a
IndeksLatest imagesRejestracjaZaloguj
Dornijskie Marchie



 

 Dornijskie Marchie

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
AutorWiadomość
Valar Dohaeris

Valar Dohaeris
Nie żyje
Liczba postów :
139
Join date :
10/04/2013

Dornijskie Marchie Empty
PisanieTemat: Dornijskie Marchie   Dornijskie Marchie EmptySob Kwi 27, 2013 9:18 pm


Dornijskie Marchie



Dornijskie Marchie to nic innego jak jałowy obszar, miejscowo pokryty kępami żółtej trawy oraz naszpikowany kamieniami, rozciągający się na całą długość Czerwonych Gór. Przez wiele tysięcy lat Marchie stanowiły pole bitw pomiędzy Ziemiami Burzy, Reach oraz Dorne aż do momentu, w którym Dorne postanowiło przyłączyć się do reszty królestw. Nad ziemiami tymi pieczę sprawuje ród Caron z Nocnej Pieśni, chorąży rodu Baratheon.




Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Dornijskie Marchie Empty
PisanieTemat: Re: Dornijskie Marchie   Dornijskie Marchie EmptyPon Kwi 11, 2016 7:38 pm

- Dlaczego nie zamkniesz gęby, Storm? - grzmiał Dorven Estermont. - Chciałeś iść na południe, a kiedy poszliśmy na południe, ciągle jęczałeś, że chcesz w góry! A teraz, kiedy jesteśmy w górach, narzekasz cały dzień i noc, że masz pusty żołądek. Nie mogę już słuchać twojego jęczenia, płaczliwy psie!
Aylward usłyszał nieprzyjemny pomruk Vicona Storma.
- Dlaczego masz dostawać dwa razy więcej do żarcia? Tylko dlatego, że jesteś wielką tłustą świnią?
- Ty mały bękarcie! Zgniotę cię jak robaka!
- Poderżnę ci kiedyś gardło, jak zaśniesz, ty góro mięsa! Zostanie nam mnóstwo jedzenia! Przynajmniej nie będziemy słuchać twojego pieprzonego chrapania! Teraz wiem, dlaczego nazywali cię Grzmotem, ty pierdzący wieprzu!
- Przymknijcie jadaczki! – Baratheon usłyszał ryk Jednookiego, dostatecznie głośny, by obudzić zmarłego. - Mam tego dość!
Widział ich teraz, wszystkich pięciu. Vicona Storma i Dorvena Estermonta, skaczących sobie do oczu. Jednookiego Alvina między nimi, z rękami w górze. Forleya, który siedział i przyglądał się ze smutkiem. I Ponuraka, który nawet nie patrzył, tylko sprawdzał swoje groty.
- Tsss! - syknął Baratheon i wszyscy odwrócili się gwałtownie, by na niego spojrzeć.
- To Aylward - odezwał się Ponurak, ledwie podnosząc wzrok znad swoich strzał. Trudno było zrozumieć tego człowieka. Nie odzywał się całymi dniami, a kiedy w końcu otwierał usta, to tylko po to, by powiedzieć coś, co wszyscy już wiedzieli.
- Co znalazłeś, bracie? – Forley otrzepał dłonie z kurzu, patrząc czujnie na dowódcę.
- A jak myślisz? Pięciu głupich drani! - warknął, wyłaniając się zza mizernej kępy rachitycznych drzewek. - Słychać ich z daleka! I są to żołnierze, uwierzyłbyś? Ludzie, którzy powinni mieć więcej rozumu! Kłócą się ze sobą jak zawsze! Pięciu głupich drani...
Jednooki podniósł rękę.
- W porządku, Aylward, masz słuszność. Powinniśmy mieć więcej rozumu. - spojrzał gniewnie na Estermonta i Storma, a ci popatrzyli gniewnie na siebie, ale nic nie powiedzieli. - Co znalazłeś?
- Niedaleko pachnie walką. Widziałem płonący dom.
- Płonący, powiadasz? - spytał Forley.
- Tak.
Jednooki zmarszczył czoło.
- Więc czeka nas wycieczka.

* * *

Baratheon nie widział tego wcześniej, kiedy patrzył zza wysokich, ostrych skał. Nie mógł tego widzieć. Za dużo dymu i za daleko. Teraz jednak widział to dokładnie i z bliska, i zaczynał odczuwać bezradną wściekłość. Wszyscy to widzieli.
- Ktoś tu wykonał ciemną robotę - zauważył Forley, spoglądając na powyginane, pozbawione liści drzewo. - Bardzo ciemną.
Gałąź zaskrzypiała, gdy stary człowiek obrócił się z wolna, niemal szurając bosymi stopami o ziemię. Może próbował walczyć, w jego ciele tkwiły dwie strzały. Kobieta wyglądała za młodo jak na jego żonę. Mogła być jego córką. Aylward domyślił się, że dwoje młodszych to jej dzieci.
- Kto wieszałby dzieciaki? – mruknął pod nosem Vickon.
- Ktoś, kto jest dostatecznie zepsuty – Baratheon splunął na ziemię, odrywając jasne jak lód spojrzenie od wisielców i zatrzymując je na piątce towarzyszących mu mężczyzn. Byli stanowczo za daleko od głównego obozu i Szlaku Kości… a tu szykowały się kłopoty. - Koniec z tymi kłótniami. Koniec. Od tej pory ma być spokojnie, wszyscy są chłodni jak pora zimowa. Jesteśmy kompanią i mamy do wykonania męską robotę.
Forley przytaknął, zadowolony, że wreszcie słyszy coś sensownego.
- Pachnie tu walką - powiedział. - Bez dwóch zdań.
- Uhm... - mruknął Ponurak, chociaż trudno było określić, z czym właściwie się zgadza. Jednooki wciąż wpatrywał się w rozkołysane ciała.
- Masz rację. Teraz musimy się skupić tylko na tym. Na tym i niczym więcej. Wytropimy tych, którzy to zrobili, i zobaczymy, o co walczą. Nic nie wskóramy, dopóki się nie dowiemy, kto walczy z kim.
- Ktokolwiek to zrobił, walczy dla Martella - oświadczył grobowym tonem Forley. - Od razu to widać.
- Zobaczymy. Vicon, Dorven, odetnijcie ich i pochowajcie. Może to was trochę otrzeźwi.
Obaj popatrzyli na siebie krzywo, ale Baratheon nie zwracał na nich żadnej uwagi.
- Ty, Forley, idź wywęszyć tych, którzy to zrobili. Odwiedzimy ich dzisiaj wieczorem. Tak jak oni odwiedzili ten dom.
- Dobra - odparł mężczyzna, gotów wyruszyć i zrobić, co mu rozkazano.
- Odwiedzimy ich.
* * *

Forley nie mógł tego zrozumieć. Jeśli od tak dawna walczyli i obawiali się wroga, to nie starali się zbytnio zatrzeć śladów. Podążał za nimi bez trudu, było ich pięciu, jak się zorientował. Oddalili się spacerkiem od płonącego gospodarstwa, doliną wzdłuż wąziutkiej rzeki, w stronę skupiska olbrzymich kamieni i skalnych zwalin. Ślady były wyraźne i chwilami się niepokoił, że to jakaś sztuczka, że obserwują go ze szczytów, czekając na okazję, by go powiesić na gałęzi. Wydawało się jednak, że nie mają takiego zamiaru, bo odnalazł ich przed zmrokiem.
Najpierw wyczuł mięso - pieczonego barana. Potem usłyszał głosy - rozmawiali, krzyczeli, śmiali się, w ogóle nie starali się zachować ciszy. Potem zobaczył wszystkich, siedzieli na polanie wokół dużego ogniska, nad nim piekła się na rożnie owca, którą zabrali bez wątpienia ze spalonego domu. Forley przycupnął w zaroślach, cicho i ostrożnie, tak jak powinni postępować tamci. Naliczył pięciu mężczyzn albo czterech i chłopca, mniej więcej czternastoletniego. Wszyscy siedzieli, ani jeden nie stał na warcie, żadnej ostrożności. Nie potrafił tego zrozumieć.
- Siedzą tam zwyczajnie - wyszeptał, kiedy wrócił do pozostałych. - Po prostu siedzą. Nie ma warty, nie ma niczego.
- Tylko siedzą? - zdziwił się Jednooki.
- Tak. Pięciu. Siedzą i się śmieją. Nie podoba mi się to.
- Mnie też nie - przyznał Estermont. - Ale jeszcze mniej mi się podoba to, co widziałem w gospodarstwie.
- Walka - syknął cicho Baratheon. - Walka, nie inaczej.
- Tak jest. Walka, wodzu. Dajmy im nauczkę.


Ostatnio zmieniony przez Aylward Baratheon dnia Wto Maj 10, 2016 12:01 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry Go down
Valar Dohaeris

Valar Dohaeris
Nie żyje
Liczba postów :
139
Join date :
10/04/2013

Dornijskie Marchie Empty
PisanieTemat: Re: Dornijskie Marchie   Dornijskie Marchie EmptySro Kwi 20, 2016 10:05 pm

Wątek prowadzi Rossel Whent.

Nie było tak ciepło, jak spodziewał się, że będzie. Wiejący od strony gór wiatr raz zarazem zdumiewał zimnymi pocałunkami, choć te momentami były cieplejsze od lodowatych wód nielicznych potoków. Najgorsze były jednak noce – kiedy nadchodziły, od chłodu nie mogło ratować nawet skryte za chmurami, lecz wciąż obecne słońce. Poza tym była jeszcze ziemia – tak piekielnie twarda, kamienista, niewygodna. Pod posłaniem zawsze musiał znaleźć się jeden, jedyny kamień, który będzie uwierał w dupę przez pół nocy a przez drugie pół ukrywał się licho wie gdzie i to tak, że pomimo usilnych starań Wilihelm nie potrafił go odnaleźć. Im częściej się przemieszczali, tym kamienie – tak przynajmniej się zdawało – były coraz bardziej kanciaste i jednocześnie nieuchwytne.
Wilihelm nie do końca wiedział, gdzie przebywają teraz – nawigacją zajmował się Skardic, wysoki rycerz, który mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie blizna szpecąca mu twarz; rozciągała się od lewego kącika ust aż do skroni, biegnąc pod lekkim ukosem i znikając pod przerzedzoną już grzywką mysich włosów. Wilihelm, liczący ledwie czternaście dni imienia gołowąs, wiedział jedynie, iż przed kilkoma dniami pozostawili za plecami Czarny Wąwóz, miejsce, w którym miała miejsce decydująca bitwa w ostatniej wojnie pomiędzy Burzą a Dorne. Po dziś dzień skały pozostawały tam osmalone, zaś kości poległych zasnuwały jałową zapadlinę – najpewniej rozciągnęły je tam dzikie psy i szakale... bądź duchy, jeśli wierzyć okolicznych bajaniom. Wilihelm i jego pozostali towarzysze nie mieli ochoty sprawdzać prawdziwości tych pogłosek – zamiast nocować w pobliżu wąwozu, wędrowali jeszcze godzinę po zmroku, by znaleźć się odpowiednio daleko od skalnej doliny (choć żaden nie przyznał, że to ze względu na pole bitwy – w końcu nie byli zabobonnymi babami).
Krajobraz Pogranicza od dwóch dni pozostawał niezmiennie monotonny – postrzępiona masa żółtej trawy i brązowych paproci poplamiona osypanym gruzem i poprzecinana wyblakłymi ścieżynkami dzikiej zwierzyny, wędrownych rycerzy oraz nielicznych karawan. Na zachód mieli Książęcą Przełęcz i Nocną Pieśń, na wschód zaś wyżyny i przedgórze, za którymi kryło się Stonehelm. Zadziwiająca, jak pośród tego pozornego pustkowia wszystko było zwyczajne, nic nie rzucało się w oczy.
Może poza słupem dymu z gospodarstwa, które podpalili jeszcze przed południem.
Wilihelm wciąż słyszał przeraźliwy płacz dzieci; młodsze z nich miało nie więcej niż cztery dni imienia, starsze – być może osiem. Agrick, dowódca grupy, miał na tyle dobroci w zepsutym sercu, by najpierw je powiesić i dopiero później zgwałcić ich matkę – tyle tylko, że kazał patrzeć starcowi. Skardic i Brynden przytrzymywali go, podczas gdy Godwyn i Agrick…
- Pięknie tu – Skardic uniósł głowę i spojrzał w jasne, wyjątkowo nie zasnute chmurami niebo. Wilihelm oderwał wzrok od płonącego ogniska, żałując, że płomienie nie są w stanie wypalić wspomnień z dzisiejszego południa.
- Wszystko wygląda ładniej w słońcu – rzucił sucho Agrick, obracając w palcach nieco zbyt żylasty kawałek suszonej wołowiny. - Gdyby padało, stwierdziłbyś, że to najbrzydsza okolica na świecie.
- Być może - Skardic zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. - Ale nie pada.
Rzeczywiście, jednak ten fakt wcale nie cieszył samego Wilihelma. Od dawna miał skłonność do oparzeń słonecznych i większość poprzedniego dnia spędził okrążając największą spośród skał w ślad za cieniem. Mniej od upału lubił tylko ziąb.
- Co ja bym dał za kawałek dachu - wyszeptał. - To świetna ochrona przed pogodą.
- Odrobina deszczu mi nie przeszkadza - mruknął Godwyn.
- Młody jesteś. Poczekaj, aż będziesz miał tyle lat co ja, i zasmakujesz życia pod gołym niebem – Agrick wsunął do ust ostatni kęs wołowiny i wytarł zasolone palce o brudne spodnie.
Godwyn wzruszył ramionami.
- Mam nadzieję, że wtedy już będę miał dach nad głową.
- Dobra myśl - odparł Skardic. - Sprytny z ciebie drań. - rozłożył poobijaną lunetę, którą przytaszczył ze sobą aż tutaj, i ponownie popatrzył w stronę północy. Nic. Sprawdził południe. Nic. Zerknął na drogę do Książęcej Przełęczy, drgnął, gdy zauważył tam jakiś ruchomy punkt, po czym zorientował się, że to tylko muszka na końcu lunety. - Przynajmniej w ładną pogodę można dalej sięgnąć wzrokiem.
Wilihelm milczał jak zaklęty, dłubiąc czubkiem prostego, brzydkiego sztyletu w spieczonej słońcem ziemi. Od blisko księżyca zadawał sobie pytanie, dlaczego tutaj są, co kierowało ich piątką – tą zbieraniną rzezimieszków, gwałcicieli i zapijaczonych zakapiorów, których miejsce było na Murze bądź szubienicy, oraz nim, nieopierzonym chłystkiem, który liczył na coś lepszego niż przyszłość w Zapchlonym Tyłku?
Pieniądze, oczywiście.
Obiecano im dużo pieniędzy i, na potwierdzenie tych przyrzeczeń, podarowano jedną trzecią sumy. Pięćdziesiąt złotych smoków dla każdego, kolejne sto, kiedy dopełnią swej misji. Dla ludzi ich pokroju była to obietnica małego majątku, który zapewni opływające w dostatki życie przez… cóż, przez jakiś czas. Jedyne, co musieli robić, to to, co potrafili najlepiej – burzyć porządek.
Resztą miał zająć się ten dziwny mężczyzna, który wyłowił ich z rynsztoków. Podarował im dobrą stal, konie, łuskowe zbroje, pieniądze.
Wymagał jedynie dyskrecji – tą zaś na tym odludziu zachowywali z zadziwiającą łatwością.
Cała czwórka ryknęła donośnym śmiechem po kolejnym sprośnym dowcipie opowiedzianym przez Bryndena – Wilihelm nie chciał od nich odstawać, więc również się zaśmiał, choć najciszej i bez przekonania. Im dłużej tu przebywali, tym mniejszą ostrożność zachowywali – zwykle po obserwacji przeprowadzonej przez Skardica nikt aż do zmierzchu nie stawał na straży. Bo i po co? Ich największym wrogiem były pełzające po ziemi gady, kryjące się po rozpadlinach dzikie psy i wrzynające się w dupy kamienie. Zbyt często zmieniali położenie, by ktoś mógł ich wyśledzić, poza tym Godwin dobrze zacierał ślady.
Tyle tylko, że czterech wisielców i płonącego gospodarstwa nie dało się ukryć, oni zaś, zmęczeni po ostatnich dniach intensywnej wędrówki i upojeni śmiercią, nie oddalili się zbyt daleko.
Na własne nieszczęście.
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Dornijskie Marchie Empty
PisanieTemat: Re: Dornijskie Marchie   Dornijskie Marchie EmptySro Kwi 20, 2016 10:53 pm

Uwielbiał pieśń ostrzonego miecza; ten metaliczny, surowy dźwięk wydawany przez ścierające się ze sobą dwie, pozornie odmienne siły – kamień i żelazo. Była to jedyna piosenka, której powinni słuchać mężczyźni, coś po stokroć bardziej legendarnego niż ballada o Florianie i Jonquile. Baratheon przesuwał osełką po ostrzu, raz, dwa, trzy, z wyczuciem i wprawą – nie musiał patrzeć na oręż, by wiedzieć, jak poprowadzić własną dłoń, jednakże chłodny blask miecza w promieniach umierającego słońca był zbyt nęcącym widokiem, by zrezygnować z niego na rzecz jedzących w milczeniu towarzyszy. Aylward nie lubił jeść przed walką.
Po walce tym bardziej – być może był wtedy zbyt upojony starciem, aby myśleć o zaspokajaniu własnego żołądka. Głód powracał dopiero nazajutrz, gdy o rozlewie krwi przypominały obolałe mięśnie, siniaki, być może nowe rany. Donośne burczenie w brzuchu i spragnione wina gardło dopominały się o przyziemne rozkosze, których Baratheon nie potrafił sobie odmówić, zwłaszcza na polowaniu - nic bowiem nie smakuje równie dobrze, co własnoręcznie ubity zwierz.
Tak, jak nie ma rzeczy bardziej cieszącej oko od własnoręcznie zabitego nieprzyjaciela.
W zapadającym powoli zmroku nie można było zobaczyć Aylwarda Baratheona, jeśli nie chciał być widziany. Nie można było go także usłyszeć, ale Dorven Estermont, kiedy skradał się między skałami, wiedział, że jego towarzysz gdzieś tam się kryje. Gdy walczy się dostatecznie długo ramię w ramię z jakimś człowiekiem, to zna się go doskonale. Można się nauczyć jego sposobu myślenia i myśli się tak samo. Aylward był gdzieś w pobliżu.
Dorven miał swoje zadanie. Widział sylwetkę tego po prawej stronie, jego plecy na tle ognia przypominały czarny kształt. Estermont nie przejmował się zbytnio pozostałymi. Nie przejmował się niczym z wyjątkiem swojego zadania. Jeśli ktoś decyduje się je wykonać albo jeśli wódz decyduje za niego, to trzeba działać, nie oglądając się, dopóki zadanie nie zostanie wykonane. Czas poświęcony na rozmyślania to czas, w którym człowieka zabijają – Aylward go tego nauczył, on zaś wziął sobie to do serca. Tak jest i nie było o czym gadać.
Podkradł się bliżej, jeszcze bliżej, czując na twarzy ciepło ogniska, a w dłoni twardą stal swego sztyletu. Jak zawsze diabelnie chciało mu się siusiać. Od zadania dzielił go teraz zaledwie krok. Mężczyczna był zwrócony do niego twarzą - gdyby dostatecznie szybko podniósł wzrok znad mięsa, zauważyłby zbliżającego się przeciwnika, ale zbytnio był zajęty jedzeniem.
- Gurgh! - wrzasnął ktoś z drugiej strony ognia, co oznaczało, że jednego z intruzów dorwał Forley. Estermont nie tracił cennego czasu, skoczył i wymierzył dźgnięcie wprost w szyję swego celu. W tym samym czasie pozostała trójka przeciwników poderwała się z miejsc, wystawiając się tym samym na strzały Ponuraka, który pozostał przy skałach z napiętą cięciwą łuku – jedna ze strzał przeszyła powietrze z ponurym niczym sam właściciel świstem i z pomocą Bogów najpewniej dosięgnęła celu, choć żaden z walczących nie mógł tego zauważyć. Chłopak, do którego podkradł się Vicon Storm, wciąż siedział na swoim miejscu, wpatrując się w bękarta z przerażeniem, usta miał otwarte, zwieszał się z nich kawałek mięsa. Ostatni z piątki stał wyprostowany, oddychając szybko, z długim nożem w ręku. Musiał go wyciągnąć wcześniej, żeby mieć czym jeść.
- Rzuć to! – zagrzmiał Jednooki Alvin, Dorven Estermont z kolei zobaczył Aylwarda, który zbliżał się do drgającego kręgu światła. W lśniących, jasnoniebieskich oczach odbijał się blask ognia – osaczony mężczyzna zagryzł wargę, spoglądając to na Estermonta, to na Jednookiego, którzy zachodzili go z boków. Dopiero teraz ujrzał Aylwarda wyłaniającego się z mroku między skałami - wydawał się zbyt spokojny jak na kogoś, kto mógł odczuwać strach, zaś  oparty o ramię miecz połyskiwał groźnie.
To powinno tamtemu wystarczyć – nawet, jeśli któryś z jego towarzyszy uszedł z życiem, ludzie Baratheona wciąż zachowywali przewagę. W mroku czaił się łucznik, w blasku ognia zaś czterech uzbrojonych, gotowych do walki mężczyzn, którzy przybyli tu, by zrobić to, co potrafią najlepiej.
Wymierzyć sprawiedliwość… ale nie tą wystawianą pod publiczkę. Byli kompanionami, nie komediantami i choć nikt nie odmówiłby ludziom Baratheona pewnej teatralności (zwłaszcza w karczmach), na surowej ziemi Pogranicza starali się być jak otaczający ich krajobraz. Surowo-jałowi, jałowo-surowi, jak zgrzytający pomiędzy zębami piasek, jak coś nieprzyjemnego i nieuniknionego jednocześnie. Ich czyny były czynami Lorda Końca Burzy, zaś czyny Lorda Końca Burzy w pewien sposób były czynami panującego władcy – kiedy zatem nieśli sprawiedliwość, czynili to w imieniu Aerysa Targaryena, choć ten z całą pewnością nie zawracał sobie królewskiej głowy poczynaniami drugiego syna Harberta Baratheona.
Do czasu.
Aylward i jego ludzie wymierzali taką sprawiedliwość, której nie wystawia się niby przedstawienia wykonywanego przez wędrowną trupę. Taką, której nikt nie chce oglądać, jest bowiem wyprana ze wzniosłości i pompatyczności. Taką, na jaką zasługiwał osądzany – zawsze dostawał to, na co zapracował. Nigdy mniej, nigdy więcej. Istniała wyłącznie jedna, bardzo prosta zasada, którą potrafiły przyswoić nawet najbardziej wynaturzone bestie – tutaj, na Pograniczu, za krew płaci się krwią, za śmierć zaś – śmiercią.
- Rzuć nóż na ziemię, skoro mój przyjaciel uprzejmie prosi. Ja nie będę na tyle miły.
Na ustach Baratheona zagościł cień uśmiechu, kiedy z cichym sykiem schował miecz do pochwy – jednak nawet wtedy jego dłoń spoczywała na rękojeści, niby zaproszenie do podjęcia śmiertelnego tańca.
Powrót do góry Go down
Valar Dohaeris

Valar Dohaeris
Nie żyje
Liczba postów :
139
Join date :
10/04/2013

Dornijskie Marchie Empty
PisanieTemat: Re: Dornijskie Marchie   Dornijskie Marchie EmptyPon Maj 02, 2016 9:41 pm

Jak w przypadku każdej zasadki wszystko wydarzyło się zbyt szybko.
W jednej chwili zajadasz się mięsem zarżniętej w spalonym gospodarstwie świni, w drugiej zaś ktoś przerywa ci posiłek i atakuje z zajadłością wygłodniałego szakala – w obliczu zaskoczenia nie możesz zrobić wiele. Co najwyżej się obronić.
Pod warunkiem, że zdążysz sięgnąć po broń.
Jako pierwszy zginął Godwyn – siedział tuż na granicy światła i mroku, rozważając w myślach nader istotną kwestię: pójść odlać się teraz czy też może dokończyć jeść i dopiero wtedy ruszyć za potrzebą? Na swój sposób powinien być wdzięczny człowiekowi Baratheona, bowiem to właśnie on rozstrzygnął spór, prześlizgując nożem po gardle, przez które wciąż przechodził kawałek mięsa. Krew trysnęła w stronę ognia, kilka zbłąkanych kropel juchy wpadło w płomienie z sykiem, zaś potężne cielsko Godwyna opadło bezwładnie na ziemię, wzniecając w powietrze drobinki kurzu. Umierający zdołał wydać z siebie jedynie dość żałosne stęknięcie, nim na dobre trafił w objęcia wyznawanych przez siebie bogów – to wymowne gurgh było jednakże dosadną oznaką, że święci się coś niedobrego. Pytanie jedynie: dla kogo?
Kolejną śmierć zadał Estermont, gdy jego ostrze trafiło w szyję zaskoczonego przeciwnika – Skardic, w przeciwieństwie do swego kompana nie miał na tyle szczęścia, by wydać ostatni dźwięk. Umarł cicho i szybko, upuszczając na suchą ziemię całkiem soczysty kawał świniaka, jednak jego odejście stanowiło bezpośredni czynnik, dzięki któremu pozostali przy życiu kompani zdołali w końcu zareagować. Trzej mężczyźni przy ognisku obejrzeli się, trochę zaciekawieni, a trochę rozdrażnieni, że ktoś im przeszkadza – początkowo mieli wszystko w dupie, jak większość ludzi, ale gdy tylko zrozumieli, że Godwyn nie zakrztusił się kawałkiem mięsa a Skardic nie padł na ziemię zalany w trupa, dwóch z nich poderwało się z miejsc, natychmiast sięgając po broń.
Tyle tylko, że ich przeciwnicy nie byli głupcami – zbyt wyraźne na tle ognia sylwetki stały się idealnym celem dla skrytego w ciemności, niewidocznego łucznika. Gdy strzała przeszyła powietrze ze świstem, było oczywistym, że przyniesie śmierć; jej ofiarą padł Brynden, który – gdy tylko dosięgnął go grot – wypuścił z dłoni na wpół obgryzioną kość z jednej dłoni oraz prosty miecz z drugiej. Trafiony wyglądał przez moment na zdziwionego, potem osunął się na kolana, krzywiąc twarz z bólu.
Zostało tylko dwóch – Wilihelm, który wciąż siedział na własnym miejscu, zbyt dobitnie czując wycelowane w siebie ostrze, oraz Agrick, z ciemną sylwetką zarysowaną na tle trzaskającego ognia. Początkowo próbował znaleźć wyjście z tej – jakby nie patrzeć – gównianej dla siebie sytuacji, gdy jednak zrozumiał, że będzie musiał stawić czoła nie trzem, lecz czterem uzbrojonym w ostrza mężczyznom i łucznikowi skrytemu za skałami… pojawienie się Baratheona znacznie ułatwiło mu podjęcie decyzji – bez słowa rzucił własny nóż na ziemię, pozwalając sobie jednak na pełen kpiny uśmiech.
- Chętnie poznam wasze imiona – Agrick kątem oka dostrzegł, że jeden z napastników związał Wilihelma, który zaciskał zęby, nie wypowiedziawszy nawet słowa. – Muszę wiedzieć, kogo wskazać zleceniodawcy, gdy zapyta, kto ośmielił się zabić jego najemników.
- Najemników – prychnął ktoś z boku, jakby samo słowo stanowiło dlań obelgę. Agrick jednak nie zerknął w tamtą stronę – przez cały czas wpatrywał się w Aylwarda, bez problemu rozpoznając w nim herszta grupy.
Oj, coś czuję, że wszyscy jesteście już martwi, więc pospieszcie się z tymi imionami, trupy nie bywają zbyt rozmowne!
Wiedział, że nie może okazać słabości – tak samo, jak podskórnie podejrzewał, z kim ma do czynienia, jednakże z babskim uporem wypierał tę myśl ze świadomości. Nie zdziwił się nawet, gdy w końcu i jego chwycono za nadgarstki i związano je mocno za plecami – po chwili klęczał już obok ogniska, skazany na pięć zimnych par oczu, spośród których najbardziej natarczywe były te należące do mężczyzny, który wyłonił się z mroku z ostrzem miecza opartym o ramię.
- Nieśmiali, co? W porządku. W porządku – zwą mnie Agrick. Teraz wasza kolej.

    By zachować wartkość wątku, w kolejnym poście Aylward może przejąć dialogowe role jeńców, oczywiście po wcześniejszym ustaleniu istotnych odpowiedzi z MG, tak samo jak w jego kwestii należy rozporządzanie ich życiem.
Powrót do góry Go down
Aylward Baratheon

Aylward Baratheon
Ziemie Burzy
Skąd :
Koniec Burzy
Liczba postów :
1935
Join date :
30/04/2013

Dornijskie Marchie Empty
PisanieTemat: Re: Dornijskie Marchie   Dornijskie Marchie EmptyWto Maj 10, 2016 12:44 pm

Wszystko poszło szybko i cicho – zupełnie tak, jak przewidział. Miał teraz na rękach krew kolejnych ludzi – tak, jak się tego spodziewał. Oczekiwał wyrzutów sumienia, ale ono milczało uparcie, odmawiając mu nawet pokuty za odebrane życia. Jedynie czas parł niestrudzenie naprzód, a wraz z nim wartki nurt wydarzeń – w blasku ognia zjawiali się pozostali ludzie Baratheona. Ponurak brnął przez wyschłe, rachityczne krzewy z łukiem na ramieniu. Przechodząc obok tego, którego trafił, trącił go nogą, ale ciało się nie poruszyło.
- Nie żyje – oznajmił z właściwym sobie pragmatyzmem, wywołującym na ustach uśmiech pobłażania – tyle tylko, że teraz nikomu nie było do śmiechu. Forley stał z tyłu, przyglądając się obu jeńcom, zaś Aylward patrzył z góry na nad wyraz gadatliwego człowieka, którego związał. Patrzył twardo, tak, jak patrzy się na osądzanego.
Osobnik sprawiający wrażenie okrutnika, pomyślał niechętnie, początkowo zbywając milczeniem słowa mężczyzny. Taki, co to mógłby powiesić chłopa, gdyby ten się akuratnie trafił.
- Chętnie poznam wasze imiona.
Po twarzy Baratheona przemknął cień niezadowolenia – w nierównym, drgającym blasku ognia przybrał karykaturalny wyraz, zupełnie jakby Aylward nałożył drewnianą, nieudolnie rzeźbioną maskę. Jedynie jego oczy, jak para szafirów zdobiąca czaszkę, świadczyły o tym, że Młody Jeleń wciąż żyje, słucha i zastanawia się nad kolejnym krokiem.
Imiona? Pragniesz imion?
Drugi syn Lorda Burzy przeniósł roziskrzone spojrzenie na drugiego z jeńców – młody, liczący ledwie kilkanaście dni imienia chłopak nie odezwał się choćby słowem, nie wiedzieć, czy ze strachu, czy z rozwagi, której brakowało jego kompanowi. Cisza, przerywana jedynie odległym cykaniem świerszczy i wzbierającym monologiem starszego z więźniów, w końcu zakłócona została przez kolejny dźwięk, tym razem płynący z ust dowódcy.
- Dorven Estermont. Vicon Storm. Jedooki Alvin. Ponurak. Forley. A mnie… - cichy syk wsuwanego do pochwy miecza był ledwie przerywnikiem, preludium przed właściwą częścią przedstawienia. - … mnie nazywają Namiestnikiem tego kawałka spieczonej słońcem i usłanej głazami ziemi, choć zdecydowanie preferuję imię, które nadała mi pani matka – pokonał dwa kroki dzielące go od starszego z więźniów i ukucnął tuż naprzeciwko niego, tym razem pozwalając sobie na uśmiech – rozbawienie uniosło kąciki ust w górę i nadało twarzy swobodny, niemal beztroski wyraz. Agrick szarpnął gwałtownie głową i rozdziawił gębę, zaś z jego gardła wyrwał się wyłącznie pojedynczy szept.
- O kurwa.
Klęczący obok niego chłopiec rozejrzał się wkoło, oczy miał szeroko otwarte.
- Namiestnik? Co? Chyba nie ten sam co... o, kurwa.
Aylward przytaknął z wolna, krzywiąc usta w tym swoim uśmiechu niedoszłego zabójcy.
- Agrick, tak? Oj, nazbierało ci się i teraz zapłacisz. Miałem cię w głowie, teraz mam cię w oku. – Baratheon poklepał go po policzku. - I w rękach. Co za szczęśliwy traf.
Więzień szarpnął głową, odsuwając się, na ile mu pozwalały więzy.
- Myślałem, że siedzisz w piekle, ty bydlaku!
- Ja też tak myślałem, ale byłem tylko na północ od gór. Mamy do ciebie kilka pytań, Agricku, zanim z tobą skończymy. Kim jest ten zleceniodawca? I co dla niego robicie?
- Pieprzę twoje pytania!
Aylward uderzył go w skroń, mocno i szybko, by tamten nie zdążył zauważyć. Kiedy głowa jeńca odskoczyła w prawo, Baratheon poprawił z drugiej strony. Po chwili zarośnięta, nieświeża łepetyna chwiała się tam i z powrotem, aż w końcu pojmany zmiękł na tyle, by mówić.
- Kto jeszcze walczy? - spytał spokojnie Aylward.
- My nie walczymy! - rzucił przez połamane zęby Agrick. - Jesteście już martwi, dranie! Nie wiecie, co się stało?
Baratheon zmarszczył czoło. Nie podobały mu się te słowa. Miał wrażenie, że sporo się zmieniło pod ich nieobecność, a nigdy jeszcze nie widział zmian na lepsze.
- Ja tu zadaję pytania - oznajmił cicho Aylward. - Ty masz skupiać swój mały móżdżek na odpowiedziach. Kto jeszcze walczy? Kto wam płaci?
Agrick wybuchnął w odpowiedzi śmiechem, choć był skrępowany – Baratheon pomyślał, że zlecenie, którego podjął się mężczyzna, to robota dla głupiego, tych zaś na południu nigdy nie brakowało, ale…
- Jeśli nie ma tu walki, to po co zabijacie?
- Pieprz się!
Estermont trzasnął go w twarz, nie żałując ręki, i tamten zwalił się na plecy. Aylward podniósł się z kucek i poprawił uderzenie kopniakiem.
- Dlaczego ich zabiliście?  
- Pozory! - wrzasnął Agrick, krzywiąc grubo ciosaną, brzydką twarz w grymasie – z nosa cienką strużką ciekła mu krew.
- Pozory?
- Musimy je stwarzać!
- Pozory dla kogo?
- Dla zleceniodawcy, a dla kogo? Zwerbował nas, zapłacił i powiedział, że mamy dolewać oliwy do ognia, że Pogranicze to newralgiczny punkt, że mamy wzniecić konflikt! Że możemy robić, co chcemy, byle po cichu!
- Wzniecić konflikt, co? – warknął Baratheon, czując obrzydzenie w trzewiach. – I macie na to sposób, wieszanie ludzi?
- Powiedział, że możemy… możemy robić, co nam się podoba.
- Co wam się podoba? - Aylward chwycił go za szyję i zacisnął na jego krtani dłoń, aż Agrick pożałował tej chwili prawdomówności, najpewniej jednej z nielicznych w całym swoim życiu. - Co wam się podoba? Lubisz ich wieszać?
- W porządku, Aylward - powiedział cicho Forley, odrywając łagodnie silne palce od szyi jeńca. - W porządku, wodzu, to nie twoja robota zabijać związanego człowieka. - poklepał go po piersi, dobywając jednocześnie topora. - Do tego potrzeba kogoś takiego jak ja.
Agrick zdołał odzyskać oddech i ponownie dobył głosu, tym razem rezygnując z wcześniejszej buty.
- Wypuść mnie, skurwielu! - wrzasnął, mocując się z więzami. - Nie jesteś lepszy ode mnie, Baratheon! Zabiłeś więcej ludzi niż plaga! Rozwiąż mnie i daj mi ostrze! No dalej! Boisz się ze mną walczyć, tchórzu? Boisz się dać mi szansę, co?
- Nazwałeś mnie tchórzem? – w jasnych, błękitnych tęczówkach zamigotał niepokojący, wyrywający się z łańcuchów cień. - Ty, który zabiłeś dzieci dla zabawy? Miałeś ostrze i rzuciłeś je na ziemię. To była twoja szansa, mogłeś ją wykorzystać. Tacy jak ty nie zasługują na drugą. Jeśli masz coś do powiedzenia, czego warto by posłuchać, to lepiej gadaj od razu.
- Sram na ciebie! - krzyknął Agrick. - Sram na was...
Topór Forleya wbił się mocno między oczy jeńca i rzucił go na plecy. Nogi wierzgnęły kilka razy i to był koniec. Żaden z nich nie wylał łzy po tym łajdaku – nawet Estermont ledwie się skrzywił, kiedy ostrze zadało cios. Vicon pochylił się nad trupem i napluł na niego - Aylward nie mógł za to winić towarzysza, sam ledwie zwalczył ochotę. Jednak to nie z trupem, lecz z chłopakiem był większy problem; patrzył na zwłoki szeroko otwartymi oczami, potem podniósł wzrok.
- To wy, prawda? - spytał. - Banda Aylwarda Baratheona?  
- Zgadza się, chłopcze - odparł znużonym tonem Forley. - To my.
- Słyszałem opowieści... o was. Co ze mną zrobicie?
- No cóż, to jest pytanie, co? - mruknął do siebie Vicon. Najgorsze było to, że znał już odpowiedź.
- Nie może z nami zostać - wzruszył ramionami Aylward. - Nie możemy wlec ze sobą bagażu i nie możemy też ryzykować.
- To tylko dzieciak - zauważył Forley. - Moglibyśmy go wypuścić.
Była to kusząca myśl, ale nie do przyjęcia, i wszyscy o tym wiedzieli.
Chłopak spojrzał z nadzieją, ale Jednooki położył kres tym wahaniom.
- Nie możemy mu zaufać. Nie tutaj. Powie komuś, że wróciliśmy, a wtedy zaczną nas ścigać. Nie da rady. Poza tym brał udział w tej robocie na farmie.
- Ale jaki miałem wybór? - spytał chłopiec. - Jaki? Potrzebowałem pieniędzy! Chciałem zostać miejskim strażnikiem, chciałem się przyuczyć, ale potrzebowałem tych pieniędzy! Wysłali mnie tutaj, nigdy nie opuszczałem Królewskiej Przystani, a teraz…
- Co?
Ostre, krótkie pytanie, które przeszyło powietrze jak rzucony przez nożownika sztylet – Baratheon doskoczył do chłopaka i złapał go za poły wypłowiałego płaszcza, unosząc dzieciaka z klęczek. – Co takiego?
W oczach Wilhelma zamigotał niepokój, kiedy zdał sobie sprawę, że może – tylko może – nie wszystko stracone.
- Chciałem zostać miejskim strażnikiem… w domu, w Królewskiej Przystani… potrzebowałem tych pie-
Aylward odrzucił go na ziemię jak strzaskane skorupy dzbana – chłopak wylądował z głuchym hukiem na twardej, spieczonej ziemi, tuż obok trupa Agricka, ale nikt z pozostałych przy życiu zdawał się tego nie zauważać.
Sądzili, że to ludzie Martella, że to wściekłe, dornijskie psy.
Przez cały czas myśleli, że to sprawka Księcia Dorne, a tymczasem…
- Nie jest to z pewnością najgorszy dzień, jaki dotychczas przeżyłeś – słowa Baratheona płynęły przez gęstą, nienaturalną ciszę dziwnie wolno, jakby Aylward nie wierzył w brzmienie własnego głosu. - Ale nie był też dobry. Jak masz na imię, chłopcze?
Okrągłe z przerażenia oczy wyrostka zrobiły się jeszcze bardziej zaokrąglone – poczuł, że zaczyna drżeć, nie wiedzieć, czy z zimna, czy z przerażenia, czy z obu tych czynników jednocześnie.
- W… Wilihelm, panie.
Baratheon skinął lekko głową, ścierając kciukiem plamki krwi, które zdołały zaschnąć na knykciach zaciśniętej w pięść dłoni.
- Pojedziesz z nami do Końca Burzy, Wilihelmie. I opowiesz dokładnie, kto, kiedy, gdzie i za co ci zapłacił.

/ zt
Powrót do góry Go down
Sponsored content


Dornijskie Marchie Empty
PisanieTemat: Re: Dornijskie Marchie   Dornijskie Marchie Empty

Powrót do góry Go down
 

Dornijskie Marchie

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 1

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
 :: Westeros :: Ziemie Burzy-