramy bez groźnych incydentów, zmuszeni jedynie odepchnąć tego czy owego, żeby się prędzej ruszył. Jezal widział teraz żołnierzy, ze dwunastu, stali w szeregu przed bramą, jeden podobny do drugiego – twarze wykute jakby z kamienia, pozbawione blasku spojrzenia, jawna wrogość w marszczącym się czole. Bękart z Sandstone wolał nie przyznawać przed samym sobą, że po tylu miesiącach nieustannej tułaczki stanowił ich niemal lustrzane odbicie – było na nim jedynie mniej krwi i kurzu, głównie dzięki pobieżnej, prędkiej kąpieli, jaką wziął jeszcze w High Hermitage. Czas nie był sprzymierzeńcem Sanda, przeto gnał niemal na złamanie karku, licząc każdą kolejną godzinę, która jego przybliżała do celu…
… a Qorena do śmierci.
Jezal nigdy nie sądził, że wieść o poniesionych przez bękarta ranach wywrze na nim równie olbrzymie wrażenie – uścisk w żołądku, zupełnie jakby przełknął kilogram żwiru, ustąpił dopiero, gdy z trudem napił się wina, dokładnie ważąc treść listu, który przybył do High Hermitage.
Bękart z Hellholt ranion. Prawdopodobnie na łożu śmierci.
Umrze.
I zostawi go bez słów pożegnania, bez ostatniej woli.
Sand nie mógł do tego dopuścić – nie mógł bezczynnie wyczekiwać, aż Qoren wyda ostatnie tchnienie, raz i porządnie żegnając się z padołem łez oraz cierpienia. Bękart z Sandstone nie tyle nie akceptował podobnej sytuacji, co odrzucał ją – z pełną stanowczością kogoś, kto ma pełną świadomość, iż rozpacz i gniew, i smutek, i żal, i wściekłość, i zupełne zachwianie księcia Trystana runie właśnie na niego.
I że to on w jakiś sposób zostanie uznany za współwinnego śmierci Sanda.
Jezal gnał przeto na złamanie karku, przebijał się przez Starfall, niemal porzucił własnego rumaka na pastwę obcych ludzi i zaciekle szukał namiotu, w którym dogorywał Qoren – gdy psiarczyk pytał o bękarta, większość go ignorowała, inni zaś odburkiwali, że tutaj leżą wyłącznie bękarty i kurwie syny. Nozdrza Sanda niemal natychmiast wypełnił metaliczny odór krwi oraz duszący smród śmierci, oddałby niemal wszystko, by porzucić swe poszukiwania i uznać przed samym sobą, że zrobił wszystko, aby odnaleźć Qorena, ale wtedy…
… wtedy uniósł poły tego właściwego namiotu. Sądził tak przynajmniej do momentu, w którym nie ujrzał swego bardzo dobrego kompana  (jeśli nie przyjaciela) na wąskim, pokrwawionym materacu. Słodkawy zapach choroby był tu znacznie silniejszy, zupełnie jakby Sand emanował płomiennymi falami gorączki – jego całą pierś i ramię spowijał już zabrudzony bandaż, a całe ciało niemal błyszczało od potu w nikłym świetle namiotu. Jezal bez chwili wahania przekroczył próg i szczelnie zasłonił wejście, obserwując w milczeniu Qorena.
Nawet jeśli chciałby coś powiedzieć… żadne słowa nie wydawały się właściwe.
Nie wobec tego człowieka.
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyPią Paź 23, 2015 12:05 am

Było bardzo, bardzo głośno.
Szczęk uderzające o siebie stali, wrzaski, wyzwiska, krzyki bólu, wszystko zlewało się w niepokojący chaos, napawający strachem każdego, bez wyjątku.
Sand jednak nie odczuwał już strachu. Nie czuł nic, ponad potworny ból, pulsujący w barku i rozprzestrzeniający się po ciele. Każdy stawiany z trudem krok jedynie pogłębiał ten ból, lecz ktoś, nie wiedział nawet kto, zmuszał go do nich, do nieustannego parcia naprzód. Nie wiedział, gdzie idą, ani po co, a jedyne czego pragnął, to się zatrzymać. Położyć byle gdzie, poddać i dokonać żywota ze świadomością, że przynajmniej zginął w walce.
Nie miał pojęcia gdzie i jak się tam znaleźli, ale ostre światło dornijskiego słońca boleśnie raniło oczy. Zamknął je i.. wydawało mu się, że to nie. Naszła go wizja jakiejś wielkiej wody, która zagarniała jego ciało i ściągała w głębiny.
Zdawało mu się, że to właśnie jest już śmierć. To bezdenna, zimna toń, która porywała go, kiedy tylko zamykał oczy.
Zniknęło wszystko. Słońce, przerażająca symfonia krzyków i ten przeraźliwy ból. Nic nie czuł, nic nie widział, nic nie słyszał. Dryfował w przerażająco zimnych otchłaniach nicości, nie mających żadnych barw, żadnych zapachów, ani smaków. Nie mających nic, co mógł odczuć którymkolwiek ze zmysłów. Czas nie płynął, stanął w miejscu – była tylko pierdolona świadomość, że nie ma już nic. I nie będzie.
Zawsze sądził, że po śmierci trafi do siedmiu piekieł. Ba! Był o tym święcie przekonany; za wszystkie grzechy, jakich się dopuścił, nie mogło czekać go nic innego jak tylko wieczność spędzona w piekielnej otchłani – część septonów powiadała, że szaleją tam ognie, przeraźliwa pożoga, jeszcze inni, że jest tam zimno, kurewsko zimno; w Dorne część kleru była zdania, że grzesznika czeka tam burza piaskowa. Każdy Dornijczyk wiedział, że nie było nic gorszego od pierdolonej, piaskowej burzy, przed którą nie da się ukryć, ani ochronić wodą, czy ogniem.
Zamiast jednak trafić na wieczny stos, w sam środek krainy wiecznej zimy, czy na bezkresną pustynię, gdzie nieustannie szalała burza…
… Sand trafił do karczmy.
Pamiętał tę noc tak dobrze, jakby miała miejsce wczoraj. Noc była wtedy gorąca i duszna, bądź tylko tak mu się zdawało w izbie pełnej ludzi, głośnej i radosnej – Sand w miejscu takim to odnajdywał się doskonale, zupełnie jakby przyszedł na świat w którejś z oberż Hellholt. Lubił podsłuchiwać urywki rozmów i złośliwie coś dopowiadać; lubił patrzeć jak dziwki szukają potencjalnych klientów i na odwrót – jak klienci dbierają się do dziwek; lubił spojrzenia, które na niego padały, gdy uderzał głośniej kuflem o stój.
A najbardziej lubił to jedno, szare spojrzenie, które dostrzegł, gdy ktoś przerwał mu żart.
-Doliniarz mówi do swojej żony, Baratheonówny: najdroższa, masz nogi jak łania… - zaczął Sand, rozbawionym tonem . – Żona pyta: takie zgrabne? Na co on…
-Nie, takie owłosione.
Wtedy do niego wrócił i bękart lorda Ullera nie mógł pojąć tego mechanizmu, tej dziwnej, niezrozumiałej siły przyciągania, która sprawiała, że mogli odnaleźć się nawet i na środku pustyni. Tamtej nocy wszystko wokół przestało mieć znaczenie. Tam, w łagodnym blasku świec nic nie było ważne. Tam znalazła się brama do innego królestwa. Do małego, niezwykle cichego świata, który wypełnia sobą tylko obecność dwóch mężczyzn.
Mógł się w nim pogrążyć, oddać bez reszty wspomnieniom, lecz coś
przeraźliwy, tępy ból
kazało mu otworzyć oczy. Powieki ciążyły, były jak z ołowiu. Sand oddychał ciężko, lecz płytko, mozolnie walcząc o to gęste od choroby powietrze. Teraz był pewien, że trafił do piekła – bolało go wszystko, od palców u stóp do czubka głowy, szumiało mu w uszach, jakby naprawdę znalazł się na dnie głębin.
Lodowatej, ciężkiej toni.
Koniec końców, ci którzy pierdolili o wiecznej zimie mieli rację, to jest piekło…
Drżał z zimna. Ono przesiąkało aż do szpiku kości, aż każdy członek jego ciała przestał boleć, a zaczynał boleśnie istnieć, jakby cierpienie stanowiło naturalną formę egzystencji Sanda. Widział niewyraźnie, jak przez gęstą mgłę, lecz…
To nie jest piekło, w ogóle nie.
-Trystane, wróciłeś. – wychrypiał bękart, z nieukrywanym trudem unosząc dłoń.
Ciało Qorena nękały niekontrolowane drgawki, czoło zrosiły krople potu, ale na usta wychynął słaby uśmiech. Rozbiegane dotychczas spojrzenie ciemnobrązowych tęczówek z trudnością skupiło się na mężczyźnie, który jak mu się wydawało, był nikim innym jak…
… dornijskim księciem. Jego księciem.
-Tęskniłem, naprawdę.
Głos Sanda był słaby, pozbawiony właściwej mu pewności siebie, bezczelności i niepokorności; zawsze głośny, teraz ledwie słyszalny.
-Musisz mi to wybaczyć, musisz. Nie chciałem umierać, nikt nie chce. – mamrotał bełkotliwe, uparcie wbijając w Jezala niewidzące spojrzenie.
Bękart z Sandstone zdawał mu się kimś zupełnie innym. Qoren dałby sobie rękę uciąć, że to Trystane przypatruje mu się z troską, niemal czuł jego dłoń na własnym czole.
-Wiem, mój Sandzie. – odparło mu widmo, przysiadając na skraju zakrwawionego posłania.
-Wracałem wtedy do Ciebie, pamiętasz? Wtedy, w tej karczmie? – ciągnął Sand cicho, nie zdając sobie nawet sprawy, że ta rozmowa nie miała nawet miejsca – że Trystana wcale tam nie było, że jego szczupła, wysoka sylwetka to jedynie wytwór jego wyobraźni, a raczej wysokiej gorączki.
Lepiej było jednak, by pozostał w tej nieświadomości…
… inaczej nie byłoby powodu do walki z opadającymi uparcie powiekami.
Powrót do góry Go down
Jezal Sand

Jezal Sand
Dorne
Skąd :
Sandstone
Liczba postów :
51
Join date :
03/03/2015

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyNie Paź 25, 2015 2:35 pm

Nie mógł przezwyciężyć ciężkiego, nieznośnego drżenia.
Dobiegało z najodleglejszych kresów umysłu i powoli, mozolnie parło przed siebie, zagnieżdżając się w okolicach serca – bolesny uścisk z każdą, mijającą przybierał formę druzgoczącego wnętrzności młota.
Jedno uderzenie za kolejnym – echo bólu rozchodziło się po całym ciele, paraliżując nerwy i przeraźliwie wyostrzając zmysły: nienaturalnie rozszerzone źrenice wpatrywały się w na wpół martwą sylwetkę, nozdrza chłonęły chorobliwie gęste powietrze, usta próbowały sformułować jakiekolwiek, choćby najbardziej proste słowo, ale…
… ale w namiocie panowała nieznośna cisza, przerywana jedynie przez ciężki, chrapliwy oddech Qorena.
Rzeczywistość nagle straciła na swojej realności, zamykając Jezala w ciasnym, przytłaczającym świecie śmierci – wąskie przejście pomiędzy być a nie być z każdą chwilą ulegało jeszcze większemu zwężeniu, grożąc tym samym oddzieleniem starszego Sanda od świata żywych i pozostawieniem go tam, gdzie nie będzie już niczego: ani cierpienia, ani bólu, ani przebłysków szczęścia, ani nadziei.
Niczego.
Cień Nieznajomego zawisł nad tym zapomnianym przez innych Bogów namiotem i stawał się jedynie coraz gęstszy, coraz ciemniejszy, coraz bardziej przytłaczający – pod jego wpływem, Jezalowi z trudem przyszło postawienie jednego, krótkiego, żałośnie słabego kroku. Choćby padł na kolana i podjął gorączkową modlitwę, choćby błagał Stare i Nowe Bóstwa o pomoc, choćby był gotów oddać cząstkę własnej duszy za odkupienie Qorena – wszystko byłoby na nic.
Nie pomogłaby ani modlitwa, ani Bogowie, ani ćwiartowanie własnego ja. Raz utracony człowiek nigdy nie powracał taki sam.
Choroba trawiła Sanda niczym szalejący płomień pochłaniający strzechę chaty – bijący od jego ciała żar równać mógł się z gorącymi, pustynnymi podmuchami wiatru, zaś przesycone nieprzyjemną wonią śmierci powietrze zdawało się gęste jak zapomniana przez maestra melasa. Przez umysł Jezala natychmiast przetoczyły się dziesiątki pytań, na których odpowiedzi pozostawały irytująco niejasne: trucizna? Można go uratować? Podano mu makowe mleko? Gdzie ten cholerny maester, kiedy jest potrzebny?, zaś początkowe przerażenie jęło ustępować przed narastającym poczuciem…
… bezsilności.
Nie mógł zrobić zupełnie nic, aby ulżyć mu w cierpieniu – przynajmniej zaś nic, co doprowadziłoby do powrotu zdrowia Sanda, nie zaś jego definitywnemu odejściu (bękart z Sandstone z całą stanowczością odrzucał możliwość rychłej śmierci kompana, choćby ten cudem obiecał mu skrzynię pełną złota za litościwe poderżnięcie gardła). Jezal doskonale wiedział, iż gorączka wkrótce musi spać, iż sam Qoren nie podda się tak łatwo – to nie człowiek, który śmierć powita na ubrudzonym krwią leżysku, to nie ktoś, kto odchodzi cicho i spokojnie.
Wszyscy, tylko nie on.
Bękart z Sandstone postawił kolejny, niepewny krok, który w założeniu miał przybliżyć go do posłania Sanda…
… a który przeobraził się w pełne zaskoczenia i dezorientacji tąpnięcie, gdy tylko Qoren powitał przyjaciela słabym, dobiegającym jakby zza światów
Trystane, wróciłeś.
Jezal wpatrywał się w zroszoną potem twarz starszego Dornijczyka, natychmiast dopowiadając sobie, iż Sand – oczywiście – majaczy w gorączce, nie odróżniając zwykłego, bękarciego psiarczyka od dornijskiego księcia. Najpewniej w innych okolicznościach sam Jezal wziąłby to za komplement i nie omieszkał wyśmiać Qorena, lecz…
Obecne okoliczności mówiły same za siebie.
Bękart z Sandstone zacisnął usta w wąską kreskę, przybliżając się w końcu do posłania kompana na tyle, by ten nie miał problemu z rozpoznaniem jego twarzy…
… i dość prędko przekonał się, jak naiwny był sądząc, że to pomoże – Qoren wciąż wpatrywał się weń uparcie, nieprzytomnym, przesłoniętym mgłą spojrzeniem, które próbowało wyrazić radość, które z całych sił pragnęło przekazać nie martw się, wszystko będzie dobrze – wszystko to jednak skierowane było nie do Jezala, nie jemu miało przynieść ukojenie nerwów, uspokojenie drżącego serca.
Nie jemu.
Z ust Qorena padały kolejne słowa, ciche i szeleszczące, zupełnie jak jesienne liście targane słabymi podmuchami wiatru – wyprane ze zwyczajowej energii bękarta, już teraz jawiły się jako martwe, pozbawione choćby cienia nadziei. Sand zaklął w myślach, przeganiając podobne myśli z własnego umysłu; nie zamierzał bezczynnie obserwować walki, jaką Qoren toczył ze swymi demonami, nie przebył tylu mil tylko po to, aby patrzyć, jak przyjaciel majaczy… i majacząc – umiera. Bękart z Sandstone bez słowa sięgnął po jedną z wiszących u pasa manierek – jej zawartość zachlupotała cicho, gdy Jezal nachylił się nad Qorenem, wsuwając dłoń pod jego szyję i lekko unosząc głowę starszego Dornijczyka – wszystko zaś po to, by pod przymusem wlać w jego usta letnią, lecz zbawienną wodę.
Wracałem wtedy do Ciebie, pamiętasz? Wtedy, w tej karczmie?
- Pamiętam, nigdy bym nie zapomniał – słowa same wyrywają się z gardła Jezala, przerywając gęstą ciszę panującą w namiocie – Sand ostrożnie opuścił głowę Qorena na posłanie, sam zaś usiadł na brzegu materaca, by położyć na czole przyjaciela wilgotny materiał. Umysł bękarta gorączkowo wyszukiwał we wspomnieniach opowieści księcia Trystana, który najpewniej wspomniał mu o wydarzeniach w karczmie – prawdziwy problem polegał na tym, iż Martell zwiedził z Qorenem stanowczo zbyt wiele karczm, by Jezal mógł rozróżnić, o którą tym razem konkretnie chodziło. Sand niemal zaklął pod nosem, przyglądając się jednocześnie obandażowanej ranie, stanowiącej właściwe źródło kłopotów.
- Wrócimy do niej jeszcze niejeden raz – dodał w końcu cicho, przenosząc czujny wzrok na twarz Qorena – bękart wciąż zdawał się na wpół przytomny i oczadziały, zupełnie jakby całkowicie zatracił umiejętność postrzegania. – Ale dzisiaj popłyniesz ze mną do High Hermitage, dobrze? Jak tylko zapadnie zmrok i nieco się ochłodzi… - Jezal ostrożnie poprawił szmatkę narzuconą na czoło bękarta z Hellholt. - … popłyniemy barką wspólnie do High Hermitage. Tam wyzdrowiejesz, obiecuję. Wierzysz mi, prawda? – kolejne zdania wypływały z ust młodszego Dornijczyka bez kontroli, bez chwili zawahania – musiał jak najdłużej utrzymać kontakt z Qorenem, nie pozwolić mu zamknąć oczu, odegnać sen, nie dopuścić, by całkowicie zatracił się w swych majakach. Jeśli tylko Sand będzie walczył, Jezal pogna po maestra i…
… i wszystko będzie dobrze?
Powrót do góry Go down
Qoren Sand

Qoren Sand
Dorne
Skąd :
Hellholt
Liczba postów :
81
Join date :
30/01/2015

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyPią Paź 30, 2015 11:14 pm

To jeden z przywilejów młodości, gdy miał dwadzieścia dni imienia, śmierć zdawała mu się odległą gwiazdą na niebie, odległą tak bardzo, że nie widać jej nawet przez myrijskie szkiełko. Potem starzał się i odkrył, że to nie statyczna gwiazda, ale wielki jak nieszczęście kamień, który leci wprost na niego i jeszcze trochę, a przyładuje mu w ciemię.
Aż wreszcie tak naprawdę się stało.
Kamień miał postać strzały, która bezlitośnie wbiła się w bark. Nie był w stanie powiedzieć ile czasu temu, czy kilka godzin, a może kilka miesięcy. Życie się dla niego przecież zatrzymało, a powietrze gęstniało od słodkiej, mdlącej dłoni choroby, jęło przypominać syrop, w którym bękartowi ciężko było się poruszyć. Bolał go każdy mięsień, każda najmniejsza cząstka ciała. Rana w barku pulsowała boleśnie, raz po raz o sobie przypominając. Sand oddychał ciężko, jakby nawet i ta czynność sprawiała mu trudność. Wyglądał nie mniej okropnie, niźli się czuł – teraz wydawał się jakiś mniejszy, leżąc na ubrudzonym krwią kocu, skulony w sobie, bledszy. Krople potu rosiły już nie tylko czoło, lecz każdy kawałek ciała, dręczonego gorączką.
Zawsze miał nadzieję na szybką, bezbolesną śmierć.
Wierzył, że jeśli przyjdzie na niego pora, stanie się to szybko, bardzo tego chciał. Nigdy nie wiedział co powinien powiedzieć, gdy dochodziło do pożegnań, zwłaszcza z tym jednym człowiekiem. Kiedy zajmował jego myśli za każdym razem, kiedy wyjeżdżał ze Słonecznej Włóczni, gdy spędzał noce zastanawiając się, czy on na pewno jest bezpieczny i zdrów, żegnając się – kazał mu na siebie uważać. Potem powtarzał, by nie opuszczał pałacu bez strażników, by pod żadnym pozorem nie brał udziału w grze ze skorpionami. Częściej zostawiał mu maleńkie karteczki, pobazgrane koślawym, pełnym błędów pismem, niż rozgadywał się, nim ruszył w drogę. Całował go w czoło i obiecywał, że wróci.
Ale teraz wiedział, że już nie wróci, na pewno nie i żadne słowo pożegnania nie przechodziło mu przez gardło. Z prostej przyczyny – bardzo nie chciał tego robić. Bardzo.
Kurczowo trzymał się życia, uparcie walczył z opadającymi powiekami, byleby jeszcze chwilę móc popatrzeć w nierealne, szare tęczówki – nawet jeśli to była tylko iluzja, nieprawdziwa, okrutna mara, zesłana przez bogów, to pragnął, by trwała w i e c z n i e. Wcale nie chciał umierać, kiedy wiedział, że jest komuś potrzebny.
Nie tylko nawet jemu, bo przez myśl bękarta przemknęła drobna, jasnowłosa dziewczynka. Krew z jego krwi, kość z kości. Co z nią będzie, jeśli Trystane nie wróci do Słonecznej Włóczni?
Kto jej pozostanie, jeśli nie on?
-Musisz mi coś obiecać. – wychrypiał, nieco bardziej trzeźwo, gdy zbawienna woda zwilżyła mu gardło. Uśmiechnął się słabo, z trudem, wciąż wyprany z energii. – Nie wyzdrowieję, Trystane. Zdechnę tutaj. Musisz się nią zająć, to moja krew. Zepsuta, ale moja.
Patrzył wprost na Jezala niewidzącymi oczyma. Patrzył i nie widział go wcale, bo zdawało mu się, że na brzegu materaca dostrzega smukłą sylwetkę księcia, jego wiecznie rozczochraną czuprynę i zaspany uśmiech, jakim obdarzał go, kiedy wreszcie zechciał wstać z łóżka – zwykle koło południa.
-Popłyniemy. – przytaknął bez sił, po czym zawahał się, nagle jakby zawstydzony. – Musisz coś wiedzieć. Muszę Ci to powiedzieć.
Sand z trudem złapał oddech, jak na wpół martwa ryba wyrzucona na brzeg.
-Musisz wiedzieć, że cię… o, Jezal.
Nagle, kompletnie zaskoczony aż szerzej otworzył ze zdziwienia, jakby pierwszy raz na oczy widział bękarta z Sandstone. Zdziwiony, że znalazł się tutaj tak… znikąd. A potem zaczął się śmiać – jakby zupełnie zapomniał o tym, co mówił wcześniej.
Wizja dornijskiego księcia rozpłynęła się w powietrzu tak szybko, zniknęła tak prędko jak pękająca mydlana bańka.
-Popłyniemy, gdzie zechcesz, Sand. Byleby mieli wino, dobre wino. Muszę się urżnąć, kurwa, wtedy mogę zdychać. – bękart mówił chaotycznie, bez ładu i składu, raz ciszej, raz głośniej, kompletnie tracąc kontakt z rzeczywistością. –Możesz wziąć mojego konia, Jezal, Twój jest beznadziejny.
Powrót do góry Go down
Valar Dohaeris

Valar Dohaeris
Nie żyje
Liczba postów :
139
Join date :
10/04/2013

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptySob Paź 31, 2015 3:59 pm


Przeskok czasowy



Zgodnie z zapowiedzią dziś na Seven Kingdoms nastąpił przeskok czasowy - w Siedmiu Królestwach rok 263 po Lądowaniu Aegona Zdobywcy chyli się ku końcowi, zaś zapowiadana przez maestrów zima nadchodzi wielkimi krokami. Wątki, które do dnia wczorajszego nie zostały zakończone, mogą toczyć się dalej w odpowiednim temacie w dziale z retrospekcjami: przedstawione tam wydarzenia dotyczyć będą czasu sprzed przeskoku, zatem zachęcamy do zamknięcia niedokończonych rozgrywek!





Powrót do góry Go down
Quentyl Martell

Quentyl Martell
Dorne
Skąd :
Słoneczna Włócznia
Liczba postów :
118
Join date :
08/11/2014

Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 EmptyCzw Sty 28, 2016 12:43 pm

Kiedy się w końcu obudził z głębokiego, pozbawionego koszmarów, ale przede wszystkim pijackiego snu, pojawił się strach. Przede wszystkim o to, ile pieniędzy zostało mu w sakiewce i czy nie ożenił się z dziewczyną o wyglądzie trzonka od łopaty?
Tfu!
Ostrożnie otworzył oczy i rozejrzał się wokoło. Ciemna, zapuszczona komnatka jakiejś podrzędnej karczmy albo jeszcze podrzędniejszego burdelu, o czym świadczyła obecność dziwki – właśnie pochylała się nad Quentylem, co ostatecznie przekonało go, że żyje, ale może być jeszcze gorzej. Martell poklepał hojnie obdarzoną przez Bogów dziewkę po lewej piersi, a później – w myśl zasady, że wszystko należy robić parzyście – również po prawej (wtedy zauważył, że ta jest nieco większa, więc – oczywiście – wymagała dłuższej pieszczoty). Potem wszystko potoczyło się szybciej niż kąpanie stuletniej babci – książę zerwał się z łóżka, nim kurtyzana dodatkowo policzyła mu za dodatkowe usługi i naciągnął na poorane paznokciami pośladki spodnie. Koszuli nie zakładał: to zresztą byłoby dość uciążliwe, jeśli wziąć pod uwagę unieruchamiający lewy bark opatrunek – pamiątkę po różnicy zdań w jednej z przydrożnych karczm. Pogoda na szczęście, pomimo rzekomo obecnej w Siedmiu Królestwach zimy, sprzyjała temu półnegliżowi, kiedy więc Quentyl opuszczał burdel (teraz był tego pewien, nikt nie nazwałby karczmy „Cycki i Piczki”) nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na nie do końca odzianego młodzieńca.
Droga do zamku miała zaskakująco przyjemny, pozbawiony zbędnych problemów przebieg – strażnicy natychmiast rozpoznali w Martellu Martella, zwłaszcza gdy ten dumnie poklepał się po własnym przyrodzeniu, rzucając pełnym samozadowolenia tonem ”włócznia w użyciu”; wartownicy ryknęli głośnym śmiechem, jeden z nich nawet zasugerował, że książę mógłby użyć swej włóczni na jego córce – Quentyl uśmiechnął się wtedy szeroko i odparł, że Dorne to nie Dolina Arrynów, więc stosunki seksualne z kozami wciąż pozostają nielegalne. To wywołało jeszcze głośniejszą salwę rozbawienia, która udzieliła się prawie wszystkim… poza ojcem domniemanej kozy.
Gdy Martell dotarł do komnaty, zdołał porwać się jedynie na zmianę przyodziewku – przepoconą, zachlapaną winem i krwią koszulę zastąpił świeży, czysty wams, zaś potargane na lewym półdupku spodnie wymienił na takie, w których nie przypominał przybłędy. Gdy tylko doprowadził własne włosy do stanu przyzwoitości, ignorując cienie pod oczami i wyraźne ślady namiętnych pocałunków na szyi, natychmiast opuścił tymczasowe lokum, kierując się do…
… właśnie.
Do kogoś, z kim powinien zobaczyć się już dawno temu.
Prędkie, niespokojne kroki odbijały się echem od pustych ścian korytarzy, gdy Quentyl niestrudzenie parł przed siebie – musiał pokonać niemal połowę schodów w zamku, by osiągnąć cel swej wyprawy, w trakcie której zdołał poczuć, jak bardzo jest głodny… i jak mocno zaczyna go boleć głowa – wszystko dlatego, że w końcu zaczął trzeźwieć. Kiedy zaś udało mu się dotrzeć do drzwi komnaty, w której – jak sądził – przebywał cel jego wędrówki, okrutny los w końcu rzucił mu pod nogi pierwsze kłody: tym razem miały one formę starej, pomarszczonej niczym zeschnięta śliwka służki, która ostatni raz gościła mężczyznę między udami, gdy królestwem rządził Aegon Zdobywca.
- Jak cudowny mamy dzień, Norello! – zagaił z właściwą swemu pochodzeniu kurtuazją książę: niestety starowinka pozostawała nieczuła na jego niewątpliwy urok, bowiem possała bezzębnymi dziąsłami dolną wargę, patrząc na Martella wodnistymi oczkami.
- Modli się, nie przeszkadzać.
- Chciałem jedynie powiedzieć, że mamy dziś cudowną pog…
- Modli się, nie przeszkadzać.
Oj, ty klępo przebrzydła, pomyślał nagle Quentyl, zapomniałaś, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Coś mi się widzi, że umysł ci się zlasował od tego celibatu. Martell znał te powiedzonka na pamięć. Każda kobieta, bez względu na pochodzenie i wiek, natychmiast starała się udowodnić, że jest zajęta aż po pachy albo i bardziej. Słowa: „modli się”, „proszę przyjść później” czy „poślemy posłańca”, uświadamiały każdemu petentowi miejsce w hierarchii. Oczywiście gość doskonale wiedział, że za określeniem „zajęta” kryło się przeważnie zwykłe ględzenie o niczym, czesanie włosów bądź po prostu knucie, gdzie kogo i z kim tym razem uwieść.
I w takiej oto sytuacji, z ciężkim bagażem wydarzeń poprzedniej nocy w pamięci, książę znalazł się tuż po południu przed drzwiami obecnej Lady Starfall. Pozbawiona dolnych (i górnych) zębów staruszka przyglądała się czujnie Martellowi, po czym, bez jakiejkolwiek logiki, zapytała skrzekliwie:
– Do panienki Alycii?
A do kogo, prukwo stara? Przecież nie do spowiedzi, pomyślał burkliwie, marszcząc lekko brwi i jedynie kiwając głową. Staruszka najpewniej powiedziałaby coś jeszcze, gdyby…
… gdyby po drugiej stronie drzwi nie rozległo się ciche pukanie – brzmiało tak, jakby dochodziło zza światów i wywołane zostało przez jedną z martwych dusz.
- Można wejść.
Głos starej służki dobiegał do księcia jak zza grubej kurtyny – choć książę bez cienia wahania nacisnął mosiężną klamkę, serce boleśnie obijało się o żebra, niemal całkowicie pozbawiając go oddechu. Gdy Martell wkraczał do zaskakująco ciemnej komnaty, w jego umyśle panowała przerażająca pustka – jedyne, na co mógł sobie pozwolić, to ledwie słyszalny szept, z którego uformowało się…
- Alycio…?
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Starfall - Page 3 Empty
PisanieTemat: Re: Starfall   Starfall - Page 3 Empty

Powrót do góry Go down
 

Starfall

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 3 z 3Idź do strony : Previous  1, 2, 3

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Westeros :: Dorne-