| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Prudence Greyjoy Skąd : Pyke Liczba postów : 295 Join date : 28/04/2013 | Temat: Port Pon Kwi 29, 2013 7:20 pm | |
| First topic message reminder :
Prudence stała na pokładzie po którym kręciła się jej załoga. Posyłała uśmiech każdemu mijanemu mężczyźnie. Traktowała ich trochę jak rodzinę, co nie oznacza,że była miękkim kapitanem. Nauczyli się słuchać kobiety. Z początku miewała problemy z utrzymaniem autorytetu, wszystko jednak przychodzi z czasem. Teraz załoga Wschodzącego słońca nie śmiała nawet podważać zdania kobiety. Była dumna z tego, co udało jej się osiągnąć. Przed kilku dniami dziewczę wypłynęło z Żelaznych Wysp, uwielbiała wracać do miejsca, w którym się wychowała, czasem jej go brakowało. Gdzieś w sercu czuła tęsknotę za rodzinną krainą. Podróż mijała jej spokojnie, nadzwyczaj spokojnie, żadnych losowych sytuacji, a nawet pogoda dopisywała. Aż dziwne. Spoglądała na Królewską Przystań. Dawno jej tutaj nie było. Nie lubowała się jakoś specjalnie w atrakcjach typu bale, aczkolwiek wypadało się pojawić. Nie można tak sobie zignorować królewskiego zaproszenia. Wiedziała,że jej brat jest już w przystani, w pewien sposób ją to uspokajało, zawsze chociaż jedna osoba na którą może liczyć. Będzie można posłuchać najnowszych plotek, kto z kim, gdzie i dlaczego. Po dłuższej chwili przybili do brzegu, statek zacumował. Kobieta wraz z załogą zeszli na lą. |
| | |
Autor | Wiadomość |
---|
Damon Arryn Skąd : Dolina Arrynów Liczba postów : 177 Join date : 13/06/2013 | Temat: Re: Port Pon Cze 17, 2013 7:18 pm | |
| Gdyby Vilihame podejmował rozsądne decyzje to raczej by się nie spotkali tutaj. Wtedy zapewne wraz z Reinmarem prowadził by wojnę. Ale cóż... Nikt nie jest doskonały, a przecież nie będzie go zbytnio beształ, skoro jest jego bratem. Generalnie utarło się, że rodzina powinna się wspierać. Nawet przy tak absurdalnych decyzjach, które podejmował Vilihame. Owszem, zapewne mógłby udawać, że go nie zna, ale nie wiadomo jakby się to potoczyło. Damon mógłby w to zarówno uwierzyć, jak i trwać w przekonaniu, że to kłamie. Co w istocie byłoby dobrym przeczuciem. A jeżeli Vilihame myślał, że odwiedzie brata od wypytywania co się działo, albo co zamierza zrobić, to był w błędzie. Jeżeli już go "dopadł" to nie odpuści tak szybko, przynajmniej musiałby się dowiedzieć kilku ważnych rzeczy. - Jeżeli już nie chcesz być nieuprzejmy, to nie bądź. - Powiedział spokojnie, gdy starszy Arryn zaczął go zbywać. - A myślisz, że tylko ja się przydam w Dolinie Arrynów? - Zapytał spoglądając bratu prosto w oczy. - Jest wojna. Każda para rąk się przyda. A Ty jak zwykły tchórz najpierw uciekłeś z Nocnej Straży, a teraz masz gdzieś całą rodzinę. - Tutaj ton jego głosu przybrał bardziej bojową barwę. Teraz generalnie zaczął troszeczkę atakować brata, jednak wydawało mu się to słuszne. - Jeżeli masz coś na swoją obronę, to słucham. - Rzekł trochę uspokajając ton głos. Mimo wszystko chciał usłyszeć, czy brat może jakoś wytłumaczyć czyny, które sprawił. W głębi duszy to bardzo miał nadzieję, że jakoś się obroni. Chociaż najbardziej ciekawiło go jak zareaguje na to, że Damon chciałby go zapakować na statek i wywieźć do Doliny Arrynów. On sam w sumie nie wiedział czy nawet mu to zaproponuje. Vilihame mógłby mieć strasznie wielkie kłopoty w związku z tym, że uciekł z Nocnej Straży. Nie wiadomo jak zareagują rodzice albo Reinmar. |
| | | Vilihame Arryn Skąd : Dolina Arrynów Liczba postów : 10 Join date : 04/06/2013 | Temat: Re: Port Pon Cze 17, 2013 9:07 pm | |
| Jakaś naiwna część Vilihama chyba naprawdę bardzo chciała wierzyć w to, że Damonowi wystarczy ta zdawkowa, absolutnie nic niewyjaśniająca odpowiedź. Mimo wszystko jednak ta naiwna część odzywała się coraz mniej chętnie i ostatecznie chyba naprawdę nie pozostawało starszemu Arrynowi wiele więcej ponad to, jak tylko pogodzić się z faktem, że najwyraźniej będzie musiał się nieco bardziej wysilić, żeby pozbyć się brata. I najwyraźniej bez tłumaczenia się nie mogło się obejść. Nawet, jeśli wciąż na takowe Vilihame nie miał najmniejszej ochoty. - Żywych rąk, do cholery. Tak się składa, że na własnej głowie też mi jednak trochę zależy. W przeciwnym wypadku pewnie tkwiłbym jednak gdzieś na północy - już niekoniecznie jednak "zmartwychwstały", czy choćby żywy. Ale tego już prawdopodobnie dodawać nie trzeba było, potraktowawszy ten szczegół jako zwykłą oczywistość. Nie sposób byłoby jednak nie zauważyć, że wyjątkowo nie spodobało mu się nazywanie go tchórzem. To znaczy owszem, swoją ucieczką pewnie całkiem nieźle wpasowywał się w kanwę tchórza, jednocześnie jednak czy jego nagła chęć wzięci czynnego udziału w konflikcie nie powinna zostać uznana za zwykła głupotę, gdyby tylko taka się u niego pojawiła? To niezupełnie było tak, że rodzinę miał zwyczajnie w poważaniu. Po prostu nawet jemu wyjątkowo nierozsądnym pomysłem wydawało się być wplątywanie się w coś, z czego zdecydowanie trudno byłoby mu się później wyplątać. Tak, jakby aktualnie miał mało na głowie. I pewnie właśnie dlatego jeszcze bardziej denerwowało go to, że najwyraźniej jego młodszy brat nie zauważał tej oczywistości, besztając go za rzekome tchórzostwo. - A co chcesz niby usłyszeć? Że cholernie mi przykro, że wiadomości nie okazały się prawdziwe? Bywa. Co tutaj robię? Usiłuję nie rzucać się w oczy, w tym akurat przeszkadzasz - może i nie okazywał tego aż tak bardzo, ale naprawdę z każdą chwilą denerwował się coraz bardziej. W końcu ku temu miał całkiem sporo powodów: nieustępliwość Damona, własną nieostrożność, możliwość podsłuchania przez kogoś niepowołanego ich rozmowy... - Pominąłem coś jeszcze, co może cię ciekawić? Nie, to raczej nie było pytanie z kategorii tych, na które chętnie oczekiwałoby się jakiejś odpowiedzi. A przynajmniej nie, jeśli ta odpowiedź miałaby być twierdzącą. - Do czego właściwie zmierzasz, Damon? - stosunkowo szybko zadał więc kolejne pytanie, ot tak na wszelki wypadek. I chyba dopiero po czasie zdał sobie sprawę z tego, że również na to nie spodziewał się chyba żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi. |
| | | Damon Arryn Skąd : Dolina Arrynów Liczba postów : 177 Join date : 13/06/2013 | Temat: Re: Port Pon Cze 17, 2013 10:45 pm | |
| Szczerze mówiąc to młodszy z Arrynów nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Wiedział, że Vilihama będzie trudno przekonać do jakichkolwiek spowiedzi. Myślał jednak, że cokolwiek powie od siebie. Jak można było usłyszeć, chyba nie znał zbyt dobrze swojego brata. No cóż. Czasem jak widać trzeba się dowiedzieć zwykłej prawdy. Damon nie był smutny, on zwyczajnie był zawiedziony, rozczarowany postawą brata. Ale faktycznie jak widać to Vilihame, miał takie, a nie inne usposobienie. Skoro uciekł z Nocnej Straży to najwyraźniej bał się czegoś i trudno. W każdym razie młodszy Arryn chociaż troszeczkę próbował przekonać brata do zmiany swojego zachowania, postępowania. Jak widać jego chęci na nic się nie zdały. Poklepał go jednak po ramieniu. Nie chciał tak się rozstawać z bratem. Czynić mu tysiące wyrzutów i tyle. Prawdopodobnie było to ich ostatnie spotkanie, wątpił, żeby kolejny raz mogli na siebie trafić. To byłoby prawie niemożliwe, żeby jeszcze kiedykolwiek na siebie trafili. Chociaż, jeżeli Vilihame będzie dalej taki nierozsądny to ich spotkanie będzie jeszcze możliwe. Nie odpowiedział już na żadne z pytań brata, bo zwyczajnie odpuścił w tym temacie. Nie było już sensu tego ciągnąć. - Trzymaj się chłopie. Obyś był się w przyszłości lepiej ukrywał. Bo następnym razem ci nie przepuszczę. - Zaśmiał się Damon i spojrzał w oczy starszemu bratu. Żałował, że nie będzie mógł nic wspomnieć rodzinie, ale w sumie nie chciał robić Vilihamowi kłopotów. Miał ich już bardzo dużo. Zapewne kilka siwych włosów mu dzisiaj przybyło za sprawą spotkania brata. Cóż, głupota i brak rozsądku ma swoją cenę. Niech teraz lepiej uważa, bo o ile Damon był go w stanie zostawić w spokoju to reszta rodziny pewnie nie puściłaby mu tego płazem. - Tak więc... - Zaczął mowę pożegnalną. - Uznam, że cię tu nie spotkałem, o ile ty mu obiecasz, że nie wpadniesz w następne kłopoty. - Ponownie klepnął brata po ramieniu śmiejąc się przy tym dosyć głośno. - Żegnaj Vilihame. - Tutaj uznał, że powinien już się stąd ruszyć. Nie lubił ckliwych i przeciągających się pożegnań. Najważniejsze było, żeby to zrobić szybko i zacząć zmierzać w stronę statku, bo zostało niechybnie jeszcze około godziny do zmierzchu. Nie chciałby się przecież spóźnić na statek. W końcu to on zarządził, że wyruszają o zmierzchu. Rzucił tylko jedno, ostatnie spojrzenie w stronę brata. Wiedział, że teraz najlepiej zapomnieć o tym spotkaniu. Zacisnął rękę na rękojeści miecza i ruszył majestatycznym krokiem w stronę miejsca do cumowania okrętów. Wojna Arrynów nie powinna czekać. I tak pewnie spóźni się na początek akcji. Powinien zebrać kilka oddziałów żołnierzy, aby choć troszeczkę dopomóc Reinmarowi i przyszłużyć się Dolinie Arrynów. Tully muszą poczuć miecze, łuki lub jakąkolwiek inną broń wznoszoną przez Arrynów. Źle by się czuł, gdyby nie dołożył od siebie choć malutkiej cegiełki w obronie ojczystej krainy. Damon przeszedł kilkanaście kroków i zniknął bratu z oczu, dostatecznie się od niego oddalając.
[zt] |
| | | Prudence Greyjoy Skąd : Pyke Liczba postów : 295 Join date : 28/04/2013 | Temat: Re: Port Sro Sie 28, 2013 10:35 pm | |
| // dziedziniec
- Muszę przyznać, że sporo w tym racji, zdecydowanie lepiej czujemy się na wodzie, ląd nam nie służy..- Odparła do Retha. Sporo w tym było racji. Prue chyba jeszcze nigdy nie spotkało tyle niepowodzeń, nigdy w całym życiu. Na wodzie czuła się zdecydowanie bezpieczniej. Może dlatego, że od dziecka pływała z ojcem, ląd był dla niej chyba zbyt stateczny, kojarzył jej się z nudą. Brakowało jej morskiego powietrza. Droga do portu nie zajęła im wiele czasu. Szli całkiem sprawnym tempem. Za Prue szło jakieś trzydzieści osób, kiedy dotarli do portu Reth mógł od razu dostrzec ich drakkar. Chyba największy okręt jaki można było dostrzec w tym miejscu. Żagiel.. Ogromny, złoty kraken na czarnym tle. Nie dało się pomylić. Widać było, do którego rodu należy. Na nim biegała masa ludzi. Przygotowywali się do wypłynięcia. Nosili beczki, jedzenie, broń, niczego im nie mogło zabraknąć. Prue uśmiechnęła się pierwszy raz od dosyć dawna widząc swe maleństwo. - Oto Latająca Cholera..- Rzekła do towarzysza. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, przy morzu powietrze było inne. Dawno go nie czuła, najwyraźniej przez to ostatnio była taka niemrawa. - Wchodźcie i czujcie się jak u siebie w domu..- Rzekła do ludzi Retha. - Mam nadzieję, że im się spodoba..- Powiedziała do mężczyzny. Ona nie mogła się doczekać. Kiedy przechodziła wszyscy mężczyźni na pokładzie ją witali, była w końcu ich kapitanką. Ogółem, na statku było koło stu jej ludzi. - Mam nadzieję, mam wystarczająco wiele zmartwień, nie chciałabym jeszcze dorzucać do nich Doliny..- Rzekła do Retha po raz kolejny, po czym wdrapała się na pokład. Niedługo wyruszą. Wtedy się zacznie.
|
| | | Rethel Royce Skąd : Dolina Arrynów Liczba postów : 119 Join date : 19/07/2013 | Temat: Re: Port Sro Sie 28, 2013 10:58 pm | |
| - Dźwięczna nazwa.. - Skomentował i ruszył na pokład zaraz za kobietą. Rozejrzał się po statku, który faktycznie robił wrażenie swoimi rozmiarami. Swoich ludzi poinstruował tak, by wypełniali rozkazy kobiety, gdyż to ona dowodziła na morzu i chcąc nie chcąc trzeba było się jej podporządkować. Rycerze z Runestone przyjęli to dość ciepło, zawsze to jakieś urozmaicenie, taka zmiana dowódcy. - Nie musisz się obawiać niczego ze strony Doliny - Rzekł po dłuższej chwili przypatrując się kobiecie. Była to interesująca osobą, a już na pewno warta dłuższego poznania. Być może Royce będzie miał okazję dowiedzieć się o niej nieco więcej podczas ich wyprawy. Na razie jednak zajął się przygotowaniami do wypłynięcia z portu. W tym celu zniknął na kilka dłuższych chwil z oczu wszystkich, by pojawić się w luźnej białej koszuli z lekkiego materiału. Rzadko kiedy można było spotkać go w podobnym stroju, gdyż przeważnie miał na sobie przynajmniej kolczugę. Rethel czekał aż załoga statku zajmie swoje miejsca przy wiosłach, po czym sam przysiadł się do nich w pierwszym rzędzie tuż przy kobiecie. Podwijając rękawy, chwycił za wiosło. Patrząc na niego można było nabrać pewności, że zbroja, którą nosił nie dodawała mu masywnego wyglądu. Z nią, czy bez niej, z mężczyzny był po prostu kawał byka, którego nie sposób nie zauważyć. Ludzie Royce'a bez słowa zaczęli robić to samo co ich dowódca i po niedługim czasie, wszystkie miejsca były obsadzone zarówno przez ludzi z Żelaznych Wysp jak i z Doliny. - Ty mówisz, ja wiosłuję. - Rzucił w stronę kobiety. Teraz, gdy znaleźli się już na pokładzie, mógł w spokoju posłuchać o tym, jaki cel ma ich wyprawa. |
| | | Orys Baratheon Skąd : Koniec Burzy Liczba postów : 431 Join date : 27/09/2013 | Temat: Re: Port Czw Mar 13, 2014 8:29 pm | |
| / Koniec Burzy
Mawia się, iż kobieta na pokładzie przynosi pecha. Jeśli rzeczywiście tak było, śpiew Elaine Storm rozchodzący się ponad spokojnym morzem, najwyraźniej ściągnął na „Gromowładnego” gniew wszystkich bogów. Starych czy nowych, tych z Żelaznych Wysp bądź Wolnych Miast - mało istotne. Galera Baratheona płynęła w szarości ciepłego poranka poprzez mgłę, która otaczała ją całunem lepkiej bieli, jaskrawej jak śnieg i wyciszającej niczym gruba zasłona. Statek poruszał się ostrożnie, bez brawury, o jaką można by posądzić jednostkę z Końca Burzy. Złowrogie milczenie świata najwyraźniej udzieliło się i Orysowi, który od samego świtu trwał nieruchomo na rufie „Gromowładnego”, wbijając czujne spojrzenie w rozstępującą się przed dziobem, mlecznobiałą mgłę. Baratheon nie rozróżniał słów pieśni, które docierały do jego świadomości jakby z drugiego końca świata, zniekształcone, lecz również niepokojąco… znajome w ponurej melodii, tak niepasującej do słodkiego głosu bękarciej córki Lorda Bucklera. Zaledwie dwa dni temu z trudem ominęli niespokojne brzegi Haku Masseya tuż na wysokości Sharppoint… a dziś ponownie ich żegluga do Królewskiej Przystani została spowolniona przez gęsta mgłę w Czarnej Zatoce. Nie dało się zaprzeczyć, iż wody te stanowiły niezwykłe miejsce, znajome Orysowi i jednocześnie tworzące zamierzchły okres w jego życiu, który znamionowała odrębność własnych czynów oraz brawurowe, bezmyślne wręcz przejście przez szaleńcze eskapady po Wąskim Morzu, odciskające ślad w duszy dziedzica Końca Burzy na całe życie. I to właśnie owa znajomość Czarnej Zatoki sprawiła, iż głos Elaine Storm płynący z bocianiego gniazda był jedynie jednym z czynników dających poczucie ostrej rzeczywistości. Baratheona znacznie bardziej od śpiewu dziewczyny niepokoiły go wody. Nie powinny być tak spokojnie. Znajdowali się dobre trzy mile od brzegu, a choć w podobnych warunkach równie dobrze mogli określać położenie dzikich plemion za Murem, gęstość mgły budziła niepokój. To ta pieśń. Przeszywa i pulsuje w żyłach. Ciężko było określić Orysa „zabobonnym”, kiedy jednak racjonalizm przestawał mieć rację bytu, a górę nad zdrowym rozsądkiem brały babskie przesądy… - Niech przestanie śpiewać. - jasne oczy dziedzica Burzy zalśniły niepokojąco, gdy uniósł wzrok na jednego ze swych ludzi. Na dokładnie przystrzyżonej, ciemnej jak nocne niebo brodzie Baratheona osiadły kropelki wody, raz za razem nieśmiało ginące wśród szorstkiej gęstwiny włosów. - Niech przestanie śpiewać albo ostatnie mile do Królewskiej Przystani pokona wpław. Orys nie zwykł ostrzegać drugi raz, z czego sprawę doskonale zdawała sobie jego załoga - marynarz bez szemrania ruszył w stronę zwijanej drabinki, wdrapując się sprawnie na bocianie gniazdo. Baratheon poczuł delikatne dotknięcie zimnej kropli wody na plecach i wilgotne pocałunki delikatnego wiatru na policzkach, gdy gdzieś nad jego głową zachrypnięty głos marynarza przerwał jednoosobowy występ Elaine. Orys doskonale wiedział, iż było to zaledwie interludium, nic nieznaczący wstęp, będący jednak fundamentem do pobytu w Królewskiej Przystani. Tam wrogiem nie będzie mi śpiew, ale ludzie. Ludzie uzbrojeni w coś znacznie groźniejszego niż słodki głos. W chwili napięcia, wszystko zostaje wyrwane z kontekstu, zanim zacznie się cokolwiek rozumieć, niejednokrotnie powtarzał Lord Baratheon, zaś jego syn doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Sytuacje kryzysowe nigdy nie zostawiają czasu na namysł, na dobrą sprawę rzadko zostawiają czas… na cokolwiek. Najistotniejsze chwile życia to zaledwie okruchy pośród rozległej pustyni doznań, pierwszy raz pojawiające się w nowym blasku, zaś za kolejnymi - oddzielone od wspomnień, bez nadziei na powrót i powtórzenie. Co to za traf losu może przynosić realizację słodkiej nadziei na przekór wszelkim sprzecznościom, a chwilę później zniweczyć to, jeśli nie ślepa wiara w swe możliwości? Orys przymknął oczy, wsłuchując się w jednostajny szum wody. Gdzieś zza grubej ściany mgły jęły powoli przebijać się inne dźwięki, odbiegające od spokojnej wędrówki do Czarnej Zatoki. Dźwięki olbrzymiego miasta, zatłoczonego i cuchnącego uryną... Tak, ani słuch, ani woń nie pozostawiała złudzeń - nareszcie dotarli do Królewskiej Przystani. |
| | | Yoren Skąd : Za Muru Liczba postów : 14 Join date : 18/04/2014 | Temat: Re: Port Sob Kwi 19, 2014 10:04 pm | |
| Lekka chłodząca rozgrzane słońcem ciało bryza, rytmiczne i melodyjne uderzenia spokojnych fal o kadłub i dumny trzepot purpurowego żagla, trzeba było przyznać, że ostatni dzień podróży do Westeros był bodaj najpiękniejszym. Yoren, oderwał wzrok od masztu na który przekomarzały się mewy i obrzucił chytrym, badawczym spojrzeniem swych towarzyszy, pulchnego, łysego kupca z odległego Volantis oraz ciemnoskórego kapitana tej zacnej łajby na której pokładzie spędzili ostatni tydzień, po czym spokojnym, lekko beznamiętnym głosem rzekł. - Zdaje się, Panowie, że jesteście mi winni po cztery srebrne jelenie. Znów wygrałem. Grali oczywiście, w kości, grę szczęścia, stalowych nerwów i pełnych sakiewek. Najemnik uśmiechał się do własnych wspomnień sprzed wielu lat, gdy zaczynała się jego podróż do Essos, Wąskie morze przebył wtedy w mniej luksusowych warunkach, szorując pokłady i stercząc w wietrznym bocianim gnieździe, udał się tam jak żebrak a wracał jak możnowładca, tyle, że bez grosza przy duszy, ponieważ ostatnie pieniądze wydał na miejsce na tym statku. Zniesmaczeni przegraną, domorośli hazardziści z oporem wypłacili Yorenowi jego należność i zarządzili zakończenie turnieju. Wielka szkoda, na pewno mieli jeszcze sporo monet do przegrania. Najemnik wstał z zydla, dopił resztę wina i skierował swoje kroki w kierunku dzioba. Chciał przyjrzeć się Królewskiej przystani od strony morza i zobaczyć czy nadal, po tylu latach i tyluż wspaniałościach, które widział, wywrze na nim choć cień dawnego wrażenia. Nie pomylił się, i miasto, jak i górująca nad nim Czerwona twierdza wydały mu się mdłe, bezbarwne i jakby pozbawione życia. Powoli zaczynał żałować decyzji o powrocie, ale przełknął ostatni łyk cudownego trunku, którym to raczył się całą drogę, a jego myśli od razu stały się weselsze. Wraz z upływem kolejnych minut ląd zaczynał zajmować coraz większą część horyzontu, żołnierz wpatrywał się w dal, usiłując zawiesić wzrok na jakimś charakterystycznym punkcie krajobrazu by na podstawie szybkości z jaką rósł obliczyć jak blisko już się znajdują, nie potrafił tego zrobić, stał tak wspierając się o drewnianą barierkę, zawieszony w czasie i przestrzeni, aż nagle, słońce, omywające cały czas pokład swymi dobrotliwymi promieniami ustąpiło chłodnemu cieniowi. To wyrwało Yorena z letargu, był zadziwiony. Statek właśnie wpłynął do zatoki portowej a wysokie skały zasłoniły słońce.
Zszedł pierwszy z pokładu, nie miał zamiaru pomagać przy rozładunku, czy też żegnać się z kimkolwiek, przeciągnął się, splunął i głęboko zaciągnął się powietrzem stolicy. Smród był taki sam jak dziesięć lat temu, mieszanina rozkładających się ryb, morskiej wody i ścieków wpływających wprost do morza. Poprawił płaszcz burknął pod nosem, -Nie ma jak w domu. i ruszył przed siebie. Jego podróż, wcale się nie skończyła, nie mogła, ponieważ nie posiadał celu, sama droga była wszystkim czego potrzebował, nie licząc wina i kurew oczywiście.
z/t |
| | | Edric Martell Skąd : Słoneczna Włócznia Liczba postów : 148 Join date : 03/05/2013 | Temat: Re: Port Pon Cze 16, 2014 10:53 am | |
| Słońce wyglądało zza murów miejskich jak połówka połyskliwego złotego dysku i zalewało pomarańczowym światłem mokre, przesycone solą deski mola. Przy jego ramieniu majaczyła smukła, wysoka jak na Dornijczyka postać Oberona. Odległe portowe budynki rzucały długie cienie ku zatoce i Martell mógł niemal przysiąc, że z każdym kolejnym krokiem były dłuższe i mniej wyraźne, słońce za to bardziej przyćmione i zimniejsze. Wiedział, że niedługo zniknie za jego plecami, pogrążając Królewską Przystań w pozornym spokoju. Jednak nad samą wodą już teraz było cicho. Cicho i nieruchomo. O słupy nabrzeża pluskały łagodne fale, drewno łodzi poskrzypywało nieznacznie, od strony zatoki napływał łagodny wiatr a ciemne morze połyskiwało w blasku zachodzących promieni słońca. Edric poczuł, jak boleśnie trzaskają mięśnie jego szyi, kiedy się odwrócił i wlepił spojrzenie w portowe budynki. Z mroku zaułka, nie dalej niż kilkanaście jardów od krótkiego mola, wyłonił się zgarbiony człowiek, rozglądając się podejrzliwie na boki. Prowadził przed sobą drugą osobę, kogoś o wiele mniejszego od siebie, otulonego płaszczem z kapturem, z rękami splecionymi - czy raczej: skutymi za plecami. Dwie postaci przeszły przez brudne nabrzeże i ruszyły po pomoście, stukając głucho stopami o drewniane deski. - W porządku. - Martell zmarszczył ciemne brwi, przyglądając się zakapturzonemu człowiekowi. - To już chyba nie będzie konieczne. Ogorzała dłoń nowoprzybyłego Dornijczyka ściągnęła kaptur z głowy spętanej osoby. Twarz stojącej przed Księciem Dorne kobiety wyglądała w blasku ostatnich promieni słońca na zmęczoną i wymizerowaną, pełną ostrych krawędzi; na zapadniętym policzku widać było czarne zadrapania. Była ogolona na modłę skazanych zdrajców, a jej głowa bez grzywy włosów wydawała się dziwnie mała, niemal dziecięca, szyja zaś absurdalnie długa i krucha. Zwłaszcza z pierścieniem gniewnych sińców, mroczną pozostałością po ogniwach łańcucha zaciskającego się na skórze. Uniosła ku Martellowi brodę, nozdrza miała rozszerzone, oczy połyskiwały w głębokim mroku z tą dziwną mieszaniną strachu i butności, którą odznaczają się niektórzy ludzie, gdy wiedzą, że zbliża się ich śmierć. - Książę, prawie nie śmiałam żywić nadziei, że znów cię ujrzę. - jej słowa mogły wydawać się beztroskie, ale nie była w stanie ukryć nuty strachu w głosie. - Co teraz? Kamień przywiązany do nóg i głębina zatoki? Nie jest to odrobinę teatralne? Kąciki ust Edrica uniosły się w lekkim uśmiechu, będąc niemym zwiastunem nadchodzących wydarzeń. Martell splótł na piersi ręce, wbijając w kobietę niepokojące, nieruchome spojrzenie. - Byłoby… ale nie taki mam zamiar. - Książę spojrzał na Oberona i skinął mu prawie niedostrzegalnie głową. Nieznajoma drgnęła, zaciskając mocno powieki i przygryzając wargę; przygarbiła odruchowo ramiona, gdy poczuła za plecami obecność potężnej sylwetki włócznika. Czeka na miażdżący cios w czaszkę? Dźgnięcie między łopatki? Dławiący sznur na szyi? Straszliwa niepewność. Co to będzie? Oberon uniósł dłoń, zaś w zapadającej nad zatoką ciemności błysnął metal. Potem rozległ się cichy brzęk, gdy klucz wsunął się gładko w kajdany kobiety i otworzył je. Dornijka poniosła z wolna powieki, wyciągnęła ręce zza pleców i przyjrzała im się ze zdumieniem, mrugając, jakby nigdy ich wcześniej nie widziała. - Co to jest? - To jest dokładnie to, co widzisz. – Martell wskazał dłonią koniec pomostu. - Tam czeka łódź, zabierze cię na statek, który z następnym odpływem wyruszy do Essos. Masz w Wolnych Miastach jakieś kontakty? Ścięgna na szyi kobiety zadrgały, gdy przełknęła z wolna ślinę. - Można powiedzieć, że mam kontakty wszędzie. - Doskonale. A więc uwalniam cię. - uciął spokojnie Edric, przez co zapadło długie milczenie, w końcu po raz kolejny przerwane przez Dornijkę. - Jestem wolna? - podniosła dłoń i przeciągnęła ją odruchowo po szczeciniastej głowie, patrząc przeciągle na Martella. Nie bardzo wie, czy ma wierzyć, ale w końcu kto może ją winić? Sam nie jestem pewien, czy mam w to uwierzyć. Świat zwariował… a my razem z nim. - Książę złagodniał ponad wszelkie wyobrażenie po śmierci małżonki oraz córki… Poczuł, jak delikatnie drga mu powieka, a usta wykrzywia bezwiedny skurcz. Musiał zacisnąć dłoń w pięść i wbić paznokcie w skórę, by z trudem utrzymać nerwy na wodzy. - To mało prawdopodobne, choć jestem ci wdzięczny za przekazanie tych… smutnych wieści. - odparł w końcu Martell, obserwując, jak kobieta mruży oczy. Zdradziecka królowa taksuje interes. - W takim razie jaka jest cena? - zapytała w końcu Dornijka, przypatrując się czujnie Edricowi. - Cena jest taka, że nie żyjesz. Odeszłaś w niepamięć. Raz na zawsze zapomnij o tym, co robiłaś dla nas w Starfall, to koniec twojej misji. Cena jest taka, że opuszczasz Westeros i nigdy nie wracasz. Nigdy. - I to wszystko? - I to wszystko. - Dlaczego? Och, moje ulubione pytanie. Dlaczego to robię? Martell wzruszył ramionami, przesuwając wzrokiem po ciemnej tafli zatoki. - A jakie to ma znaczenie? Doskonale znasz dornijskie powiedzenie. Kobieta zagubiona na pustyni... - … powinna przyjąć wodę, jaką się jej ofiaruje, bez względu na to, od kogo ta woda pochodzi. - dokończyła Dornijka za Księcia, z trudem maskując cisnące się na twarz emocje. - Proszę się nie martwić. Nie odmówię. - wyciągnęła nagle rękę, a Martell cofnął się gwałtownie, lecz koniuszki jej palców tylko dotknęły delikatnie jego policzka. Trwały tak przez chwilę, on zaś czuł łaskotanie skóry, drganie powiek, ból szyi. - Może… - wyszeptała w końcu, cofając powoli dłoń. - Gdyby sprawy przedstawiały się inaczej... - Gdybym nie był Księciem, a Ty zdrajczynią, która próbowała odpokutować winy i sprzedała Słonecznej Włóczni wiedzę o własnych chlebodawcach? - kąciki ust Edrica uniosły się w kpiącym uśmiechu. - Sprawy przedstawiają się tak, jak się przedstawiają. - Oczywiście, zdradziłam Starfall, które zdradziło całe Dorne... podwójna zdrada, kto inny mógłby tego dokonać? - kobieta ostrożnie przeniosła wzrok z majaczącej w oddali łódki na Martella. - Chętnie bym powiedziała, że jeszcze cię zobaczę... - Wolałbym nie. Dornijka przytaknęła z namysłem. - Wobec tego… żegnam, Książę. - naciągnęła kaptur na głowę, znów skrywając twarz w mroku, po czym otarła się o Edrica i ruszyła szybkim krokiem ku końcowi pomostu. Martell patrzył, jak smukła postać się oddala i dopiero po chwili sięgnął dłonią ku policzkowi w miejsce, gdzie skóry dotknęły jej palce. A więc tak. By kobiety dotykały człowieka, musi tylko ocalić im życie. Powinienem częściej tego próbować. Książę Dorne odwrócił się i pokonał kilkoma krokami odległość dzielącą go od nabrzeża, spoglądając na pogrążone w mroku budynki. Udany dzień, zważywszy wszystko. Ale dobiegł już końca Pomasował się po zesztywniałym karku , tłumiąc z trudem rodzące się w piersi uczucie pustki. - Oberonie, informacja o śmierci Mellarie i Aidy ma zostać między nami… aż do chwili, kiedy moja siostra spełni małżeński obowiązek... lub nawet kilka dni dłużej. - Martell zerknął na swego towarzysza, który jedynie skinął głową ponuro. Utrata żony i córki. Jeszcze jedna rzecz, którą należy zepchnąć w mroczny zakątek umysłu. Jeszcze jedna rzecz, która będzie dręczyć mnie w samotności.
/zt |
| | | Gość | Temat: Re: Port Sob Lip 12, 2014 1:40 pm | |
| Słońce wisiało wysoko na stalowym niebie, gdy kapłanka Pana Światła, Trianna, wychylając się przez barierkę oddzielającą ciemne deski pokładu od spokojnego morza ujrzała w oddali las masztów oznajmiający głośno i wyraźnie, że oto zbliżyli się do portu tego obcego miasta. Już wcześniej mogła dostrzec wyraźnie rysujące się na linii horyzontu czerwone wieże królewskiego zamku, teraz jednak mogła oglądać je w pełnej okazałości, gdy zbliżali się do miasta wraz z każdym ruchem ciężkich od wody wioseł. "Dobry kolor", stwierdziła, przypatrując się murom Czerwonej Twierdzy, wyrastającym ze skał w stronę szarego firmamentu. "To prorocze, a zarazem ironiczne, że cegły tego miasta mają kolor krwi, choć mieszkańcy ukryci za nimi wierzą w swoich Siedmiu". I tak istotnie było. Czy kiedykolwiek wierzyli, że ich modlitwy się spełnią? Te, które zanieśli, trafiły zapewne tylko do Wielkiego Innego, a on już wiedział, jak zasiać zło w ludzkich sercach. Przez całą podróż z Asshai prawie nie wychodziła ze swojej kajuty, wpatrując się w ognie. Widziała dwóch pojedynkujących się rycerzy, widziała słońce, które spada z nieba. Domyślała się, co mogą oznaczać te wizje. Najwyższy Kapłan przekazał jej wszystkie informacje o Westeros i panującej tam sytuacji, jakie posiadał. Nic dziwnego, każdy krok mógł się dla niej skończyć katastrofą. Miała nadzieję, że Magia Ognia, której zaplanowała użyć, nie zawiedzie jej i tym razem. Gdy marynarze przycumowali statek i wypuścili trap, po długiej podróży jej stopa w końcu dotknęła lądu. Nie ociągając się, ruszyła w kierunku Czerwonej Twierdzy górującej nad dachami domów. Siedem Królestw pozna jeszcze prawdziwą wiarę, a ona nie odpuści, póki nie zrealizuje swoich planów.
//zt |
| | | Gość | Temat: Re: Port Wto Sty 27, 2015 9:02 pm | |
| /z High Tide
Do portu Królewskiej Przystani dobili jeszcze przed północą.
Sam rejs Daemis rozpoczął standardowo - od zrobienia obchodu po całym statku. Gdy wreszcie ocenił jego stan na bardzo dobry, odszukał Naelyer i rozpoczął z nią rozmowę. Całą podróż był bardzo podekscytowany chociaż za wszelką cenę starał się to ukryć przed Naelyer. Jego gra zaczęła się w chwili kiedy młoda księżniczka zabrała go z zamku ojca. Słuchał tego co mówiła z zainteresowaniem, dopytując o wiele szczegółów dotyczących aktualnej sytuacji na dworze. W tym Targaryenówna nie mogła jednak udzielić wyczerpujących odpowiedzi jako, że sama nie bardzo interesowała się dworskimi zawiłościami. Velaryon dowiedział się jednak, że aktualnie odbywa się proces Alyssyane Tyrell i większość królewskiej rodziny jest nim zajęta, nie będzie więc mógł się spotkać ani z królem ani jego Namiestnikiem. Otrzymał jednak obietnicę, że dostanie swoją komnatę w Czerwonej Twierdzy i będzie przedstawiony ludziom aktualnie nie zajętymi sądem. Znał już co prawda kilkoro z nich, podczas licznych podróży poznał wielu paniczyków czy szlachetnych dam jednak nigdy nie utrzymywał z nimi głębszych relacji. Sama Naelyer też zafascynowała Daemisa. Nie była typową młodą księżniczką. Butna, posiadająca własne zdanie. Wydawało się, że odkąd opuściła High Tide jeszcze bardziej rozkwitła. Idealna sojuszniczka na początek pobytu w stolicy. Gdy młody Velaryon usłyszał od jednego z marynarzy, że odbijają do brzegu, wraz z Targaryenówną wyszli na pokład. Zobaczył światła portu i Czerwonej Twierdzy Maegora na jednym z trzech wzgórz, na których powstała Królewska Przystań. Odwiedzał to miasto trzykrotnie. Dwa razy gdy był małym chłopcem. Z tamtych wizyt niewiele pamiętał. Ostatnio zawitał w stolicy podczas pogrzebu królowej Ravath. Wizyta była jednak krótka. Teraz miał zamieszkać na królewskim dworze. Jacaerys Velaryon wychowując swojego syna zawsze przypominał mu o najwybitniejszych członkach swojego rodu. Daemis słuchając opowieści o potężnym Wężu Morskim zapragnął, że przywróci swoją rodzinę na pozycję jaką miała przed Tańcem Smoków. Pierwszym krokiem miało być zamieszkanie właśnie w stolicy. Tam miał upatrzeć sobie kandydatkę na żonę. Ojciec obiecał mu, że będzie mógł sobie wybrać dowolną pannę o ile będzie z dobrego rodu a jej rodzice wyrażą zgodę. Podczas rozmowy z Naelyer w głowie Velaryona zawitał jednak inny pomysł. Stali teraz razem chwilę w ciszy patrząc jak statek wpływa do doku. - Pani, słyszałem, że nie masz jeszcze wybranka serca. - zaczął Daemis. - Mimo iż nigdy nie byliśmy sobie specjalnie bliscy znamy się już od młodych lat. - serce zaczęło mu bić coraz szybciej. - Mój ród jest równie stary i szlachetny jak i twój. Kilkukrotnie łączyły się ze sobą. Matka samego Aegona Zdobywcy była z Velaryonów. Co powiedziałabyś aby nasze rody ponownie się połączyły? Przez cały ten czas nie spojrzał jej w oczy.
|
| | | Gość | Temat: Re: Port Sro Sty 28, 2015 2:30 am | |
| /z High Tide
Naelyer ze spokojem i iskierką zainteresowania obserwowała Daemisa krzątającego się po statku. Oceniła, że całkiem nieźle znał się na tego typu sprawach. Ona - wiedziała co i jak, ale statki nigdy specjalnie jej nie interesowały, choć musiała przyznać, że lubiła pływać. Dawało jej to niesamowite, obezwładniające wręcz czasami poczucie wolności, mieszające się nierzadko z upajającą adrenaliną. Tak, zdarzyło jej się pływać podczas sztormowych nocy, jednak tym razem podróż przebiegała bardzo spokojnie. A szkoda. Dziewczyna liczyła na jakieś wrażenia. I wcale by się nie obraziła, gdyby mogła zaobserwować zachowanie młodego Velaryona w niespecjalnie korzystnej sytuacji. Godziny rejsu upłynęły jej głównie na rozmowach z Daemisem. Momentami żałowała, że nie mogła udzielić wyczerpujących odpowiedzi na jego pytania, ale w końcu żyła trochę oderwana od świata i o tym, co się działo na dworze wiedziała tylko pobieżnie. Oczywiście, w najbliższym czasie zamierzała to zmienić; czuła się jednak na razie usprawiedliwiona, bo ona również dopiero niedawno przybyła do Królewskiej Przystani - nie zdążyła nawet jeszcze zobaczyć się z bratem. Z niezwykłą dla siebie cierpliwością odpowiadała Daemisowi, żałując odrobinę, że raczej nie zagra sobie z załogą w kości ani w karty, ale za to mogła bez przeszkód obserwować młodzieńcze podekscytowanie Velaryona - które to z jakiegoś powodu niezmiernie ją bawiło. Może dlatego, że próbował je ukryć - choć nieźle mu to wychodziło, Smoczyca całe lata ukrywała większą część cech swojej osobowości, toteż potrafiła przejrzeć takie gierki jeszcze niewprawionych w zakładanie masek. Może też dlatego, że to podekscytowanie wydawało jej się cechą marzyciela, osoby niezwykle niewinnej... O tym, że może być to skutek niezwykłych ambicji nawet nie myślała. Po prostu lekko ją to bawiło. Lekko, ale może bardziej, niż by to wypadało. Jednak z przynależną sobie wprawą rozbawienie to przed chłopakiem ukrywała, na jej ustach błąkał się tylko nieustannie tajemniczy uśmieszek, z którego nic konkretnego nie można było wyczytać. Kiedy na horyzoncie zaczęły migotać światła znajomego portu, Naelyer przeprosiła swojego towarzysza i udała się do przydzielonej sobie kajuty, by się przebrać. O ile podczas podróży mogła sobie pozwolić na spodnie i koszulę, ogółem strój luźniejszy, to nic by nie usprawiedliwiło pokazania się w czymś takim w mieście. Zwłaszcza w Królewskiej Przystani, w której wszak aż roiło się od majętnych kupców oraz wysoko urodzonych. Założyła więc prostą kreację, która jednak nie przeszkodziła jej oszałamiać. Suknia, którą przygotowała na tę okazję, wykonana była z ciężkiego, miękkiego szkarłatnego materiału, odpowiedniego na dosyć chłodne wieczory tej pory roku. Miała długie aż do kostek na dłoniach obcisłe rękawy z mufkami oddzielonymi taśmami ze złotym ornamentem; sięgała do połowy ramion kobiety, odsłaniając w pełni jej obojczyki, trójkątny dekolt zagłębiał się nieco ponad jej dobrze wyeksponowany biust, a tył odsłaniał znakomitą część jej pleców. Góra była obcisła, dobrze dopasowana do smukłej sylwetki Smoczycy, rozkloszowana spódnica zaś rozszerzała się subtelnie od jej bioder, marszcząc się i lejąc aż do samej ziemi, ale podkreślając odpowiednio jej walory. Suknia była właściwie pozbawiona ozdób, za wyjątkiem wyszywanych złotą nicią ornamentów na jej krańcach, co nadawało postaci Naelyer jeszcze większej surowości i władczości niż dotychczasowy strój. Targaryenówna oparła się o balustradę na burcie koło Daemisa i na chwilę utkwiła swoje lawendowe oczy w dali, a jej rozpuszczone włosy przywodzące na myśl bardziej grzywę jakiegoś dzikiego zwierzęcia rozwiewała nocna bryza. Kiedy jednak chłopak zaczął mówić, Naelyer wróciła do niego wzrokiem i nie spuszczała go z niego ani na chwilę, bacznie się mu przyglądając. Zmrużyła oczy, a jej usta wykrzywiły się w zagadkowym uśmiechu. - Dosyć suche słowa, jak na oświadczyny - wypaliła z rozbawieniem w głosie, zanim zdążyła ugryźć się w język. - Twoje informacje są jak najbardziej prawdziwe, ale nie sądzę, aby dane mi było decydować o moim zamążpójściu - dodała szybko, powracając na łagodny, politycznie poprawny ton. - O którym jak dotąd nawet nie myślałam. Choć to, co powiedziała, nie było do końca prawdą, starała się, aby jak takowa zabrzmiało. Oczywiście, że myślała o swoim przyszłym mężu, lub raczej o jego braku, jak każda kobieta. Naelyer nie widziała się w roli żony, tym bardziej matki. Była zbyt niezależna, by decydować się na coś takiego. Jasne, ostateczna decyzja należała oczywiście do jej kochanych państwa rodziców, ale ona nie zamierzała łatwo oddać się w sidła małżeństwa. Zwłaszcza, że jeśli już zamierzała się z kimś wiązać, musiał to być ktoś, kto budziłby jej szacunek. A przez swój stosunek do innych, Smoczyca nie znała wielu takich osób. Szanowała wszak przede wszystkim ludzi, którzy jej czymś imponowali. Siłą, inteligencją, przenikliwością, pozycją, odwagą, charakterem. Przede wszystkim liczyły się ich czyny - dziewczyna uważała, że to najbardziej opisuje i reprezentuje człowieka. A Daemisa, niestety, na razie widziała jako młodszego od niech chłystka, smarkacza niemal, z ogromnymi marzeniami i jeszcze większą drogą do ich spełnienia - był dla niej na razie nieco naiwnym, niewinnym niedorostkiem, który jeszcze nie wiedział, czym jest walka o pozycję w tym świecie. Traktowała go więc nieco protekcjonalnie, jak w zasadzie większość otaczających ją ludzi. Ot, z wyrafinowaną grzecznością, ale swego rodzaju wycofaniem i chłodem. No, może pozwalała sobie na więcej, przez ich wspólne dzieciństwo, ale Daemis dalej nie wiedział, jaka czyha w niej bestia. Dalej nie wiedział, do czego jest zdolna, ani że jej dzikość w oczach wcale nie jest pozą lub też jakimś przypadkowym refleksem świetlnym. Nie był zatem w pełni gotów szanowania jej, co w jej mniemaniu na razie go skreślało. Chciała być z kimś, kogo będzie szanować, ale chciała również, by ten ktoś szanował i ją, zwłaszcza za to, kim jest naprawdę. Bo udawanie kogoś innego do końca swojego życia wcale się dziewczynie nie uśmiechało. Była od tego chora po ledwie kilkunastu latach i sądziła, że nie wytrzyma takiej gry dużo dłużej. Dlatego pragnęła się wyrwać jak najdalej i jak najszybciej, a ożenek wcale a wcale by jej w tym nie pomógł. W porcie czekały już dla nich konie i powóz. Jej Vanerys, a koło niego rączy bułany wałaszek, przeznaczony dla nowego gościa Czerwonej Twierdzy oraz silna, skarogniada klacz dla gwardzisty towarzyszącego Naelyer całą podróż. Wszak nie będą się pałętać po mieście na piechotę, niczym jakiś plebs. Z kolei przygotowany pojazd miał tylko i wyłącznie przewieźć ich bagaże; Smoczyca zbyt ceniła sobie jazdę wierzchem by dobrowolnie dać się wsadzić do powozu. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Sro Sty 28, 2015 11:32 pm | |
| Bierność nikogo nie doprowadziła do władzy. Daemis doskonale o tym wiedział. Owszem, czasami bezczynność przynosiła wymierne korzyści, jednak w ostatecznym rozrachunku zwyciężali ci, którzy nie bali się zawalczyć o swoje. Młody Velaryon postanowił uderzyć już na samym początku. Ślub z Naelyer niewątpliwie pomógłby mu w dobrym starcie. To nie jest jednak takie proste. Nie wystarczyło się oświadczyć, trzeba było jeszcze zgody rodziców przyszłej panny młodej. No i w przypadku Targaryenówny wyglądało na to, że i jej samej. Śluby w Westeros były najczęściej podyktowane względami politycznymi. Dwa rody zawierające sojusz pieczętowały go najczęściej ceremonią zaślubin pomiędzy swoimi członkami. Daemis na związku z Naelyer zyskał by naprawdę dużo. Zaś sama Naelyer... Velaryonowie dysponowali największą flotą we Włościach Korony i jedną z większych w całych Siedmiu Królestwach. Wielu władców z dynastii Targaryenów zabiegało o względy swoich ziomków ze starej Valyrii. To małżeństwo mogłoby stanowić pewnego rodzaju gwarancję wierności. Spodziewał się jednak odpowiedzi jaką otrzymał i nie był nią zaskoczony. Postanowił jednak nie dawać za wygraną. Jeśli chciał osiągnąć w Królewskiej Przystani pozycję o jakiej marzył nie mógł przejmować się żadnym niepowodzeniem. W ostateczności liczą się wyniki wojny a nie jej pojedynczych bitew. Do kontrataku nie przystąpił jednak od razu. Gdy przybyli do brzegu pomógł zejść księżniczce po trapie a gdy wszystkie rzeczy jego i Naelyer wniesiono na przygotowany wcześniej wóz podziękował kapitanowi za dobrą podróż. Potem przyjrzał się koniowi, którego miał dosiadać. Nigdy specjalnie nie lubił jazdy konnej. Zawsze najpewniej czuł się na pokładzie statku. Dosiadł jednak żółtobrązowego wałacha jaki był dla niego przeznaczony chwilę po tym jak Targaryenówna dosiadła swojego wierzchowca. Ruszyli powoli w stronę Czerwonej Twierdzy z niewielką obstawą. Dopiero wtedy Daemis ponownie podjął temat. - Być może suche, ale na lepsze możesz nie mieć szans, moja pani. Oboje wiemy jak wygląda sprawa małżeństw. Może się zdarzyć, że poznasz swojego przyszłego męża dopiero w dniu ślubu. - starał się odpowiednio dobierać słowa. - Możesz jednak sama przedstawić moją kandydaturę panu ojcu i pani matce. Nie będę ukrywał, że nie jestem najlepszą partią na jaką możesz trafić, ale nie da się też zaprzeczyć, że mnie przynajmniej znasz. - postanowił, że w przypadku tej rozmowy szczerość będzie najlepszym rozwiązaniem. - Jeśli powiem, że żywię do ciebie jakieś głębsze uczucie skłamie, ale jest też coś co mnie w tobie pociąga. Ta władczość w sposobie bycia. - uśmiechnął się w jej stronę, nie dając jej jednak dojść do słowa. - No i twoja uroda. Tylko głupiec by jej nie zauważył. Moja propozycja jest jednak czysto polityczna. Nasze rody powinny się znów połączyć. Jeśli zaś chodzi o miłość... ta często przychodzi z czasem, jak sama dobrze wiesz. Obiecuję być jednak dobrym mężem. Mężem który nie będzie cię uciskał i zabraniał pozostawania taką, jaką jesteś, o ile oczywiście twoje czyny nie przyniosą hańby na obie nasze rodziny. Zaprzestał swojego monologu czekając na odpowiedź. Jeżeli wszystko rozegrał dobrze już pierwszy dzień wizyty w stolicy będzie mógł zaliczyć do udanych. Jeżeli nie... nikt przynajmniej nie zarzuci mu, że nie próbował. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Czw Sty 29, 2015 12:44 pm | |
| Zeszła z trapu w milczeniu, z pomocą Daemisa. Nie żeby jej potrzebowała, oczywiście. Ale zdecydowanie nie wypadało odepchnąć cudzej dłoni. Obserwowała, jak chłopak bacznie przyglądał się spokojnemu wałachowi. Uniosła jedną brew. Czyżby nie czuł się zbyt pewnie w siodle? Tym lepiej. Nie chodziło jej oczywiście o to, by było mu niewygodnie, Bogowie brońcie! Jednak po prostu dawało jej to możliwość skorzystania z szeregu zagrywek psychologicznych, jak i również uwydatni to jej wyższość w oczach Daemisa. Może nie zda sobie z tego sprawy, ale podświadomość robi swoje... Z uśmiechem więc i nieopisaną gracją wskoczyła na swojego rumaka, który parsknął cicho czując na sobie znajomy ciężar i bez trudności usiadła po damsku w męskim siodle, zarzuciwszy prawe strzemię na kłąb Vanerysa i wsunęła obutą w skórzany trzewik stopę do drugiego. Poklepała ogiera po łopatce i ściągnąwszy lekko wodze wręcz tylko musnęła jego bok łydką, a koń zadrobił w miejscu, po czym ochoczo i żwawo ruszył stępa. Naelyer miała jeszcze chwilę ciszy, którą wykorzystała na przypatrywanie się światłom miasta, które w takich chwilach było naprawdę cudowne; ale wystarczyło, że dziewczyna przypomniała sobie, co się tu dzieje za dnia, bądź co kryją grube ściany domów, by napełnić ją obrzydzeniem. Kiedy usłyszała głos Velaryona, białowłosa odwróciła w jego kierunku głowę i znów wbiła w niego swoje przenikliwe spojrzenie. Taki już był jej zwyczaj, żeby zawsze patrzeć na swojego rozmówce. Wiadomo, często wprawiało to innych w zakłopotanie, a nawet peszyło, ale dziewczynę stawiało w pozycji siły i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. A jeśli ma się zamiar przeciwstawiać całemu światu, przed wszystkimi należy występować jako ktoś niezwykłej mocy, potęgi. Nawet jeśli powierzchownie utrzymywało się wizerunek ugrzecznionej damy. Sęk tkwił wszak w podświadomości, jeśli w której się już coś raz zakorzeniło, ciężkim było to z niej usunąć. To, że jej towarzysz nie dawał za wygraną, nieco zaimponowało Naelyer. Nie mogła powiedzieć, że nie była przyzwyczajona do oświadczyn, choć najczęściej miały być tylko komplementem, były nagłym wyrazem płonnych uczuć, bądź tylko skutkiem nadmiaru wypitego ale. Poważnych propozycji zatem nie otrzymała w swoim życiu wiele, ale za każdym razem wszyscy amanci pozostawali na jednej próbie i nigdy nie naciskali. Być może dlatego, że byli onieśmieleni, albo że nie mieli odwagi... Albo po prostu uznawali, że ich sprawa z góry jest przegrana, jeśli o jej rękę trzeba było prosić wuja władcy wszystkich Siedmiu Królestw. Jednak Targaryenówna nie dała po sobie poznać niczego, wciąż do jej ust przyklejony był ten sam zagadkowy uśmiech, który w swojej ciągłości i tajemniczości z pewnością był zdolny onieśmielać. Otworzyła usta, z zamiarem rzucenia czegoś błyskotliwego, jednak nie dane jej było nawet rozpocząć myśli. Zamknęła je zatem, jak gdyby nigdy nic i zmrużywszy oczy, czekała ze spokojem aż chłopak skończy. Brzmiał na ambitnego. Brzmiał, jakby wierzył, że to małżeństwo przyniesie mu niewymowne wręcz korzyści. Brzmiał na zapalczywego i pozytywnie nastawionego. Dziewczyna w myślach zazgrzytała zębami. Rzeczywistość jeszcze go uderzy, z siłą rozbijającego się o Smoczą Skałę sztormu. - O ile oczywiście twoje czyny nie przyniosą hańby na obie nasze rodziny - powtórzyła jak echo, a jej uśmiech rozszerzył się, odsłaniając w prawie drapieżnym grymasie zęby Smoczycy. - Zdanie klucz - czyżby już się wystarczająco odsłoniła? - A reszta - czcze gadanie, puste słowa. Odetchnęła, a z jej ust zniknął obecny do tej pory uśmiech. Tylko oczy jej pociemniały, jakby z jakiegoś powodu słowa Daemisa srogo ją zdenerwowały. Bo tak było. Jak mógł mówić, jakby rozumiał jej pobudki? Jak mógł ubierać te absurdalne, pseudo logiczne zdania w taki rzeczowy ton? Czuła się jakby wręcz jej ubliżał. Miała w sobie wiele dumy, owszem, i wiedziała o tym. Nie mogła się zatem ponieść poirytowaniu, jakie zaczęło w niej wzbierać, choć już i tak pozwoliła sobie na parę ostrych słów. - Masz absolutną rację - odparła głucho. - Nie jesteś najlepszą partią na jaką mogę trafić. A jednocześnie okrutnie się mylisz. Nie jestem tak dobrą partią, jak ty sądzisz - uśmiechnęła się gorzko. Jeśli Daemis sądził, że złapał Bogów za nogi, bo spędził z nią dzieciństwo i ma duże szanse na bycie jej mężem, to nawet nie wiedział, w jak wielkim tkwił błędzie. W jej mniemaniu, małżeństwo z nią nie przyniosłoby mu tak znaczących korzyści, jak uważał. Była Targaryenówną, tak, ale tylko z jakiejś bocznej linii. Kiedy Aerys umrze, władzę przejmie Maegor, którego żona spodziewa się dziecka. Natomiast ona, Naelyer, zawsze pozostanie już tylko smoczątkiem z mniej znaczącej gałęzi - w głównej było już zbyt wielu Targaryenów, by ona mogła dziedziczyć coś istotniejszego niż samo nazwisko, które jest niczym na dłuższą metę. - Poza tym... Zdradzę ci sekret - odchyliła się w siodle i zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu, a w jej oczach znów zamigotały radosne iskierki - Już niedługo mnie tutaj nie będzie. Frrrr! - dłonią imitowała odlatującego ptaka. - Odlecę na północ, a moja noga więcej już nie postanie w tym plugawym mieście. - Przynajmniej dopóki nie będę musiała przybyć na jakieś uroczystości - dodał po krótkiej pauzie, krzywiąc się nieznacznie. - A jeśli dalej ci zależy na mojej ręce... - wróciła do tematu. - Bądź pewien, że moi rodzice mają wielu szlachciców, za których mogą mnie wydać. Zanim więc zbłaźnisz się prosząc o żonę Smoczycę nie mając nic, poza nazwiskiem, od razu chcę cię ostrzec, że marne są szanse powodzenia. Powróciła do swojej pierwotnej pozycji i uśmiechnęła się słodko, drapieżnie mrużąc oczy. Chciał mieć władzę? Wspaniale, Naelyer lubiła ambitnych ludzi. Niechże jej to najpierw udowodni, ile jest wart. Nie zamierzała kupować kota w worku, ani przez resztę życia gnić ze zwyczajnym szlachcicem. O nie. Ona chciała kogoś wybitnego, człowieka z osiągnięciami... W przeciwnym wypadku zostanie samotną kobietą. Co wcale nie wydawało się krzywdzącą alternatywą. Przeciwnie. Taka perspektywa była wcale kusząca. Mogłaby zająć się badaniem smoków i poszukiwaniem smoczych jaj, albo mogłaby wyjechać na mur i zostać tam gościem; obsadzić swoimi ludźmi jeden z zamków, wszak i tak wiele z nich świeci pustkami... Wreszcie - mogłaby zagarnąć Smoczą Skałę całą dla siebie. Owszem, ona też miała ambicje i plany. Ale zamierzała sama po wszystko sięgać. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Pią Sty 30, 2015 8:37 pm | |
| Daemis nie był zaskoczony odpowiedzią Naelyer. W głębi serca liczył na to, że ta kolejna próba odniesie sukces mimo tego iż mózg podpowiadał coś zupełnie innego. Najważniejsza była jednak odwaga, której mu nie zabrakło. Słuchał jej słów ze spokojem, starając się być niewzruszonym, nawet gdy mniej lub bardziej próbowała go obrażać. Wzbierał w nim gniew, którego nie chciał jednak uwalniać. Po pierwsze dlatego, że nie wypadało obrażać kobiet. Po drugie dlatego, że niewielu wyszło dobrze na rozbudzeniu gniewu Targaryenów. A on był ich gościem. Na razie jeszcze niezbyt znanym i potężnym ale to było tylko kwestią czasu. To co mówiła księżniczka ku zaskoczeniu Daemisa, rozśmieszyło go. Uwaga o tym, że nie była aż tak dobrą partią wydawała mu się wręcz absurdalna. Być może nie była córką króla a tylko jego kuzynką, jednak jak uczyła historia, czasami wojny takie jak Taniec Smoków sprawiały, że władcami zostawali w ostateczności ci, którym na początku daleko było do Żelaznego Tronu. A patrząc na to jak daleko w kolejce do korony w dniu swoich narodzin był Aegon V można było zauważyć, że nie trzeba wojen aby ta kolejka znacznie się skurczyła. Owszem, sama Naelyer nie miała szans zostać królową ale jej ojciec czy brat... Historia pisana jest na naszych oczach. Niewiele brakowało aby wybuchł śmiechem na tę ignorancje. - Przepraszam, pani, że śmiałem w ogóle wysnuć tę propozycję. Faktycznie, jestem tu jeszcze nikim. Ale być może jeszcze kiedyś o mnie usłyszysz. Mówiąc te słowa, starał się także aby jego oczy wyrażały skruchę. Naelyer Targaryen na pewno jeszcze o nim usłyszy. I pożałuje tej zniewagi. Nie dziś, nie jutro, być może za rok, może za pięć, ale młody Velaryon nie zamierzał odpuszczać. Nawet jeżeli w przyszłości miała by się okazać jego sojuszniczką. Zresztą nie wykluczał, że dziewczyna pomoże mu się dostać w królewskie otoczenie. Nie zamierzał od razu otwarcie okazywać jej wrogości. Zaatakuje dopiero gdy dorobi się w stolicy pozycji. Ciągle czuł respekt przed Naelyer, jednak z każdą chwilą on słabł i zamazywał pierwsze wrażenie jakie Targaryenówna wywarła na nim rankiem w High Tide. Pierwszy dzień pobytu w stolicy nie okazał się tak płodny jak sądził ale dał mu nauczkę by być ostrożniejszym. - Pani, czy przed udaniem się na spoczynek zechcesz pokazać mi kruczarnie w Czerwonej Twierdzy? Chciałbym napisać do pana ojca. Opuściłem dom tak niespodziewanie, muszę się wytłumaczyć. Lord Jacaerys sprawił mu prezent i dał szansę, której Daemis nie zmarnuje. Wciągnął nosem powietrzem. Zapach Królewskiej Przystani nie był może najprzyjemniejszy ale poczuł, że niedługo usłyszą tu o nim wszyscy. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Czw Lut 05, 2015 8:35 pm | |
| Dzisiejszej nocy Victarion nie mógł zasnąć. Odsyłając ze swojej komnaty jedną z tych piękniejszych służek miał nadzieję, że zaśnie jak małe dzieciątko. Mylił się jednak. Leżał tak półnagi z zamkniętymi oczami na łożu oczekując na sen. A śnił praktycznie co noc o smokach. O wielkich gadach, które zionęły ogniem w niego i wokół niego... ale on nie płonął. W snach nigdy nie mógł się poparzyć. Dlatego czekając tak blisko godziny postanowił się ubrać i wyjść poza obręb zamku. Ubrał się w czarne skórzane szaty i przepasał pochwę z mieczem przy prawym biodrze, przy lewym zaś miał sztylet. Przechodząc po korytarzach nie widział nikogo, a jak widział, to ukrywał się na tyle dobrze by nikt go nie zauważył. Doszedł tak do stajni, w której pasł się jego koń. Dziwnym trafem ten również nie spał. Gdy tylko usłyszał jego kroki odwrócił głowę i zarżał na jego widok. Wyjął zza pazuchy jabłko i podał je koniu. Gdy "Nieznajomy" (imię konia) już schrupała jabłko Victarion zgrabnie wskoczył na grzbiet konia i pojechał w stronę portu. Rozbijające się fale o ląd w jakiś sposób uspokajały Victariona i dzięki nim czuł się o wiele lepiej. Po drodze spotkał tylko jednego mieszkańca, widocznie był upity. Leżał w kałuży,nieprzytomny. Victarion nie zwrócił zbytnio na to uwagi. To zdarzało się często, a jakby młody Targaryen pomagał każdemu pijakowi, nie miałby czasu dla siebie, gdyż w stolicy Siedmiu Królestw było ich niezliczanie wielu. Gdy zauważył dwójkę nieznajomych zatrzymał się i zeskoczył z konia. Poluzował pochwę miecza oraz schował się w cieniu padającym przez pobliski budynek. Po chwili zauważył, że jeden to kobieta, wyraźnie widać to po sposobie jazdy i po ubiorze. I widać było także, że była to Wysoko Urodzona Dama. Drugi to na pewno mężczyzna. Dopiero całkowicie się uspokoił gdy rozpoznał już z daleka kolor włosów damy. Były one całkowicie białe, ale nie posiwiałe, były wręcz przecudne. Victarion uśmiechnął się lekko rozpoznając w niej swoją siostrę. Wskoczył ponownie na konia i szybkim tempem dorównał kroku swojej siostrze i nieznajomemu mężczyźnie. - Naelyer. Miło mi cię znów zobaczyć siostrzyczko. - Przywitał si z siostrą. Na razie nie zwracał uwagi na mężczyznę. - Gdzieś ty była całą noc? Nudno było. Miałem nadzieję na odrobinę rozrywki, a tu nic, nie ma cię. - Uśmiechnął się szeroko do bliźniaczej siostry. Mimo morskiej bryzy Victarion czuł jej zapach, zapach jej włosów. Przez chwilę odpłynął myśląc o Naelyer. Dopiero później przypomniał sobie, że nie są sami. - A tyś pewnie jest Daemis z rodu Velaryonów. - Kojarzył go, ale sam nie wiedział skąd. Po porostu pamiętał jego twarz. - Jak zapewne wiesz ja jestem Victarion bliźniaczy brat pani obok ciebie. Co cię sprowadza do największego gówna Siedmiu Królestw? - Uśmiechnął się lekko ciekawy odpowiedzi. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Pią Lut 06, 2015 12:03 am | |
| Naelyer w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, że to co mówi, może urazić chłopaka, jak i pewnie on nie miał pojęcia, że Smoczyca mogła odebrać część jego słów opacznie. Ona zwyczajnie, ośmielona swoją wieloletnią, chociaż płytką, znajomością z Velaryonem, pozwoliła sobie na mówienie tego, co myśli. Dopiero po chwili przyszło jej do głowy, że kiedy palnęła o tym ucieknięciu w siną dal, mogła wydać się nieco szalona, ale nie zaprzątało to jej myśli więcej niż krótki moment; może istotnie była trochę stuknięta? Ale kto w tych czasach miał równo pod sufitem? Bądź może raczej - któremu Smokowi nie brakowało ani jednej klepki? Chyba wszyscy odbiegali odrobinę od normy, ale białowłosej to absolutnie nie przeszkadzało. Przeciwnie - sądziła, że czyni to ją tym, kim jest. Daemis powstrzymał się od wyrażenia głośno swojego rozbawienia, Targaryenówna natomiast nawet o tym nie pomyślała. Parsknęła szczerym śmiechem, słysząc, co powiedział chłopak. Bynajmniej nie miało być to obraźliwe, ot, naprawdę jego słowa wydały jej się zabawnymi. Uśmiechnęła się zatem do niego miękko, z łagodnym, ciepłym spojrzeniem - w gruncie rzeczy nie zdawała sobie sprawy z tego, że udało jej się urazić jego dumę; wciąż darzyła go sympatią i sądziła, że jego stosunek do niej jest podobny, a przynajmniej pozytywny. - Nie masz za co przepraszać. Ciesz się, że nie musisz się korzyć przed moim ojcem. W końcu to nie ja decyduję - dziewczyna wyszczerzyła się, jednak nie brakowało w tym gracji i uroku. - No, mam taką nadzieję - dodała po chwili radosnym tonem, kiedy Daemis powiedział, że jeszcze o nim usłyszy. I były to szczere słowa, naprawdę. Właściwie chciała mu pomóc w dążeniu do jego celu - oczywiście na miarę swoich możliwości. Jej stosunek do niego zdecydowanie się zmienił w ciągu tych kilku godzin, które razem spędzili - choć dalej uważała, że ma jeszcze mleko pod nosem, oczywiście jeśli chodzi o gierki dworskie oraz życie w stolicy i brakuje mu doświadczenia, jego ambicja, odwaga i zdecydowanie zrobiły na niej duże wrażenie. Miała tylko nadzieję, że młody Velaryon się nie wypali, że nie straci tego zapału i pewności siebie. Wiedziała, że po porządnym ciosie z takich ludzi jak on często zostawał tylko wrak. Modliła się zatem (lub modliłaby, gdyby wierzyła w jakąkolwiek Opatrzność), aby to jego nie spotkało, aby się nie złamał, nawet po najbardziej traumatycznych dla duszy i dumy przeżyciach. Ale jej chęci, a to, jak była odbierana, to dwie różne rzeczy. - Oczywiście, z miłą chęcią - odparła na jego prośbę i wpatrzyła się w miasto przed sobą, zastanawiając się, jak tu dalej pociągnąć rozmowę. Zobaczyła jednak przed nimi jakąś postać, rosłą, poruszającą się konno w ich stronę. Zmrużyła oczy, wytężając wzrok, a w osobie przed nimi rozpoznała swojego brata, którego widziała od swojego powrotu tylko chwilę, a już musiała znowu odpływać. Na jej usta mimowolnie wystąpił lekki uśmiech. Och, jakże ona się stęskniła. To było takie nostalgiczne; teraz był już dorosłym mężczyzną, a kiedyś latali boso po pałacowych ogrodach. Naelyer nie mogła pozbyć się tego rozgrzewającego serce uczucia. - Victarionie - przywitała się z bratem ze stanowczo za szerokim uśmiechem, choć siliła się na powściągliwość, najwyraźniej jednak niewystarczająco. - Mnie również cieszy to, że cię widzę. Kolejną uwagę puściła mimo uszu, chociaż z pewnością na jej policzki wystąpił delikatny rumieniec. Na szczęście było już późno i wątpiła, by ktokolwiek zauważył. Ach, ten Victarion. Król Taktu. Przecież to tak nie wypada!.. nawet jeśli rzucił to od tak sobie, przez innych mogłoby to być zupełnie błędnie odebrane. Targaryenówna uznała, że obecność Daemisa jest wystarczająco wyczerpującą odpowiedzią na pytanie jej brata. Już miała przedstawić sobie obu mężczyzn, lub raczej przypomnieć im kim są, ale ku jej zaskoczeniu, zanim otworzyła usta, Victariona oświeciło. Znała go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że chwilę czasu zajęło mu, aby przypomnieć sobie, z kim właściwie ma do czynienia. Ale, że jej brat sam rozwiązał tę sprawę, białowłosa pozwoliła sobie jechać w milczeniu, przynajmniej na tę chwilę. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Wto Lut 17, 2015 6:14 pm | |
| Daemis i Naelyer podążali w stronę Czerwonej Twierdzy. Szum uderzających o brzeg fal sprawiał, że nawet ta krótka podróż konna miała swój urok. Chłopak kochał morze. Zapach morskiej toni, lekki powiew wiatru, woda uderzająca o skały. Mógłbym tak jechać w nieskończoność. Młody Velaryon tak się zamarzył, że zupełnie zapomniał o swojej współtowarzyszce. Otrząsnął się dopiero, gdy zobaczył przed nimi pewną postać, która dążyła w ich stronę. Tajemniczy nieznajomy był już na tyle blisko, że chłopak mógł się mu przyjrzeć. Był to młody, umięśniony mężczyzna, nieco starszy od Daemisa. Velaryon przyglądał mu się z ciekawością. Zazdrościł mu trochę muskulatury i wyglądu, ponieważ był on niesamowicie przystojny. A więc to jest braciszek. Uniósł jedną brew i uśmiechnął się lekko, słuchając z zaciekawieniem rozmowy rodzeństwa. Gdy usłyszał kolejne słowa mężczyzny lekko się zdziwił jego śmiałością i bezpośredniością, lecz uśmiech nie schodził z jego ust. Widział jak dziewczyna się rumieni. Było to dla niego nie lada zdziwieniem, zaczerwienione policzki nie pasowały mu do władczej i hardej Naelyer Targaryen. To ona wprawiała zawsze innych w onieśmielenie swoim hipnotyzującym wzrokiem. - Tak, nie mylisz się. Jestem Daemis Velaryon. Bardzo miło mi Cię poznać Victarionie. – Chłopak nie spuszczał z niego wzroku. – A do Królewskiej Przystani zaprowadziło mnie serce. Coś w środku powiedziało mi, ze właśnie tu znajdę to czego szukam. – Daemis mówił jak zahipnotyzowany, a mężczyzna patrzył się na niego jak na dziwaka. Po chwili jednak chłopak otrząsnął się – Może to brzmi trochę banalnie i pewnie wielu przede mną również tak mówiło, ale ja wiem, że mi się uda. Jechali dalej w kierunku Czerwonej Twierdzy. Po drodze rozmawiali na różne na różne błache tematy. Velaryona zaś najbardziej interesował temat Królewskiej Przystani. Czuł, że Victarion i Naelyer nie rozumieli podniecenia jakie wywoływała w nim stolica i podejrzewał, że w myślach wyśmiewają się z jego planu bycia kimś wielkim. Jadąc napotkali żebraka, który podpałętał im się pod kopyta. Noc nie pozwoliła dokładnie ocenić aparycji obszarpańca. Daemis potrafił jedynie stwierdzić, że nie należy do najmłodszych. A może to nędza go tak postarzyła? Tacy śmiecie trafiali się wszędzie, a jeśli wierzyć temu co powiadają ludzie, Królewska Przystań była prawdziwą wylęgarnią biedaków. Starzec przegrodził im drogę, wpatrzony w piękną Naelyer, i błagał o coś do jedzenia. Widział, że cała trójka nie zna pojęcia „bieda”, więc postanowił spróbować. Daemis wybuchł gniewem. Takie zachowanie go strasznie denerwowało. Patrzył z wyższością na takich ludzi. Gardził nimi, bo uważał, że sami sobie zasłużyli na takie życie. - Odsuń się staruchu, nie mamy nic dla takich jak Ty. – Ruszył dalej taranując żebraka. Ten próbował odskoczyć jednak słabość, która była spowodowana głodem, nie pozwoliła mu w pełni wykonać uniku przez co został potrącony przez konia Daemisa. Starzec upadając zranił się w głowę i teraz leżąc w rynsztoku głośno szlochając. Syn lorda Jacaerysa nie poświęcał mu jednak uwagi. Plebs musi znać swoje miejsce. Obrócił się w stronę Targaryenów. - Którędy teraz? Velaryon liczył, że teraz rodzeństwo nabierze do niego więcej szacunku.
|
| | | Gość | Temat: Re: Port Sro Mar 04, 2015 7:43 pm | |
| Uśmiechnął się do Naelyer. Przed wszystkimi stawała się istną boginią, cudem, przykładem do naśladowania. Były tematem wielu rozmów różnorakich pań dworskich. Ale dla Victariona to dalej będzie jedynie bliźniacza siostra, jego ulubienica. Kochał ją całym sercem i tak naprawdę tylko dzięki niej wytrzymywał na dworze królewskim. W południe czasami musiał słuchać tych nudnych rozmów o polityce, co się dzieje na świecie i tak dalej. Ale wieczorem to ona dawała mu pociechę, dzięki niej mógł się wyluzować po całym dniu słuchania głupot. Ich jazdy konno, czasem walki wręcz, okładanie się pięściami. Przede wszystkim za to wielbił swą siostrę. Dlatego chciał jak najszybciej wyjechać ze stolicy, bo zdarzy się jeszcze tak, że szansa ucieczki z Wielkiego Gówna Siedmiu Królestw zaniknie. - Naelyer jak minął ci dzień? – Zapytał kobietę. Chciał już coś dodać, ale Daemis zaczął mówić. Victarion słuchał go z uwagą, nie przerywał mu, patrzył w jego oczy. On naprawdę tego chce. Gdy chłopak przerwał Victarion wyśmiał się z niego. - Serce cię tu zaprowadziło? Uważasz, że znajdziesz tu to czego szukasz? Jeśli szukasz swojej śmierci, obrzydlistwa, o którym nawet nie śniłeś, to tak dobrze trafiłeś. – Dodał jeszcze: - Nie, nie brzmi to banalnie. Brzmi to idiotycznie. Ale jak chcesz, staraj się. Będziesz kolejną osobą, która przyszła lizać stopy króla, a po co? Po statusy, po bogactwo. Posłuchaj mnie chłopcze. Nie jestem najstarszy, ale ja tu mieszkam od wielu lat, dlatego wiem jak jest. Jak ci się coś uda osiągnąć, zginiesz z ręki tego kto czyha na twoje stanowisko. Jak jednak nic ci się nie uda, będziesz kompletnym beztalenciem, król cię zje i wysra. Zrozumiałeś? – Spojrzał na chłopaka i pojechali dalej. Gdy spotkali żebraka na drodze początkowo Victarion chciał jechać dalej. Żeby pomóc żebrakom w stolicy, trzeba by było wydać całe złoto Żelaznego Banku. Jednak musiał się zatrzymać bo Daemis zrobił kolejną rzecz, która niezbyt spodobała się Victarionowi. Chłopak staranował starca, który poprosił Naelyer o jałmużnę. Victarion wygrzebał monetę z sakiewki i rzucił starcowi, następnie rzucił Daemisowi pouczające spojrzenie. - Rób tak dalej, a nie król cię zamorduje, a mieszkańcy. Rzucą się na ciebie jak zdziczałe psy, rozszarpią ci ciało, twoje ciało następnie zgnije i będzie jedynie pokarmem dla wron. To była lekcja pierwsza. – Pojechali dalej w prawo i Victarion odezwał się do Naelyer. - Kiedy wreszcie stąd uciekniemy siostro? Nie mamy tu co robić, oboje tu nie pasujemy, wiesz o tym. Myślałem o różnych miejscach...Wolałbym na północ, niż za Wąskie Morze. – Spojrzał w jej fiołkowe oczy. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Czw Mar 05, 2015 8:42 pm | |
| Naelyer bez słowa przysłuchiwała się rozmowie Daemisa i Victariona. Wystarczyło, że wymienili grzeczności, a dziewczyna już wiedziała, że raczej nie przypadną sobie do gustu. Byli tak bardzo różni... Miała wrażenie, że jedynymi łączącymi ich rzeczami były płeć i ego, którego wszak mężczyznom nie brak. Nie zamierzała się jednak wcinać w dyskusję - była między młotem i kowadłem. Victarion był jej bratem, a Daemis gościem. Nie mogła otwarcie poprzeć żadnej strony w razie spięcia. Na uśmiech brata odpowiedziała swoim, delikatnym, nieco tajemniczym. Odpowiedziała tym uśmiechem, który popychał otaczających ją wielkich panów w każdym wieku do zalotów i mniej lub bardziej nieudolnego umizgiwania się do niej. - Bardzo miło. Dotrzymywałam Daemisowi towarzystwa - wymruczała lekkim tonem mrużąc po kociemu oczy. Miała nadzieję, że jest to wystarczająco wyczerpująca odpowiedź. Nie żeby Daemis nie był miłym towarzystwem. Po prostu wraz ze swoimi mrzonkami wydawał się nieco męczący... A i Naelyer sądziła, że pod tą dworską uprzejmością kryje się ogromna duma, a może i nie tylko. Dlatego właśnie białowłosa nienawidziła spotkań z arystokracją. Każdy zakładał maskę uprzejmości, chowając pod nią wszystkie brudy. Łącznie oczywiście z samą Targaryenówną. Tak, ona przecież nie odstępowała od tej reguły. Wręcz przeciwnie. Każda założona maska była dla niej niczym druga skóra - jednak ją przyjmując dziewczyna nierzadko czuła obrzydzenie do samej siebie, tak jak i z resztą do reszty świata. A szczególną niechęcią darzyła Królewską Przystań. Dlatego właśnie pokiwała pobłażliwie głową, kiedy Daemis mówił o swoim rychłym sukcesie w tym miejscu, które uchodziło za pępek świata, a w rzeczywistości było jego odbytem. Miasto obrzydliwie bogatych i przerażająco biednych; obżartuchów i umierających z głodu; wierzących dziewic pełnych cnót i najbardziej wyuzdanych kurew; rycerzy pełnych ideałów i najbardziej plugawych rzezimieszków. Miasto, które zamykało oczy na problemy innych. Miasto, które nigdy nie spało. Miasto, w którym smród uryny i patroszonych ryb mieszał się z drogimi perfumami dam, w którym krzyki rodzących zagłuszały wrzaski mordowanych, a jęki rozkoszy przenikały się z zawodzeniem bólu. Szczerze nienawidziła tego miejsca. Było fałszywe i wręcz irracjonalnie rozwarstwione. Bogaci nie widzieli niczego poza czubkiem własnego nosa, nie zauważając nawet, że brodzą w gównie, ubóstwie i śmierci. Za każdym rogiem można było dostrzec człowieka w agonii, załatwiające się na bruku dziecko, kochającą się parę trędowatych, rozrzucającą szeroko na boki nogi kurwę albo pijanego w sztok żebraka. Rzygać jej się chciało od tych zapachów, widoków i nieprzyjemnej świadomości tego, że nieszczęście jest tak blisko - a najgorsza była pewność, że większość z ludzi babrzących się w tej stercie śmieci obudowanej w ładny kamień z wieżami, jaką była właśnie Królewska Przystań, nie była nawet świadoma swojej tragicznej sytuacji. Do szczęścia potrzebowali tylko kromki chleba, kufla ale, nieco chędożenia i coby nikt im nocą nie wsadził kosy pod żebra. W głowie nie mieściło jej się, jak ktoś może chcieć przebywać w tym miejscu. I kompletnie nie rozumiała Daemisa. Po co, na co? Owszem, należało być ambitnym i przedsiębiorczym - Smoczyca darzyła ludzi o takich cechach niezwykłym szacunkiem. Ale stawiała na samorozwój. Słabo jej się robiło od lizusów, korzących się przed królem i błagających o zaszczyty, o skarby. Słabo jej się robiło od tych wszystkich krętaczy, gotowych wbić ci nóż w plecy. Słabo jej się robiło od tej sztuczności i ciężkiej atmosfery panującej na dworze. Dusiła się. Pragnęła uciec, odfrunąć, być jak najdalej stąd. Jednak na razie nie miała jeszcze pomysłu jak do tego doprowadzić. Kiedy tylko o tym pomyślała, okazało się, że Victarion w zupełności podzielał jej zdanie. Wiedziała o tym, tak, ale nie sądziła, że wypowie to wszystko na głos i to w taki sposób! Co za cholerny impertynent! Natychmiast przeniosła swoje lekko protekcjonalne spojrzenie z Daemisa na Victariona i zgromiła brata wzrokiem. Jej fiołkowe tęczówki pociemniały. Gdyby to było możliwe, jej bliźniak z pewnością padłby już porażony jedną z błyskawic, jakie ciskała spojrzeniem. Gniew w niej się zagotował, na policzki wystąpiły wypieki. Z jej marsem na twarzy wyglądała jak bogini zniszczenia, gotowa obrócić w perzynę i Daemisa i Victariona. Dlaczego obu? Tak jej podpowiadała jej wewnętrzna wściekłość. Velaryon już zdążył ją poddenerwować tymi zaręczynami, a Smok wprowadzał zamęt, kiedy ona starała się przyjaźnie i z szacunkiem przyjąć na dworze gościa. Największa furia ogarniała ją jednak z powodu jej pozycji. Była między młotem a kowadłem. Nie mogła obrać strony brata, choć absolutnie się z jego zdaniem zgadzała, bo byłby to ogromny afront w stosunku do Daemisa; z drugiej strony nie mogłaby go wspomóc, bo nie godziło się przy gościach z zewnątrz konfrontować w otwarty sposób z kimś z rodziny. Zacisnęła więc tylko zawzięcie usta w wąską kreskę i doprowadzona tym wszystkim do szału próbowała zabić wzrokiem to Velaryona, to jej ukochanego braciszka. Z każdą chwilą było tylko gorzej. Dziewczyna miała ochotę krzyczeć. Jednak jej oczom ukazał się zgięty w pół, błagający ją o łaskę starszy mężczyzna, o twarzy zniszczonej, pooranej głębokimi zmarszczkami twarzy. Dotknęło ją nagłe współczucie, gaszące momentalnie złość, choć w głębi duszy zawrzała - ten nic nieznaczący człowiek miał czelność nie tylko ją o coś prosić, spojrzeć na nią, ale również jej dotknąć! Zdusiła natychmiast w sobie to uczucie, razem z obrzydzeniem, które ją momentalnie ogarnęło. Jej rumak jednak nie był tak wyrozumiały. Parsknął i skulił uszy, drobiąc w miejscu. Obnażył zęby, próbując kłapnąć obdartego mężczyznę, jednak Naelyer nie pozwoliła mu za to. Natomiast kiedy żebrak się zbliżył, Vanerysa spłoszył jego odór - gdy wspomniany dotknął rąbka sukni Smoczycy, jej koń zaczął cofać się nerwowo, aż przysiadł na tylnych nogach i stanął dęba, wymachując groźnie przednimi kończynami i łypiąc złowrogo na nędzarza, którego po chwili staranował Daemis. Targaryenówna popisała się nie lada umiejętnościami niemal bez jakiegokolwiek wysiłku utrzymując się w siodle i opanowując rumaka, który wyskoczył po chwili galopem, podrzucając lekko zadem. Dziewczyna uspokoiła go momentalnie, choć jej bojowy ogier dalej był niepewny czy zagrożenie minęło i kuląc uszy nerwowo drobił kopytami i machał ogonem, gotów zaatakować każdego, kto się nawinie. Tym razem dziewczyna nie zawahała się posłać absolutnie morderczego, mrożącego krew w żyłach i pełnego pogardy i wyższości spojrzenia Velaryonowi. To było nie do pomyślenia! Czy on nie zdawał sobie sprawy z tego, że może jakaś pomniejsza szlachta może sobie pozwolić na takie zachowanie pozbawione klasy, ale ród władający już nie? Lud jest niebezpieczny. To dziki i nieokiełznany motłoch, który jeśli byłby pełen nienawiści, gotów byłby choćby rozebrać Czerwoną Twierdzę kamień po kamieniu, by dostać w swoje ręce ostatnią osobę związaną z Targaryenami a może i jakimkolwiek większym rodem. Dlatego władcy musieli budzić miłość w swoich poddanych, a nie nienawiść. Naelyer myślała, że wybuchnie z wściekłości. Jej włosy powiewały na wietrze, oświetlone upiornym blaskiem, co w połączeniu z jej gniewnymi oczami, grymasem na twarzy i otaczającą ją elektryzującą aurą mogło przyprawić nawet najodważniejszych o ciarki. Już chciała coś wysyczeć przez zaciśnięte do bladości wargi, ale wyręczył ją Victarion. Uczucia w niej nieco opadły, choć Velaryon nagle znacząco pomniejszał w jej oczach. Jeszcze od siebie dorzuciła poszkodowanemu dwa srebrne jelenie i kłusem przemieściła się na przód zastępu, wyjeżdżając przed Daemisa. - Do kruczarni w tę stronę - rzekła lodowato, nie dodając już nic do tego, co powiedział jej brat. W milczeniu skręciła w wąską uliczkę w prawo. Droga zaczynała prowadzić w górę. Uspokoiła się lekko, a Victarion zadał wtedy... To osobiste pytanie. Znów ogarnęła ją emocja. Białowłosa przygryzła dolną wargę w sposób, który należało interpretować jako co najmniej urokliwy i spod długich rzęs zerknęła na swojego brata, rzuciwszy również nieco spłoszone spojrzenie na Daemisa. - Nie wiem - szepnęła. Jej brat bliźniak dosłownie czytał jej w myślach. Uwielbiała to, że nie potrzebowali słów, żeby się zrozumieć. I był w gruncie rzeczy jedyną osobą, która tak naprawdę ją znała, choć prawie całe swoje młodzieńcze lata spędzili osobno. - Mam nadzieję, że już niedługo - dodała miękko, pozwalając się sobie rozmarzyć. Och, jak ona pragnęła stanąć na murze i przeszyć swoim wzrokiem ten dziki bezkres rozciągający się na północ granicy świata. - Musimy coś wymyślić - rzekła cicho, ale pełnym podekscytowania głosem po krótkiej przerwie. Ona też się tu nudziła. Czuła się niepotrzebna. Raczej nigdy nie obejmie żadnego wyższego stanowiska. Mogłaby co najwyżej zostać żoną i matką. Żoną mężczyzny z rodu, z którym Targaryenowie potrzebowaliby akurat umocnić swą więź. Może byliby to Starkowie, Tyrellowie, Arrynowie, może jakiś Tully... W gorszym przypadku pochodziłby z Freyów albo z jakiegoś innego mniejszego rodu. Może i była hipokrytką, tak niedoceniając i wręcz szydząc z jego wzniosłych celów i marzeń, a posiadając swoje, o tak niewielkiej szansie spełnienia i znacząco mniej ambitne, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało, nawet jeśli to zauważała. Tłumaczyła sobie, że poszukuje wolności, a Daemis, w przeciwieństwie do niej, która chce się wyrwać z tej zatrutej sieci kłamstw i spisków, jak jakaś głupia mucha na własne życzenie chce się w nią zaplątać. I to właśnie, w jej mniemaniu, stawiało ją ponad nim. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Sro Mar 11, 2015 9:39 pm | |
| O ile pierwszą słowną zniewagę Victariona młody Velaryon przemilczał, o tyle drugiej, która miała miejsce po potrąceniu żebraka, nie mógł tak łatwo podarować. Nie zamierzał przesadzać, gdyż w końcu rozmawiał z osobą z królewskiego rodu. Może i Targaryen był przystojny, a także odrobinę starszy ale jego słowa sprawiały, że Daemis chciał wybuchnąć śmiechem. Grozić mi śmiercią? Głupiec. I pomyśleć, że chwilę temu chciałem zdobyć jego szacunek. On też kiedyś pożałuje swoich słów. - Przekonamy się, kto pierwszy stanie się częścią uczty dla wron. - powiedział Velaryon patrząc prosto w oczy młodzieńca. Przeniósł wzrok na Naelyer. Spojrzenie, które posłała mu kilka chwil wcześniej przyprawiło go o dreszcze, a także utwierdziło go w przekonaniu, że z nią lepiej nie zadzierać. O ile jej brat wydawał się być typowym krzykaczem i awanturniekiem, o tyle w niej było coś więcej. Znów widział ją taką jak rankiem w High Tide. Znów czuł jej charyzmę, a teraz także odrobinę strachu. Jest na mnie zła? Tak. To nie ulega wątpliwości. Ale jak bardzo? Daemis postarał się uśmiechnąć przepraszająco, nie miał jednak pewności czy Naelyer dojrzy go w tej ciemności. Będę musiał ją później przeprosić. Zanim ruszył za rodzeństwem posłał ostatnie spojrzenie żebrakowi. Nie zasłużył na te monety. Okolica powoli zaczęła się zmieniać. Zostawili port za sobą. Wędrowali delikatnie w górę, ku Wzgórzu Aegona. Jedyne co Velaryon wiedział o kruczarni to, że znajduje się gdzieś w Czerwonej Twierdzy, do której przybliżali się z każdym krokiem koni. Daemis zostawił rodzeństwo samym sobie. W myślach próbował podsumować dotychczasowy przebieg wizyty w stolicy. Jak na razie najprawdopodobniej zraził do siebie dwie osoby z panującego rodu. To nie był dobry początek. Jedynym pocieszeniem był fakt, że w obecnej sytuacji politycznej nie była to dwójka zbyt znacząca na dworze. Jednak ich poparcie było lepsze od poparcia nikogo. Gra zaczęła się nim tak naprawdę dotarł do Twierdzy Maegora. Ojcze, nie zawiodę Cię. Po kilku minutach dotarli w końcu przed Czerwoną Twierdzę. Nie zrobiła na Deamisie takiego samego wrażenia jak gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że całkowicie spełniała swoją funkcję obronną. Przed wejściem do środka stał rycerz w białej zbroi. Chwilę po nim zza jego pleców wyłonił się drugi. Albo to jakieś specjalne powitanie albo trafiliśmy na zmianę warty. A może to specjalne środki bezpieczeństwa ze względu na kończący się proces Alyssyane Tyrell? Daemis i strażnik, który towarzyszył im od portu zrównali się z Victarionem i Naelyer. W tym samym momencie do całej czwórki podszedł pierwszy z Królewskich Gwardzistów. - Kto nadchodzi? - zapytał krótko i ostro.
zt |
| | | Gość | Temat: Re: Port Pon Mar 16, 2015 3:20 pm | |
| W mroku nocy nikt jednak nie zauważył, że moneta Victariona rzucona żebrakowi była złotym smokiem.
Gdy Daemis, ten mały głupiec odparował kolejną głupią kwestią. - Grozisz mi? W każdej chwili mógłbym cię zabić, ale prawo gościnności temu zabrania. Lepiej uważaj na kogo trafiasz bo nie każdy przestrzega prawa. – Spojrzał mu w oczy zabójczym spojrzeniem. Victarion widział, że mimo swoich uwag dotyczących młodzieńca, on nie wzruszył się, pewnie nawet ich nie zrozumiał. Na pierwszy rzut oka było widać, że chłopak czuł się bardziej urażony tym, że Naelyer jest na niego wściekła. Jakby to było jakieś nadzwyczajne. Gdyby Victarion słyszał myśli Daemisa roześmiałby się? Krzykaczem? Podczas całej wcześniejszej konwersacji, smok ani razu nie krzyknął, nie podniósł głosu. Jedynie się roześmiał. A czy to zalicza się do krzyku? Gdy Daemis odjechał do tyłu, Victarion spojrzał na swoją siostrę. Wiedział, że gdyby on nie zareagował, ona by zareagowała. Z dwa razy większą złością od niego. Położył rękę na jej biodrze. - To dotyczy nas wszystkich Naelyer. W tym mieście nie można nikomu zaufać. Nikogo nie można wziąć za przyjaciela. – Odwrócił wzrok i pojechali dalej drogą do kruczarni. W tym czasie Victarion miał czas na przemyślenie pewnych spraw. Gdyby nawet Daemisowi udało się osiągnąć wysoką pozycję nie spodziewał się kłopotów. Spodziewałby się kłopotów gdyby król rzeczywiście zaczął go słuchać. Wtedy zapewne Victarion miałby poważne problemy. Król czasem miał napady złości, przez które nie zwróciłby uwagi na to czy jego kuzyn jest jego kuzynem. Spojrzał znów na siostrę. Za każdym razem jak na nią patrzył przypominało mu się ich wspólne marzenie – wyjechać stąd. Do tego czasu było to jedynie marzeniem. Ale gdyby Daemis rzeczywiście stałby się zagrożeniem, jego marzenie by się spełniło. Ale wyglądałoby ono inaczej. Musiałby uciekać przed światem, kryć się przed strażami, wyzbyć się nazwiska oraz imienia. Gdyby uciekł z miasta nie chciałby zabierać ze sobą Naelyer. Nie chciał by jej się stała krzywda. Nie spodziewał się, żeby Daemis spróbował skazać również jego siostrę. Widział, że chłopak ją podziwiał. Ale władza robiła z ludzkich mózgów papkę. Gdy już mięli wjechać do Czerwonej Twierdzy na ich drodze stanęło dwóch strażników z Gwardii Królewskiej. Jeden zagrodził im drogę. Victarion spojrzał na niego coraz bardziej się irytując. - Naprawdę jesteśmy z siostrą tak niewidoczni, że nie zauważyłeś nas? Jak myślisz kim Ja jestem, albo ona? – wskazał palcem na Naelyer – Jak już w swojej główce wymyśliłeś kim ja jestem, albo ta szanowna pani możesz nas przepuścić. –W ostatniej chwili przypomniał sobie o Daemisie – A to jest Daemis z dynastii Velaryonów. Też może wejść. – Powiedział i pojechał dalej. Strażnik się odsunął i wpuścił ich wszystkich. Wszyscy troje zeszli z koni oraz Victarion poprosił strażnika żeby zawołał stajennego, by wyczyścił i dał do jedzenia ich koniom. Poszli dalej na nogach. -A mogę jeszcze wiedzieć po co idziemy do kruczarni? – Po chwili zapytał jeszcze Naelyer –Jesteś pewnie zmęczona. Przygotować ci kąpiel? – Pytając się ściszył głos tak, by słyszała go tylko ona. Najzwyklejsi ludzie z większych rodów proszą o to swoich poddanych. Ale Victarion lubił pomagać siostrze. Czasem nawet dalej wyobrażał ją sobie jako małą dziewczynkę. |
| | | Gość | Temat: Re: Port Pon Mar 23, 2015 12:12 am | |
| Naelyer wzięła kilka głębokich wdechów. Poprawiła kilkoma głębokimi wydechami. Byle tylko nie wybuchnąć, bądź spokojna - powtarzała sobie. Jednak za równo postawa Daemisa jak i Victariona niezmiernie ją poirytowały. Zbyt silne i zbyt różne charaktery, jak na przebywanie z odległości od siebie mniejszej niż kilkanaście metrów. A ona - miała zdecydowanie zbyt słabe nerwy, żeby między nimi stać. Zdecydowała, że udzieli im obu reprymendy na osobności. Przecież nie można się było tak zachowywać! Nie narobią problemów tylko między sobą, ale może mieć to duży wpływ na sytuację w niektórych sytuacjach na dworze. Pełna frustracji zazgrzytała zębami. Och, jakby ona ich obu chciała przytrzymać za mordy! Kto to słyszał, żeby robić takie rzeczy, żeby tak otwarcie okazywać sobie niechęć? Nie miałaby oczywiście absolutnie nic do tego, jeśli by to jej nie dotyczyło. Jeszcze te dwa błazny śmiały, nieumyślnie, bo nieumyślnie, wciągać ją w swoje jakieś niewiele warte waśnie. Powietrze wokół niej było niemal elektryzujące, od całego emanującego z niej napięcia. Rozluźniła się jednak nieco pod wpływem uspokajającego dotyku jej brata. Byli w końcu bliźniętami. Wiedziała, że zna ją jak nikt inny, choć może nie spędzili razem większości dzieciństwa. Ale po prostu jakby czytał w jej myślach. Tak jakby nigdy nie było między nimi wyraźnego rozdzielenia. Na wyciszenie jej pogrążonych w chaosie myśli i emocji zbawiennie działał również miarowy krok konia. Dziewczyna delikatnie kołysała w jego rytm biodrami, przesuwając się w siodle. Już w milczeniu dotarli do bram Czerwonej Twierdzy. I znów, na słowa jakiegoś nic nieznaczącego strażnika Smoczyca poczuła nagły gniew, zalewającą ją wręcz furię. Może i była z jakiejś bocznej linii, owszem, ale była Targaryenką, a cholerną pracą tego... tego rycerza za pięć dwunasta, było pamiętanie twarzy wysoko urodzonych i wpuszczania ich do środka w pokłonach, bez zbędnego szemrania. Może i wykazywała się tutaj pychą, bądź też zbyt ogromną dumą, ale jednak jej rodzina płaciła temu człowiekowi. Dostawał uczciwą zapłatę i oczekiwała, że będzie z godnością i dokładnością wypełniać swoje zadania. Tymczasem był niedbały i zachowywał się co najmniej gruboskórnie. Naelyer poczęstowała go grymasem niezadowolenia, a jej oczy cisnęły w niego pogardą. Od mocy jej spojrzenia mogły się kolana ugiąć człowiekowi. Na szczęście nie musiała sobie strzępić języka urągając gwardziście, bo Victarion a szczęście ją wyręczył. Niechętnie zsunęła się z grzbietu Vanerysa i ociągając się lekko oddała wodzę stajennemu, poklepawszy rumaka po łopatce i popieściwszy jego chrapy. Odprowadzili Daemisa do kruczarni i białowłosa nie mogła ukryć swojej ulgi. Atmosfera nareszcie mogła się rozluźnić. Nie to, że nie lubiła albo nie tolerowała towarzystwa Velaryona; po prostu nie lubiła towarzystwa Daemisa i Victariona na raz. Zdarza się i tak. Naelyer idąc u boku znacząco wyższego od niej brata przeciągnęła się po kociemu i uśmiechnęła, kiedy jej brat się odezwał. - Czytasz w moich myślach - odparła śmiejąc się dźwięcznie. - Nic innego nie sprawiłoby mi większej przyjemności. Uśmiech znów rozjaśnił jej twarz. Lubiła to, że choć w zasadzie była kilka krótkich minut starsza od Victariona, przy nim dalej mogła czuć się jak mała dziewczynka. Jak mała dziewczynka, o którą dbał ktoś silny i który uwielbiał patrzeć na jej szczęście. Nie musiała udawać i mogła być sobą. Mogła być za równą tą dziewczęcą albo kobiecą sobą, filuterną sobą, gniewną sobą i butną sobą. Leniwą sobą i waleczną sobą. Mogła być wszystkim, a on by się od niej nie odwrócił. Kochała go za to, oferując ze swojej strony dokładnie to samo. Przyjąwszy propozycję brata, udała się ona wraz z nim do położonych wyżej w Twierdzy komnat.
//2x zt |
| | | Lucerys Targaryen Skąd : Królewska Przystań Liczba postów : 21 Join date : 25/01/2016 | Temat: Re: Port Nie Sty 31, 2016 7:37 pm | |
| Po blisko księżycu podróży spośród mgły nad morzem wyłoniły się czerwone mury domu Lucerysa. Młody książę spojrzał na młodego bękarta i podał mu bukłak z mlekiem kozy, który zakupił przed wypłynięciem. Lucerys uśmiechnął się, kiedy zobaczył, że malec ma ten sam , fioletowy, kolor oczu, co jego ojciec. Kiedy w końcu dopłynęli do portu, Lucerys zapłacił kapitanowi statku podziękował kapitanowi i podpisał kwit, który nakazywał zarządcy jego majątku w Volantis wypłacenie marynarzowi 50 honorów będących dopełnieniem całości zapłaty. Następnie młody Targaryen udał się prosto do Czerwonej Twierdzy zatrzymując patrol Złotych Płaszczy i rozkazując im eskortowanie go do zamku. Mężczyźni, pod groźbą aresztu i odebrania stanowiska, zgodzili się. Około 15 minut później Lucerys był już pod bramami rodzinnej fortecy. Niestety, strażnicy w bramach nie chcieli go wpuścić i zapewne sługo jeszcze musiałby się kłócić, gdyby nie to, że przypomniał sobie o sygnecie, który znajdował się w jednej z niesionych przez (zdecydowanie nie) niewolników skrzyniach. Później wszystko poszło szybko, bramy się otworzyły, kilku starszych służących rozpoznało w nim młodego panicza i zaproponowało pomoc, a Lucerys odprawił ludzi, którzy (może) byli niewolnikami do statku, którym przypłynęli jako reszta zapłaty. Dopiero kiedy jeden z mniej dyskretnych, młodszych służących spojrzał na niesionego w rękach Willasa, książę przypomniał sobie o dziecku. I wtedy Lucerys wpadł na pomysł… Co jeśli powiedziałbym, że Will jest mój? Ale ojciec by się wkurzył… Lucerys poczuł, jak kąciki jego ust lekko się podnoszą. Hej, ty!- zawołał służącego- Zabierz mnie do mojego ojca.- rozkazał władczym tonem. |
| | | Valar Dohaeris Liczba postów : 139 Join date : 10/04/2013 | Temat: Re: Port Czw Lut 04, 2016 11:12 pm | |
| Dwa srebrne jelenie – dokładnie tyle wynosiło dwutygodniowe wynagrodzenie, które Maron otrzymywał za swą służbę w Czerwonej Twierdzy. Co można nabyć za dwa srebrne jelenie, pytacie? Przy mądrym gospodarowaniu pieniądzem (Maron nie był mądry, choć chciał za takiego uchodzić), stać byłoby go na w miarę godziwe wyżywienie. Nie mogło być mowy o co droższych karczmach stołecznych, gdzie za zupę z buraka liczono sobie trzy razy więcej niźli za taką samą zupę z takich samych buraków w podrzędnej, choć nieco zatęchłej tawernie w Zapchlonym Tyłku. Mógłby również pozwolić sobie do tego na dzban wina, trochę mętnego, trochę ze zlewek, ale nadal posiadające działanie właściwe dla alkoholu. Mógł również zainwestować dwa srebrne jelenie w dziwkę – co prawda nie była to suma pozwalająca na zgłębienie atutów kurwy, ale bez wątpienia poznałby kilka, zupełnie nowych zastosowań ust. Maron nie narzekał zatem na wykonywaną pracę – służył w końcu w Czerwonej Twierdzy dla rodziny królewskiej… i choć samego władcę widział ledwie dwa razy, do tego z daleka i niewyraźnie (Maron jeszcze o tym nie wiedział, ale za dekadę będzie ślepy niczym stary kogut), niejeden raz przechwalał się po szynkach, iż osobiście podciera królowi dupę. Były to niewinne kłamstewka, które nadawały jego życiu jako takiej barwy (nawet, jeśli miała mieć ona kolor gówna) i choć nikt nie dawał im wiary, służący czuł się lepiej sam ze sobą. Budząc się zaś dzisiejszego ranka, nie podejrzewał, że będzie mu dane spotkać członka rodziny królewskiej – ba, nawet nie tyle spotkać, co osobiście mu posłużyć, co stanowiło niewątpliwy skok wyżej w służebnej hierarchii Czerwonej Twierdzy. Kiedy zatem Maron usłyszał władczy głos jasnowłosego młodzieńca, którego pojawienie się w zamku wywołało niemałe i wciąż narastające ożywienie, uczynił to, co czynili wszyscy prości ludzie na dźwięk podobnego tonu: skulił ramiona, rozglądając się trwożliwie za najszybszą drogą ucieczki… … której – paradoksalnie – nie mógł podjąć. Nie pozostało mu zatem nic innego, jak zastosować drugą, doskonale znaną służbie technikę: skłonił się czołobitnie, mnąc w palcach skrawek koszuli i raz za razem kiwając głową potakująco. - Naturalnie, panie, tak, mój panie… proszę za mną, panie!Maron ruszył w stronę krużganek, próbując odpowiedzieć sobie na jedno ważne, niezwykle nurtujące pytanie: kim tak właściwie był młodzieniec.. i kto, na bogów, był jego ojcem?! Krok za krokiem służący wprowadzał młodego mężczyznę w mury twierdzy, które – jak zwykle – niemal huczały od narastających weń plotek. To właśnie dzięki nim do uszu Marona dotarł szept Lucerys Targaryen, co stanowiło niosącą ulgę odpowiedź na kluczowe pytanie. Krok służącego od razu stał się raźniejszy, bowiem – po raz pierwszy od momentu, w którym powołany został do tego nietypowego zadania – doskonale wiedział, gdzie zaprowadzić młodego Smoka… oraz dziecko, które trzymał w ramionach. Zapraszam do tematu Altana, ojciec Lucerysa siedzi przy stoliku podziwiając Czarną Zatokę - jeszcze nie wie o obecności syna. Możesz rozpocząć rozmowę bądź dosiąść się bez słowa! |
| | | Edric Martell Skąd : Słoneczna Włócznia Liczba postów : 148 Join date : 03/05/2013 | Temat: Re: Port Pią Kwi 01, 2016 10:00 pm | |
| Ucieczka.Nie przepadał za tym słowem. Nasuwało dość oczywiste skojarzenia z tchórzostwem. Ucieczka.Nigdy nie sądził, by musiał się nią ratować. By musiał porzucić dumę. By poniekąd rozpoczął wojnę z tak błahego powodu – choć na dobrą sprawę powód nie był błahy a wojna wcale się nie zaczęła. Ucieczka.Rozpoczęła się, gdy Aerys Targaryen zmusił Księcia Dorne do złożenia osobistego hołdu nowej królowej w Sepcie Baelora Błogosławionego, na oczach całego królestwa, zakończyła zaś w chwili, w której władca na osobności zażądał legendarnego miecza rodu Dayne. Tytuły lordowskie dla Twych braci w zamian za Świt.Tak brzmiało żądanie władcy. Proste, klarowne, niosące obietnicę ewentualnej zemsty. Edric Martell był dziwnie spokojny jak na osobę, której życie, jeśli można to nazwać życiem, oparło się na ostrzu noża. Człowiekowi można zaufać tylko w sprawach, które go dotyczą, jak mawiało stare przysłowie. Nie mógł nikomu ufać, choć jednocześnie doskonale wiedział, że sam sobie nie poradzi – być może dlatego tak gładko zełgał, obiecując, że z samego rana przekaże królowi miecz… … i tuż po tym zaczął uciekać. Najpierw opuścił Czerwoną Twierdzę, bez słowa ostrzeżenia, bez jakiegokolwiek wahania – prosto z Sali Tronowej ruszył do wyjścia, po ledwie kilkunastu jardach zauważając, że nie jest sam. Że Aerys Targaryen nie jest głupcem. Że wysłał za Księciem dwa cienie. Uzbrojone znacznie lepiej od Martella, który broni nie miał wcale. Różowe świnie, powtarzał w myślach, opuszczając mury Czerwonej Twierdzy – nie łudził się, że zdoła ich zgubić pośród gęstego tłumu mieszkańców stolicy. Żałował, że oddał swym żołnierzom miecz przed wkroczeniem do Wielkiego Septu i że do tej pory go nie odzyskał. Ludzie nie zdają sobie jednak sprawy, ile na świecie jest przeróżnej broni. Takiej, którą można rzucać na wroga albo rzucać wroga na nią. Broni, którą można łamać kości, używać jak pałki. Zwiniętego ubrania, którym można dusić. Ziemi, którą można ciskać w twarz. Gdyby to zawiodło, mógłby przegryźć choć jednemu z nich gardło. Milczący, nieruchomy, brzydki i niebezpieczny – daleko mu było do weselnego nastroju. Skręcił w kolejny zaułek, kątem oka nadal dostrzegając za sobą dwa wysokie cienie. Sumienie to cenna rzecz, ale w takich chwilach potrafi pokrzyżować szyki. To było śmiercionośne zadanie, zaś Książę Dorne miał do czynienia ze śmiercionośnym zleceniodawcą. Aerys Targaryen – podobnie jak Edric – nie miał w zwyczaju przebaczać. Martell doskonale wiedział, że władca mu nie daruje. Nie mógł nawet o tym marzyć. Dlatego od tej chwili miała się liczyć ostrożność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność. - Niech ktoś...! Krzyk zmienił się w świszczący wdech. Płaski, ostry odłamek zardzewiałego metalu wbił się w miejsce, w którym udo łączyło się z tułowiem, tuż obok zwiędłego fiuta, i tkwił tam po rękojeść, a krew zalewała nadgarstek. Bezimienny mężczyzna wydał z siebie ohydny, piskliwy wrzask, ale wtedy kolejny odłamek – prawdopodobnie część dawno rozebranego wozu - wbiła mu się pod uchem i wyszła z drugiej strony szyi. Drugi z mężczyzn już dawno zniknął za załomem budynku, uciekając w stronę Czerwonej Twierdzy. Człowiek króla wybałuszył oczy, chwytając się jedną słabą dłonią za obnażone ramię. Druga dłoń drżała i próbowała złapać zardzewiały odłamek. Z rany wypływała gęsta czarna krew, która przesączała się pomiędzy jego palcami, ściekała po nogach i piersi ciemnymi lepkimi strumieniami, barwiąc na czerwono bladą skórę. Szeroko otworzył usta, ale zamiast krzyku z jego krtani wydobył się tylko cichy chrapliwy dźwięk, gdy wilgotna stal w gardle odebrała mu oddech. Zatoczył się do tyłu, machając w powietrzu drugą ręką, a Książę Dorne patrzył na niego zafascynowany. Biała twarz ofiary pozostawiała w jego polu widzenia jasny ślad. - Zatem zemsta. Idąc, czuł, jak nóż naciska mu na pierś, niczym dawna kochanka, która wróciła po kolejne pieszczoty. Wiedział, że to nie powód do dumy, gdyż byle głupiec może nosić nóż, ale podobał mu się dotyk broni na żebrach. Na moment spuścił wzrok na swoją lewą dłoń, po czym starł z jej wierzchu kilka plamek krwi. Palce lekko mu drżały. Może dlatego, że wcześniej zabił człowieka, albo dlatego, że teraz nie zabił kolejnego, a może po prostu miał ochotę się napić, nie był pewien. Niewykluczone, że ze wszystkich trzech powodów. Jego ojciec mawiał: Dobra stal zgina się, ale nigdy nie łamie. Dobra stal zawsze jest ostra i gotowa. Dobra stal nie czuje bólu, żalu, a przede wszystkim wyrzutów sumienia. Książę Dorne nagle poczuł, że się uśmiecha. Po raz pierwszy od miesięcy. Po raz pierwszy odkąd został Lordem. A zatem zemsta. W takich momentach nie był człowiekiem. Był żołnierzem, i to zaprawionym w bojach. Wystarczy spojrzeć na te blizny, zacięty wyraz twarzy oraz oczy chciwie wypatrujące walki. Nie czuje się z tym dobrze, ale jest gotowy. Raczej nie ucieknie od obowiązków ani nie da się ponieść emocjom. Rzadko spotyka się ludzi, którzy zachowują trzeźwość umysłu, gdy wpadają w tarapaty. Na grubym lewym nadgarstku ma bliznę, która, jeśli popatrzy się na nią w odpowiedni sposób, przypomina cyfrę siedem. A dzisiaj siódemka to dobra cyfra. Zimny wiatr nadciągał od strony morza, mocno uderzając w nabrzeże stolicy Siedmiu Królestw. Nie było to przyjemne dla kogoś, kto nie miał grubego ubrania, a Książę Dorne zdecydowanie należał do takich osób. Mocno owinął ramiona cienkim płaszczem, ale niepotrzebnie się kłopotał, nic to bowiem nie dało. Żałośnie zmrużył oczy pod wpływem kolejnego podmuchu. Pamiętał, jak grzał się przy ogniu podczas chłodnych, pustynnych nocy, z brzuchem pełnym mięsa i głową pełną marzeń, rozmawiając ze swym młodszym bratem o Volantis. Wspominał to z pewną goryczą, gdyż to właśnie Trystane uświadomił mu, jak mierny i ograniczony jest świat, w którym przyszło im spędzić resztę życia. Edric patrzył, jak niespokojne fale gryzą molo, obryzgując lodowatą mgiełką kilka gnijących straganów, które trzęsły się przy nabrzeżu. Słuchał trzeszczenia lin okrętowych, skrzeczenia chorych morskich ptaków, grzechotania niedomkniętych okiennic poruszanych wiatrem, stękania i pomrukiwania marynarzy. Galera, którą przybył z Dorne, została już zwodowana – zakotwiczona u wylotu Czarnej Zatoki czekała, aż na pokładzie znajdzie się Książę Dorne… … oraz wszyscy ci, którzy zdołają opuścić Czerwoną Twierdzę. Zwłaszcza zaś Jeyne Yronwood. Niewielka łódka trwała przy brzegu – naglące spojrzenia dwóch strażników nie były jednak wystarczająco natarczywe, by mogły zmusić Lorda Słonecznej Włóczni do zajęcia miejsca w łodzi. Czekał. To leżało w jego gadziej naturze. To wychodziło mu najlepiej. |
| | | Sponsored content | Temat: Re: Port | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Permissions in this forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|