Plusk wody w uszach. To była pierwsza rzecz. Plusk wody, szum drzew, dziwny szczebiot i świergot ptaków. Hadrian uchylił odrobinę powieki. Światło, rozmazany blask przenikający liście. Śmierć? Więc dlaczego tak bardzo bolała? Pulsował mu cały lewy bok. Próbował odetchnąć porządnie, zakrztusił się, wykaszlał trochę wody, wypluł błoto. Jęknął, przekręcił się, wsparł na dłoniach i kolanach, dźwignął z rzeki, dysząc przez zaciśnięte zęby, po czym przewrócił się na plecy w mchu, mazi i zgniłych gałązkach tuż nad brzegiem.
Leżał przez chwilę, wpatrzony w szare niebo nad czarnymi konarami; z obolałej krtani dobywał mu się świst oddechu.
-
Wciąż jestem żywy - zaskrzeczał do samego siebie.
Wciąż żywy, wbrew wysiłkom natury, dzikich, ludzi i bestii. Przemoczony do suchej nitki, leżąc płasko na plecach, zaczął parskać śmiechem. Piskliwym, bulgoczącym śmiechem. Jedno można było powiedzieć o Hadrianie Boltonie - przeżył.
Gnijący brzeg rzeki omiotło tchnienie zimnego wiatru; śmiech dziedzica Dreadfort zamarł z wolna. Może i nie stracił życia, ale jak się przy nim utrzymać - oto było pytanie. Usiadł, mrugając z bólu, potem wstał z wysiłkiem, opierając się o najbliższe drzewo. Otarł z błota nos, oczy i uszy. Ściągnął mokrą koszulę, by rzucić okiem na obrażenia.
Bok miał pokryty sińcami, rezultat upadku. Niebieskie i fioletowe plamy aż do żeber. Wrażliwe bez wątpienia na dotyk, ale niczego sobie chyba nie złamał. Noga wyglądała koszmarnie - porozrywana i zakrwawiona po spotkaniu z ostrymi skałami. Bolała jak diabli, ale stopa poruszała się całkiem sprawnie, a to było najważniejsze. Potrzebował jej, jeśli zamierzał się stąd wydostać.
Wciąż miał swój nóż w pochwie przy pasie, co stwierdził nie bez zadowolenia. Doświadczenie mówiło mu, że noży nigdy za wiele, ten zaś był dobry, ale przyszłość wciąż malowała się w ciemnych barwach. Mógł liczyć tylko na własne siły, zagubiony w lasach, gdzie roiło się od dezerterów z południowych wojen i dzikich uciekających przed zimą za Murem. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdował, zamierzał jednak podążać wzdłuż rzeki. Wszystkie płynęły wszak z północy, od gór do zimnych wód wybrzeży. Podążać wzdłuż rzeki, na południe, w stronę zgodną z nurtem. Podążać wzdłuż rzeki i wspinać się na Samotne Góry, gdzie dzicy go nie znajdą. To była jego jedyna szansa.
Wiedział, że o tej porze roku może być tam zimno. Śmiertelnie zimno. Popatrzył na swoje bose stopy. Miał pecha, że skurwysyny się zjawiły, gdy nie miał na nogach butów i opatrywał sobie bąble na stopach. Ani też płaszcza - siedział blisko ognia. W takim odzieniu nie przetrwałby w górach nawet dnia. Jego stopy i dłonie pokryłyby się w nocy czernią; umierałby kawałeczek po kawałeczku, nim dotarłby do przełęczy.
Gdyby wcześniej nie padł z głodu.
-
Na rzyć Innych – warknął pod nosem, rzucając niebu niechętne spojrzenie.
Musiał wrócić do obozowiska i mieć nadzieję, że dzicy ruszyli dalej, zostawiając co nieco. Coś, dzięki czemu zdołałby przetrwać. Nie liczył na wiele, ale nie miał wyboru. Tak jak zawsze.
* * *
Zaczęło padać, nim Hadrian odszukał to miejsce. Siekące, mroźne krople przyklejały mu włosy do czaszki i przenikały odzienie. Przywarł do omszałego pnia i spojrzał w stronę obozu; serce waliło mu młotem, prawa dłoń zaciskała się boleśnie na śliskiej rękojeści noża.
Dojrzał poczerniały krąg w miejscu ogniska, na wpół spalone badyle i rozdeptany popiół. Dojrzał wielki kloc, na którym siedział Adwyn i Dowen, gdy nadeszli dzicy. Dojrzał kawałki porozrywanego i potłuczonego dobytku, walające się po całej polanie. Naliczył trzech martwych dzikusów, którzy leżeli bezwładnie na ziemi, jeden ze sterczącą z piersi strzałą. Trzech martwych, ale nigdzie śladu żywych. Miał szczęście. Dostatecznie dużo szczęścia, by przeżyć, jak zwykle. Mimo wszystko mogli wrócić w każdej chwili. Musiał się pospieszyć.
Bolton wysunął się chyłkiem spomiędzy drzew i zaczął gorączkowo przeszukiwać obozowisko. Jego buty wciąż leżały tam, gdzie je pozostawił. Chwycił je i wciągnął na marznące stopy, skacząc w kółko i niemal się przewracając w pośpiechu. Jego płaszcz też ocalał, wetknięty pod kloc, zaś pozbawiona kształtu torba leżała w pobliskich krzewach - jej zawartość walała się po zboczu. Przykucnął bez tchu i zaczął ją napełniać... kawałek liny, kilka pasków suszonego mięsa, igła i szpagat, wgięta flaszka z odrobiną jakiegoś napitku, który chlupotał w środku. Wszystko potrzebne. Wszystko użyteczne.
Wisiał tam też na gałęzi podarty koc, mokry i ze śladami zaschniętego błota. Hadrian ściągnął go i uśmiechnął się szeroko. Pod spodem krył się jego poobtłukiwany kociołek. Leżał na boku, być może zrzucony kopnięciem znad ognia w ferworze walki. Chwycił go obiema dłońmi. Swojski, znajomy, powyginany i poczerniały po latach ciężkiej służby. Miał ten kociołek od bardzo dawna; to żelazne naczynie podążało za nim latami przez całą Północ i z powrotem. Wszyscy w nim gotowali na szlaku, wszyscy z niego jedli. Hornwood, Umber, Flint, każdy z nich.
Hadrian jeszcze raz obrzucił spojrzeniem obozowisko. Trzech martwych dzikich, ale żadnego z jego ludzi. Może wciąż żyli. Gdyby zaryzykował, rozejrzał się...
-
Nie - powiedział cicho.
Wiedział, że nie może tego zrobić. Dzikusów było wielu. Bardzo wielu. Nie miał pojęcia, jak długo leżał na brzegu rzeki. Nawet gdyby ze dwóch chłopców zdołało umknąć, zostaliby wytropieni przez przybyszy zza Muru przeczesujących lasy. Nie byli teraz niczym więcej niż tylko zwłokami porzuconymi w dolinie, to pewne. Wszystko, co Bolton mógł uczynić, to ruszyć w stronę gór i walczyć o życie. Trzeba myśleć trzeźwo. Bez względu na to, jak bardzo jest to bolesne.
-
Zostaliśmy tylko ty i ja - oznajmił, wciskając kociołek do torby i zarzucając ją na ramię.
Zaczął się oddalać kulejącym krokiem, najszybciej, jak tylko mógł. Pod górę, w stronę rzeki, ku szczytom. Tylko ich dwóch. On i jego kociołek. Jedyni, którzy przeżyli.